Po esejach, których treściami były moje wspomnienia wydarzeń sprzed 50-u lat (wyjście do cywila po trzyletniej służbie w MarWojce), sprzed 55-u lat, czyli o pomyślnym zdaniu matury w liceum ogólnokształcącym – na przekór złemu losowi i tych sprzed 60-u lat, kiedy to ukończyłem nie tylko peerelowską, ale początkowo stalinowską podstawówkę, przyszedł czas na wspomnienie wydarzeń sprzed 40-u laty.

 

Był rok 1978. Od 7-u lat pierwszym sekretarzem KC PZPR był Edward Gierek, Polska rosła w siłę, a ludzie (rzekomo) żyli dostatniej. Miałem wtedy za sobą 3 lata pracy na stanowisku starszego asystenta w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na UŁ i bardzo dobrego kolegę, który od niedawna osiedlił się w Szwecji i który przysłał mi zaproszenie, abym przyjechał do niego na całe długie akademickie wakacje…

 

Tak zarysowane tło wydarzeń które zamierzam opowiedzieć jest niezbędne dla młodszych czytelników, aby mogli lepiej zrozumieć na czym polega „smaczek” tego przypadku.

 

Cała historia miała swój początek w maju, podczas jednej z przerw w zajęciach zaocznych studiów na kierunku pedagogika kulturalno-oświatowa, gdzie w wyniku decyzji kierowniczki mojego zakładu prowadziłem zajęcia z – obowiązkowego wtedy na wszystkich kierunkach pedagogicznych – przedmiotu „Metodyka wychowania w ZHP”. Moimi słuchaczami byli studenci, w znacznym procencie sporo ode mnie starsi, bardzo różnych zawodów i z licznych instytucji – w tym towarzysze z komitetów partyjnych niższego szczebla i funkcjonariusze MO. Jednym i drugim, aby mogli zachować swe stanowiska, postawiono wymóg ukończenia studiów wyższych – obojętne jakich.

 

W czasie jednej z przerw „na papierosa” (a byłem wtedy jeszcze „palaczem”) zagadnął mnie jeden ze starszych studentów, o którym wiedziałem tylko, że pracuje „na Lutomierskiej” (już wtedy mieściła się tam Wojewódzka Komenda, tyle że nie Policji, a Milicji Obywatelskiej) i że jest pułkownikiem. „Jakie pan magister ma plany wakacyjne?” – niewinnie zapytał. A ja, jak to mam w naturze, „palnąłem szerze i otwarcie”: – Chciałbym pojechać do Szwecji, gdzie mieszka mój przyjaciel, ale nie mam paszportu i już nie zdążę go wyrobić.

 

Na tym rozmowa zakończyła się. Ale tylko tego dnia…

 

Po dwu tygodniach, na następnym zjeździe, także podczas przerwy, ten sam pułkownik doszedł do mnie gdy stałem samotnie i zaczął skarżyć się, że ma problemy z napisaniem pracy zaliczeniowej jaką im zdałem, bo nigdy nie był w harcerstwie i nie ma czasu na szersze poszukiwanie i czytanie lektur z tej dziedziny. I że prosi mnie o dłuższą konsultację. Podałem mu termin dyżuru w zakładzie i zaprosiłem na ul. Uniwersytecką. Na to on stwierdził, że o tej porze nie ma szans wyjść na tak długo z pracy, i czy ja zgodziłbym się przyjechać do niego… Na moje „Ale to niemożliwe, konsultacje tylko podczas dyżurów” chwilę pomilczał i powiedział – „Panie magistrze, przysługa za przysługę. Pan mi pomoże, a ja panu także pomogę – w otrzymaniu paszportu jeszcze przed początkiem lipca„.

 

I tak dałem się „skorumpować” obietnicą możliwości skorzystania z zaproszenia do Szwecji.

