Dzisiejszy felieton będzie w całości komentarzem do piątkowej konferencji „Kreatywnych w edukacji”, a konkretnie – zapisem całego ciągu refleksji, jakie podczas uczestniczenia w tym wydarzeniu rodziły się w mojej głowie, a w dalszej konsekwencji – skojarzeń z „historycznymi” kontekstami całego ruchu „innowacji w edukacji”.

 

Już w zamieszczonej wczoraj wieczorem relacji można zauważyć dyskretne sygnały moich refleksji, jakie rodziły mi się podczas słuchania prezentowanych tam kolejnych wykładów.

 

Po wysłuchaniu wystąpienia głównego aktualnie propagatora wiedzy neurobiologicznej w środowisku nauczycieli – dra Marka Kaczmarzyka (mam nadzieję, że w tej chwili nie narażam się pani dr Marzenie Żylińskiej, ale co by nie powiedzieć – choć bezsprzecznie należy jej się w tej dziedzinie aktywności miano prekursorki, która przecierając szlaki naraziła się na ataki uczonych z PAN – to jednak on obronił w 1998 na Uniwersytecie Śląskim doktorat z w dziedzinie biologii) pomyślałem sobie, że chyba nie tego oczekiwali po nim nie tylko organizatorzy, ale i uczestnicy tej konferencji. Cóż z tego, że wyjaśnił „neurobiologicznie”, że są grupą zawodową „z natury rzeczy” predestynowaną do popadania w depresje, skoro oni zapewne woleliby usłyszeć jakimi najbardziej optymalnymi sposobami powinni pracować z uczniami, aby „dopasować” te metody do naturalnych możliwości uczniowskich mózgów.

 

Także wykład Roberta Bieleckiego którego tytuł „Neurodydaktyka na lekcji – dobre praktyki” rozbudził , myślę że nie tylko moje, oczekiwania na konkretne, „warsztatowe” przykłady dydaktyki wywiedzionej z wiedzy o funkcjonowaniu mózgu okazał się komunikatem o przeprowadzonym przed kilkoma latami eksperymencie, który tak naprawdę potwierdził „naukowo” to, co jest powszechnie znaną prawdę, iż edukacja „transmisyjna” przegrywa z tą, która upodmiatawia ucznia w procesie dochodzenia do wiedzy.

 

A już zupełnie rozczarował mnie wykład pani dyrektor Publicznej Szkoły Podstawowej COGITO z Poznania, który – myślę że nie tylko u mnie – wywołał (w myślach jedynie) komentarz: „Po co tyle tej teorii o metodach pracy wg Freineta, skoro my to już dawno wiemy? A my chcielibyśmy dowiedzieć się jak to zrobiliście, że znaleźli się nauczyciele, którzy chcą tak pracować, że znaleźli się rodzice, którzy do „takiej” szkoły chcą posyłać swoje dzieci, i w końcu jak przekonano władze Poznania, że „wpuścili” taką ekipę do szkoły prowadzonej przez miejski samorząd.”

 

A tak patrząc na tę inicjatywę „Kreatywni w edukacji” z jeszcze większej perspektywy, to przypomniałem sobie o pisanym przed trzema laty podczas wakacji cyklu felietonów „Refleksje starego praktyka”. [Zobacz TUTAJ] A zwłaszcza jeden z nich, zatytułowanyO budowaniu gmachu nowej szkoły ze starych cegieł”.

 

Dlaczego? Bo tak sobie myślę, że nazywanie „kreatywnymi” nauczycieli, którzy tak naprawdę zamiast poszukiwać własnych, współczesnych metod pracy z uczniami, powielają wzory wypracowane przed wiekiem, jest w pewnym stopniu nadużyciem. A to tam właśnie przypomniałem owych edukacyjnych „rewolucjonistów” sprzed stu lat – zobacz plik „O budowaniu gmachu nowej szkoły ze starych cegieł” – TUTAJ

 

W końcowych częściach tego felietonu przytoczyłem fragment tekstu dr Marzeny Żylińskej. która na swym fejsbukowym profilu napisała takie zdania:

 

Żeby zmienić model szkoły, musimy wyjść poza schematy, które wszyscy mamy w głowach. Szukając nowych rozwiązań, musimy zapomnieć o szkole, którą wszyscy znamy. Celem nie jest pudrowania pruskiego modelu, ale wymyślenie szkoły, która stworzy warunki do rozwoju potencjału każdego dziecka. To rewolucja, którą można jednak zrealizować na drodze ewolucji.

 

Pod tym tekstem dodałem od siebie taką konkluzję:

 

Rzecz w tym, aby nie tkwić w złudnym przekonaniu, że tworząc ten model szkoły przyszłości  jest się „odkrywcą Ameryki”. Bo – jak historia uczy – na setki lat przed Kolumbem byli już tam Wikingowie. Wśród nich był, pono, nasz Jan z Kolna…

 

Zmierzając ku końcowi tego felietonu podejmę jeszcze jeden, nieformalny wątek tej piątkowej konferencji. Otóż między oficjalnymi wystąpieniami zabrzmiało tam jedno, moim zdaniem ważne, pytanie:

 

Jaki los czeka absolwentów szkół podstawowych, w których wprowadzono te wszystkie innowacje: odchodzenie od oceniania „na stopień”, nierobienie klasówek i sprawdzianów, „odpuszczano” sobie obowiązek realizacji podstawy programowej, a za cel stawiano kompetencje przydatne w przyszłym życiu zawodowym i społecznym, gdzie nie rywalizacja była motorem uczniowskiej aktywności, a ich relacje i współpraca, jak tak „zdeprawowani” młodzi ludzie poradzą sobie w tradycyjnym, a zwłaszcza w tym „najlepszym”, „wyścigowym” liceum?

 

Bo nie licząc przypadków szkół średnich, które można, w skali Polski, zliczyć na palcach jednej ręki, ów ruch – nazwę go poniekąd już historycznym określeniem „Budzących się Szkół” – na tym szczeblu edukacji publicznej praktycznie nie istnieje.

 

 

Ale to jest już temat na inne opowiadanie…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź