Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania

 

Esej wspomnieniowy – cz. IV

 

 

Ta część moich wspomnień, zapowiedziana w poprzednim odcinku,  dotyczyć będzie wydarzeń w okresie od 1 października 1975 do 31 sierpnia 1983 roku. Niektóre z nich zostały już opisane w „jubileuszowych” esejach w ramach serii „Moje lata dziewiąte” i „Moje lata dziesiąte”. Były to:

 

>Esej wspomnieniowy: „Mój rok 1979, czyli też obóz, ale naukowy. W Bieszczadach.

 

>Esej wspomnieniowy: Mój rok 1980. Jak sierpniowe strajki zamieszały w moim życiu

 

Były także inne:  opublikowany jako wspomnienia z wydarzeń roku 1978, którego tytuł mówi sam za siebie: Esej wspomnieniowy: Jak nie stałem się „kolegą z pracy” zabójcy ks. Popiełuszki”, oraz ten, który powstał najwcześniej, którego znaczna część także dotyczy okresu mojej pracy na Uniwersytecie Łódzkim: Esej bardzo osobisty: Aleksander Kamiński – patronem mojej pedagogicznej drogi

 

Będę się do nich odwoływał, będę cytował ich fragmenty, a w przypadku powoływania się na ich obszerniejsze części – udostępnię je jako załączony plik PDF

 

Tyle wprowadzenia, a teraz do rzeczy:

 

Pierwszy dzień października 1975 roku wypadł w środę. Przyznam się, że nic z tego dnia nie utrwaliło się w mojej pamieci. Wiem tylko jedno: nie byłem jedynym nowozatrudnionym pracownikiem w Zakładzie Pedagogik Społecznej na UŁ, który dopiero co ukończył zaoczne studia pedagogiki – kierunek wiedza o kulturze. Razem ze mną tego dnia stał się, także od razu, starszym asystentem mój kolega z roku – Kazimierz Zawadzki, mieszkaniec Koluszek, który podobnie jak ja miał już za sobą ładnych kilka lat stażu pracy jako nauczyciel historii w Zespole Szkół Budowlanych w tychże Koluszkach. Z tą różnicą, że on pisał pracę magisterską u pani, wtedy jeszcze doktor, Olgi Czerniawskiej, która już wówczas dała się poznać jako specjalistka od edukacji dorosłych. Kazimierz Zawadzki dołączył do „frakcji” andragogów, która powoli krystalizowała się wokół niej w Zakładzie Pedagogiki Społecznej.

 

Zdjęcie pochodzi ze strony www.baedekerlodz.blogspot.com

 

Kamienica przy ul. Uniwersyteckiej nr 3, w której w latach mojej tam pracy mieścił się Zakład Pedagogiki Społecznej UŁ, podniesiony w 1981 roku do rangi katedry.

 

 

W roku w którym rozpocząłem tam pracę cały Zakład Pedagogiki Społecznej, który funkcjonował w ramach większej struktury o nazwie Instytut Pedagogiki i Psychologii UŁ, (i to jego ówczesny dyrektor – prof. Karol Kotłowski – podpisał moją umowę o pracę) mieścił się w kamienicy przy ul. Uniwersyteckiej 3, w dwu pomieszczeniach na I piętrze, których okna wychodziły na ulicę. (Na zdjęciu zaznaczone pomarańczową obwódką). Musiało to wystarczyć jako miejsce odbywania spotkań oraz dyżurów dla studentów zespołowi pracowników, liczącemu – razem z naszą dwójką – 10 osób. Zanim tam dołączyliśmy, w Zakładzie pracowali: kierowniczka – doc. dr hab. Irena Lepalczyk, doktorzy: Olga Czerniawska, Brygida Butrymowicz, Iza Muchnicka-Diakow, oraz magistrowie: Ewa Marynowicz-Hetka, Jan Badura, Barbara Juraś-Krawczyk i Ewelina Krakowska.

 

Dopiero rok później, po zwolnieniu sąsiednich pomieszczeń na I piętrze, które dotychczas były mieszkaniem, zajmowanym przez profesorów UŁ poprawiły się warunki lokalowe. Nie pamiętam kto był jago ostatnim lokatorem, ale wiem, że po wojnie, po przyjeździe do Łodzi, mieszkała tam założycielka katedry Pedagogiki Społecznej na UŁ prof. Helena Radlińska. Po połączeniu tych pomieszczeń z dotychczas zajmowanymi pokojami – zakład dysponował sześcioma pomieszczeniami i wreszcie miał odpowiednie warunki lokalowe (Na zdjęciu nowa sytuacja zaznaczona żółtą obwódką).