 

Umówionego dnia pojechałem na Lutomierską. Z dyżurki odebrał mnie jakiś młody człowiek po cywilnemu i poprowadził do windy, którą wjechaliśmy na jedno z wyższych pięter wieżowca, wchodzącego w skład tego kompleksu budynków. Wprowadził mnie do gabinetu, gdzie urzędował pan pułkownik. Pamiętam to pomieszczenie, umeblowane w najprostszy możliwy sposób: szara szafa pancerna jako mebel dominujący, dość duże biurko z dostawionym do niego stołem konferencyjnym – po dwa krzesła z każdej strony. Biurko właściwie puste, z dwoma telefonami i stojącą lampą. Pan pułkownik zerwał się z radosnym uśmiechem witając mnie słowami: „Jak się cieszę że pan przyszedł. Proszę siadać, za chwilę porozmawiamy”. Zauważyłem, że w tym czasie palcami prawej ręki manipulował czymś pod blatem biurka. Za chwilę drzwi otworzyły się i wszedł ten sam mężczyzna, który mnie tu doprowadził. Pułkownik zrobił dwa gesty: pierwszym dłońmi ułożonymi jedna nad drugą pokazał rozmiar półlitrówki, a drugim zakreślił prawą ręką owal na kształt półmiska. „Młody” wyszedł, kiwając głową, że wie o co chodzi.

 

Kolejną czynnością gospodarza gabinetu był komunikat, przekazany komuś z telefonu do rozmów wewnętrznych: „Już jest, przychodź„. Po chwili w drzwiach stanął mężczyzna w średnim wieku, który został mi przedstawiony jako jego zastępca. Nie trzeba było długo czekać, aby na stole pojawiła się butelka schłodzonej „czystej wyborowej”, 3 kieliszki i półmisek kanapek, obficie obłożonych szynką konserwową – w handlu dostępną jedynie za dolary lub bony w Pewexie.

 

Po pierwszych toastach pan pułkownik zagadnął: „A ile wam tam płacą na tym uniwersytecie?” Wymieniłem kwotę, której dziś już nie pamiętam, ale nie trudno zgadnąć, że pensja starszego asystenta nie była zbyt wygórowana. Panowie spojrzeli się na siebie i roześmiali. Przemówił pułkownik: „Proszę pana! Mam dla pana propozycję. Proszę zostawić ten uniwersytet i przyjść pracować do nas. Na początek dostanie pan pensję dwa razy większą, a po dziesięciu miesiącach szkoły oficerskiej to już będzie pan zarabiał… Do tego jeszcze sorty mundurowe i dodatek na mieszkanie…”

 

Zapadła długa chwila ciszy… Przebieg dalszej rozmowy spróbuję odtworzyć z pamięci w tym dialogu:

 

Ja: – Panie pułkowniku. Dziękują za tak intratną propozycję, ale nie mogę jej przyjąć – z dwu powodów: Po pierwsze – bo jestem już za stary, aby jeszcze raz zaczynać jako najmłodszy w firmie. Jeśli się zgodzę, to wtedy ja będę tym, który zawołany dzwonkiem uruchamianym pod blatem pana biurka będę przynosił tu wódkę i zakąskę.

Pułkownik: – Ależ co pan mówi! Pan, z pana wykształceniem i doświadczeniem, nigdy nie musiałby tego robić. A jaki jest ten drugi powód?

Ja: – Najważniejszy. Jestem wychowany w rodzinie katolickiej, ochrzczony, byłem u pierwszej komunii i miałem bierzmowanie. Normalnym dla mnie jest to, że to ja idę spowiaadać się do księdza, ale nie wyobrażam sobie sytuacji, że to księża musieliby spowiadać się przede mną.

Pułkownik: – A skąd pan wie, że mój wydział zajmuje się klerem?

Ja: – Od pana.

Pułkownik: – Ja nigdy z panem o tym jakiego wydziału jestem szefem nie rozmawiałem!

Ja: – Wprost nie, ale pamięta pan mój wykład o metodyce pracy w Harcerskiej Służbie Polsce Socjalistycznej (HSPS)*, w którym skrytykowałem decyzję władz zastąpienia symboliki i tradycji harcerskiej, mającej swe źródło w skautingu i zastąpienie jej wzorcami rodem z komsomołu? Dodałem wtedy, że władza nie potrafi wyciągać wniosków z najnowszych zdobyczy nauk społecznych – w przeciwieństwie do Kościoła, który w oparciu o nie stworzył Ruch „Światło Życie”, organizuje tzw. oazy i ma w tej działalności znaczące sukcesy. I wtedy pan był jedynym studentem, który podjął ze mną dyskusję, mówiąc, że ta działalność jest wroga Polsce Ludowej, bo kieruje nią ks. Blachnicki z RFN. To od tamtej chwili wiedziałem, że na pewno zajmuje się pon rozpracowywaniem kleru…

 

Zapadła cisza, którą przerwał pułkownik, zwracając się do swego zastępcy: „A nie mówiłem ci, że to bardzo inteligenty człowiek?”