 

 

x           x           x

 

 

Dalsze wspomnienia przedstawię w innej niż robiłem to dotychczas formule. Nie będzie to chronologiczna opowieść, rok po roku, a historia tego etapu mojej biografii zawodowej będzie opisana problemowo. Pierwszą będzie część, poświęcona opisowi obowiązujących tam zasad prawnych, regulujących organizację pracy, oraz tradycyjnych form organizowanych spotkań. W następnej bardziej szczegółowo opowiem czym zajmowałem się tam jako nauczyciel akademicki, czyli o prowadzonych przeze mnie zajęciach dydaktycznych. Oddzielny fragment przeznaczę na wspomnienie mojej „specjalności”, którą było prowadzenie studenckich obozów naukowych. W kolejnej części opiszę moją działalność społeczno-polityczną, w tym – prowadzoną „równolegle” aktywność jako „prelegenta” w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. Zakończę opowieścią o – nie zwieńczonej obroną pracy doktorskiej – mojej pracy naukowej, czyli o przygotowaniach rozprawy doktorskiej, o pisanych artykułach i uczestnictwie w konferencjach naukowych.

 

Będą jeszcze dwie części, swoiste aneksy do owej historii o pracy na UŁ. Pierwsza – to wspomnienie kolejnych (w latach 1976 i 1977) obozów harcerskich (z Kubusiem) oraz krótka opowieść o mojej wakacyjnej „przygodzie” w Szwecji, którą przeżyłem latem 1978 roku, a której nie mogą pominąć z powodu jej związku z wcześniejszymi wspomnieniami, w których już kilkukrotnie pojawiał się Lucek – ten poznany w 1964 roku na obozie w Harkabuzie. W drugim aneksie wspomnę o dwu miejscach pracy poza uczelnią, na które otrzymałem zgodę „pierwszego pracodawcy”, a którymi były: Studium Pracowników Socjalnych (tak nazwę tej szkoły zapamiętałem) oraz Zespół Szkół Budowlanych nr 3 przy ul. Kilińskiego 159 w Łodzi. Co tam robiłem i jakie tego były dalsze konsekwencje – to także będzie ciekawe…

 

 

x           x         x

 

 

O specyfice pracy w nowej roli nauczyciela akademickiego

 

Cz. IV. 1.

 

Gdybym napisał, że zmiana miejsca pracy była dla mnie tylko kolejną – przerabianą już wszak kilkakrotnie – zmianą miejsca pracy, to bym sklamał. W porównaniu do poprzednich była to wręcz rewolucyjna zmiana. Przede wszystkim w aspekcie godzin pracy. Jeśli porównać mój poprzedni etat wicedyrektora, a także ten w ŁDK – 40 godzin tygodniowo, a nawet etat wychowawcy w domu dziecka – 36 godzin, realizowanych w zaplanowanym, tygodniowym rytmie pracy, to na UŁ moje tzw. „pensum dydaktyczne” wynosiło – uwaga – 270 godzin w skali roku! To oznacza w każdym semestrze po 135 godzin.

 

Biorąc pod uwagę, że zajęcia dydaktyczne w każdym semestrze trwały po 15 tygodni – moim obowiązkiem było prowadzenie – średnio – 9 godzin zajęć w tygodniu. Standardowa studencka jednostka dydaktyczna to dwie „godziny lekcyjne” (45 min), czyli odbywane bez przerwy w czasie 1,5 godziny. Oznaczało to, że w tygodniu obowiązkowo pracowałem „dydaktycznie” 6 lub 7,5 godziny zegarowej. W tym drugim przypadku przekraczałem o 15 godzin obowiązkowy wymiar pensum, czyli wyrabiałem” godziny ponadwymiarowe – płatne dodatkowo. Oczywiście – aby przez 1,5 godziny prowadzić ćwiczenia z grupą studentów, musiałem się wcześniej do tego przygotować, co wiązało się nie tylko z paroma godzinami pracy w domu, ale także z czasem spędzonym w bibliotekach…

 

Ponadto do moich obowiązków należało pełnienie dwugodzinnego dyżuru, przeznaczonego na konsultacje dla studentów, a także uczestniczenie w zebraniach pracowników Zakładu, oraz w seminariach i i innych przedsięwzięciach naukowych. Biorąc pod uwagę, że – jako ten, który przyszedł „z praktyki” – zostałem skierowany do prowadzenia zajęć na studiach zaocznych (dla pracujących), które odbywały się w soboty po południu i w niedziele – miałem niezbyt obciążający godzinowo, ale bardzo urozmaicony tygodniowy rozkład pracy, i do tego z dużą liczbą „nadgodzin” – rozliczanych semestralnie. Jakże różny od niedawnego, „dyrektorskiego”…

 

Problemem, teoretycznie, mogłoby być moje wynagrodzenie za tę pracę, które według stawek obowiązujących dla tej kategorii nauczycieli akademickich, nie dorównywałoby moim zarobkom w oświacie, naliczanym z dodatkiem stażowym i funkcyjnym – wicedyrektora. Pani doc. Lepalczyk doskonale o tym wiedziała i dlatego już na wstępie zdecydowała, że będę zatrudniony na etacie starszego asystenta. Także już na etapie ustalania przydziału zadań dydaktycznych przewidziała dla mnie sporą liczbę „nadgodzin”.