 

 

Przez jakiś czas obj panowie próbowali jeszcze wpłynąć na moją decyzję o odmowie przyjęcia propozycji pracy w VI Wydziale łódzkiej Służby Bezpieczeństwa** argumentami, których już dziś nie pamiętam. W końcu poddali się i pułkownik zrozumiał, że nie dam się zwerbować. O pracy zaliczeniowej w ogóle nie było mowy, a przy pożegnaniu usłyszałem pytanie: „Gdzie pan mieszka, bo nasz człowiek odwiezie pana do domu.”

 

Jak powiedział tak się stało. Nieoznakowanym samochodem służbowym, którego nawet tablice rejestracyjne nie miały milicyjnych numerów, zawiózł mnie ów „nasz człowiek” pod blok w którym mieszkałem.

 

A na ostatnich w tym semestrze zajęciach mogłem wpisać w indeks pułkownika zaliczenie – wcześniej jakiś funkcjonariusz dostarczył mi jego pracę zaliczeniową. Ale nie tylko.

 

Przywiózł także druczek wniosku o paszport, który na miejscu wypełniłem i mu oddałem. Jako że nie miałem wymaganych fotografii – zapowiedział, że po tygodniu po nie przyjedzie. Po następnych dwu tygodniach ten sam człowiek przyniósł mi nowiutki paszport i w połowie lipca mogłem w Świnoujściu wsiąść na prom „Pomerania”, z którego w porcie Ystad zszedłem na szwedzką ziemie, witany przez mojego kolegę, który prze Malmö zawiózł mnie swoim samochodem do miejscowości Ekeby, niedaleko Helsingborga…

 

Wróciłem dopiero w ostatnim tygodniu września, a co tam robiłem – opisałem już w innych wspomnieniach, zwłaszcza tym napisanym z okazji 70-lecia łódzkiej „Budowlanki”. w którym opowiedziałem o tym kiedy to ten jedyny raz zarabiałem pracując w moim pierwszym wyuczonym zawodzie murarza. [Biuletyn okolicznościowy – s. 40 – plik PDF –  „70_lat_Budowlanki”]

 

Więcej z panem pułkownikiem K……m nie miałem żadnego kontaktu, nikt nigdy z jego instytucji mnie nie niepokoił.

 

X X X

 

Opowiedziałem tę historię nie po to, aby kreować się tu na bohatera walki z komuną albo chwalić moim „bohaterstwem”. Uczyniłem to dlatego, aby współczesnym – nie tylko sędziom ale i dyrektorom szkół i nauczycielom – powiedzieć, że warto być wiernym swoim przekonaniom, niezależnie od „zanęty” którą nam oferuje WŁADZA – w zamian za przejście w szeregi jej „żołnierzy”…

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

*Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku władze PRL podjęły szeroko zakrojoną działalność, która miała spowodować pełną kontrolę partii (PZPR) nad wszystkimi organizacjami młodzieżowymi. Utworzono Federację Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, zmieniono nawet nazwę Stowarzyszeniu Studentów Polskich, dodając do niej przymiotnik ” Socjalistytczne”, natomiast oszczędzono całe ZHP, za cenę nazwania jego „odnogi” w szkołach ponadpodstawowych Harcerską Służbą Polsce Socjalistycznej.

 

**To w tym VI Wydziale łódzkiej SB zaczynał swą karierę i gorliwą służbą zasłużył sobie na przeniesienie do „centrali” w Warszawie były nauczyciel matematyki w Technikum Ekonomicznym przy ul. Drewnowskiej, który przeszedł do historii jako zabójca ks. Jerzego Popiełuszki – Grzegorz Piotrowski.



Zostaw odpowiedź