 

 

Wymieniając rodzaje zajęć, wchodzące do moich obowiązków napisałem o udziale w seminariach. Ale pisząc to nie miałem na myśli wyłącznie seminariów, jako spotkań naukowych, służących wymianie informacji o prowadzonych pracach naukowych. Dotyczyło to także seminariów magisterskich dla studentów III i IV roku, prowadzonych przez panią doc. Irenę Lepalczyk. To był taki nieformalny, nie wliczany do realizowanego pensum dydaktycznego, obowiązek, który był formą „przywarsztatowego”, realizowanego w formule „u boku mistrza”, zdobywania kwalifikacji pracownika naukowego – w obszarze metodologii pedagogiki społecznej. Po latach twierdzę, że była to bardzo dobra formuła, bo rozwijająca moje kompetencje „w obie strony”, to znaczy – jako nauczyciela akademickiego, wspierającego studentów w ich procesie przygotowywania prac magisterskich, ale także rozwijająca moje kometencje w zakresie własnego warsztatu badawczego.

 

Oczywistym obowiązkiem pracowniczym było uczestniczenie w zebraniach pracowników zakładu, które najczęściej miały charakter typowo organizacyjny. Jednym z nielicznych, które na zawsze utrwaliły się w mojej pamięci, było to pierwsze w owym roku akademickim 1995/96, w którym gościnnie uczestniczył poprzedni kierownik tego zakładu – prof. Aleksander Kamiński. Profesor po przejściu w 1973 roku na emeryturę, wyprowadził się z zajmowanego w latach 1959 – 1973 mieszkania przy ulicy – wówczas – M. Buczka (dziś nosi ona nazwę Aleksandra Kamińskiego!) do Warszawy i przyjeżdżał do Łodzi niezbyt często. Podstawowym tego powodem był pogarszający się stan Jego zdrowia.

 

Przypomnę, że Aleksander Kamiński, to postać, która – nieświadoma tego – odegrała ważną rolę w mojej biografii – najpierw jako osoba, która „pośrednio” – poprzez napisany jeszcze przed wojną poradnik, instruowała mnie „jak być drużynowym zuchów”, a później, gdy stał się moim „guru” pedagogiki…

 

I to na tym zebraniu pani docent, przedstawiając dwu nowych pracowników Zakładu, zrobiła to tak sprytnie, że dała każdemu z nas – Kazimierzowi Zawadzkiemu i mnie – po trzy minuty na autoprezentację. Kazimierz – jako starszy – mówił pierwszy, ja po nim. Kiedy skończyłem, po chwili milczenia, profesor Kamiński, zwracając się do doc. Lepalczyk powiedział (cytuję z pamięci): „Gratuluję pani zatrudnienia kandydata na dobrego wykładowcę.” Pozwoliłem sobie na replikę: „Panie profesorze, mówić uczyłem się z pana ‘Książki drużynowego zuchów’, gdy trenowałem zalecane w niej ćwiczenia przygotowania gawęd dla zuchów”. Jego reakcją na to był uśmiech skromnej aprobaty… Te moje słowa nie były komplementem pod adresem Profesora, a stwierdzeniem prawdy…

 

Aby w tym jednym miejscu zawrzeć wszystkie moje wspomnienia spotkań z prof. Kamińskim, do jakich miałem szczęście w okresie pracy w Zakładzie Pedagogiki Społecznej, dodam jeszcze dwa: kolejne, do którego doszło rok później – 8 października – kiedy podczas Jego wizyty wpisał mi na tytułowej stronie Jego książki „Funkcje pedagogiki społecznej” taką oto dedykację

 

 

I to trzecie, i ostatnie, do którego doszło w czerwcu 1997 roku, kiedy Profesor – jako promotor – przyjechał na obronę pracy doktorskiej naszego starszego (przede wszystkim stażem) kolegi z zakładu – Jana Badury. Już po zakończonej sukcesem obronie, Janek zaprosił uczestników tego wydarzenia – w tym, oczywiście, także Profesora Kamińskiego, na poczęstunek do pobliskiej (przy ul. Narutowicza, r. Wierzbowej) kawiarni „Irena”. Profesor, który już wtedy miał duże kłopoty ze zdrowiem, po pewnym czasie poprosił, aby ktoś odprowadził go do jego starego mieszkania na Buczka. Natychmiast zgłosiłem się – i to ten spacer i prowadzona w jego trakcie rozmowa były moim ostatnim kontaktem z Profesorem. Pamiętam, że zapytał o aktualną sytuację w ZHP i o tym najdłużej rozmawialiśmy. Bardzo zasmuciły go wieści o demontażu tradycyjnej metodyki wychowania harcerskiego, o przemianowaniu drużyn starszoharcerskich w Harcerską Służbę Polsce Socjalistycznej (HSPS), o dopisaniu nowej zwrotki hymnu harcerskiego, zaczynającej się od słów: „Socjalistycznej, białoczerwonej myśli i czyny i uczuć żar…”

 

 

Następnym było już tylko Ostatnie Pożegnanie – 21 marca 1978 roku, na Warszawskich Powązkach, w kwaterze „Szarych Szeregów”.

 

 

x           x           x

 

Wymieniając formy moich obowiązków jako pracownika Zakładu wspomnę jeszcze owe seminaria naukowe, które w tamtym wydaniu funkcjonowały pod szyldem „Seminaria pedagogiki społecznej”. Odbywały się one nieregularnie – w zależności od potrzeb – i każdorazowo gromadziły liczne grono gości: pracowników naukowych i nauczycieli-praktyków, nie tylko z Łodzi, lecz także z innych miast. To na jednym z takich seminariów nawiązałem znajomość z dr Marią Łopatkową (zaowocowało to moją wizytą w siedzibie prowadzonego przez nią Zespołu Ognisk Wychowawczych przy ul. Starej 4 w Warszawie.) To z uczestniczenia na tych seminariach znał mnie późniejszy profesor Tadeusz Szewczyk. O tym jak ta znajomość zaowocowała po latach pisałem w eseju „Mój rok 2000. Jak dyrektor „Budowlanki” wrócił do roli wykładowcy pedagogiki” :

 

W latach 1975-76 Tadeusz Szewczyk, pracujący wówczas w WAM, w Katedrze Nauk Społecznych, prowadził zajęcia dydaktyczne w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ. To wtedy poznaliśmy się, jako że uczestniczył on także w cyklicznych spotkaniach – seminariach pedagogiki społecznej (bardzo często odbywających się z udziałem prof. Aleksandra Kamińskiego) – prowadzonych przez panią doc. dr hab. Irenę Lepalczyk, ówczesną kierownik Zakładu Pedagogiki Społecznej, w którym byłem starszym asystentem.

 

I oto, po ponad 20-u latach, pod koniec 1990 roku spotkaliśmy się: ja, jako dyrektor szkoły-gospodarza obiektu i on – dziekan nowoutworzonego Wydziału Pedagogiki WSInf… I to od niego wyszła inicjatywa, abym poprowadził w Opatówku od II semestru, zajęcia dla studentów I roku pedagogiki – na początku z pedagogiki społecznej: wykład i ćwiczenia.” [Źródło:www. obserwatoriumedukacji.pl]

 

 

x           x            x

 

Opisałem owo bogactwo form, w jakich przyszło mi funkcjonować jako nauczycielowi akademickiemu, albo inaczej mówiąc – młodemu pracownikowi nauki (oba określenia są używane wobec osób zatrudnionych na etatach asystentów i starszych asystentów), aby przyznać z całą szczerością, że ta nowa sytuacja była przeze mnie odbierana jako wielkie szczęście od losu, jako robienie czegoś, o czym nawet nie mogłem pomarzyć, gdy przed 14-oma laty odbierałem, w odległej od tego nowego miejsca pracy zaledwie o kilometr Szkole Rzemiosł Budowlanych dyplom murarza-tynkarza. Byłem dumny z tego co było mi dane robić, miałem świadomość z awansu społecznego, jaki spotkał mnie – chłopaka z robotniczej rodziny, z łódzkiego przedmieścia, którego mama, wywodząca się z białostockie wsi skończyła tam tylko 4 klasy szkoły powszechnej, a ojciec ukończył szkołę podstawową na wieczorówce dla robotników – i to w tym samym roku, w którym ja zdawałem maturę.

 

A tutaj otwierała się przede mną ścieżka dalszego rozwoju – przygotowanie rozprawy i obrona doktoratu! Byłem dumny z tego, do czego doszedłem…

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź