Foto: www.p.lodz.pl/arch/pl/
W tym budynku, przy ul. Worcella (dziś ul. ks. Skorupki) w okresie mojej tam pracy mieścił się Państwowy Dom Dziecka im. Hanki Sawickiej w Łodzi.
Zaznaczyłem okno, za którym znajdowała się „uczelnia” grupy II, gdzie spędziłem najwięcej godzin w roli wychowawcy.
Tak naprawdę to pierwszym dniem mojej pracy jako pedagoga był właśnie ten dzień 1 września 1972 roku. Poprzednie miesiące zatrudnienia w Łódzkim Domu Kultury miały co prawda pewne aspekty pracy wychowawczej, ale jedynie w tym szerokim tego pojęcia znaczeniu, lansowanym przez pedagogikę społeczną. Dopiero w pałacyku przy ulicy Worcella mogłem sprawdzić się w realnych, codziennych sytuacjach roli opiekuna-wychowawcy. To była ta rola, której po raz pierwszy, amatorsko i intuicyjnie, podjąłem się latem 1961 roku, jako komendant kolonii zuchowej w Złockiem k. Muszyny. Byłem teraz o 11 lat starszy, bogatszy o wiedzę zdobytą podczas pierwszych lat moich studiów pedagogicznych i już wiedziałem, że w marcu przyszłego roku będę ojcem.
Oczywiście – o specyfice pedagogiki opiekuńczej nie miałem żadnej wiedzy teoretycznej – musiałem zdać się na „przywarsztatowe” przyuczanie do tego zawodu przez starszych – koleżanki i kolegę, pracujących w tym domu dziecka już od wielu lat.
Przydzielono mi obowiązki trzeciego wychowawcy w grupie II. Wspominając te dwie koleżanki, z którymi zapewnialiśmy opieką wychowawczą nad około dwudziestoosobową grupą dziewczynek i chłopców z klas III, IV i V pobliskich szkół podstawowych, dziś mogę po imieniu, przywołać tylko jedną z nich – tę starszą, o imieniu Wanda. Bo to ona stała się – określając tę rolę dzisiejszą nazwą – moją mentorką. Była wieloletnią wychowawczynią w tym domu dziecka, a w sąsiedniej grupie (starszaków) pracował, także jako wychowawca, jej mąż – Tadeusz. On także, na zasadzie „męskiej solidarności”, wielokrotnie służył mi radą i wspierał mnie w trudnych sytuacjach zawodowych.
A praca – pozornie – na tzw. „pierwszy rzut oka” nie wydawała się być trudną. Jednak zanim ją opiszę, nie mogę nie opowiedzieć jak w tamtych czasach funkcjonował dom dziecka.
Była to placówka – jak to się wtedy nazywało – „całkowitej opieki nad dzieckiem”, co w praktyce sprowadzało się do zapewnienia podopiecznym wychowankom wszelkich potrzeb: biologicznych – w tym wyżywienia, snu, także ubrania, ale też odpoczynku, zabawy, starszym także rozrywki, i – oczywiście – wychowankom w wieku szkolnym – warunków do realizowania „obowiązku szkolnego”.
Gdy spojrzycie na fotografię pałacyku, który był siedzibą tej placówki, będzie mi łatwiej opisać lokalową organizację życia wychowanków. Na piętrze mieściły się sypialnie. Były to duże pomieszczenia, podobne do tych na koloniach letnich, w których stało po kilkanaście łóżek. Pomieszczenia te funkcjonowały jedynie na czas przygotowania do snu, podczas ciszy nocnej i w okresie porannej toalety oraz przygotowania wychowanków do wyjścia do szkoły. Gdy dzieci, po zaścieleniu łóżek, schodziły do jadalni na śniadanie (mieściła się ona, obok kuchni, w pomieszczeniach „niskiego parteru” – bo trudno nazwać je „piwnicznymi”), sypialnie były zamykane i pozostawały niedostępne dla wychowanków aż do wieczora. Wychowawcy (po jednej osobie na grupę) przychodzili do pracy na pobudkę na 7. rano, dopilnowywali toalety porannej, ubierania się, ścielenia łóżek, schodzili z dziećmi do stołówki, jedli z nimi śniadanie i dopilnowywali, aby uczniowie starszych klas wyszli o właściwej porze do pobliskich szkół. Wychowawcy klas I i II odprowadzali dzieci do szkoły. Tylko z wychowankami w wieku przedszkolnym zostawała wychowawczyni na dyżurze. Pozostali wychowawcy wracali do swoich domów.
Głównym czasem pracy wychowawczej z dziećmi w wieku szkolnym był okres od ich powrotu ze szkoły, do ciszy nocnej. Gdzie dzieci przebywały w tym czasie? – W tzw. „uczelniach”, czyli salach, gdzie były stoliki z krzesłami do odrabiania lekcji, szafy z pomocami „naukowymi” i stół wychowawców grupy. „Uczelnie” były zlokalizowane na wysokim parterze. Do naszych obowiązków, obok nadzorowania i pomocy w odrabianiu lekcji, należało także spożywanie, wspólnie z dziećmi, obiadów i kolacji, organizowanie im czasu wolnego (była – też na parterze – świetlica, z kolorowym dużym telewizorem), w tym umożliwianie zabaw w ogrodzie, wychodzenie z nimi na spacery do pobliskiego parku, organizowanie wspólnych wyjść do kina, czasem i teatru. Na indywidualne rozmowy z wychowankami nie było warunków i sprzyjających okoliczności…
Jeśli pamięć mnie nie zawodzi – cisza nocna zarządzana była o godzinie 21-ej – wtedy pieczę nad dziećmi przejmowała tzw. „niania nocna”. Wychowawcy kończyli pracę – mogli wracać do swoich domów.
Wniosek z tak zarysowanej organizacji funkcjonowania domu dziecka jest oczywisty: najczęściej główny dyżur trwał – przynajmniej w mojej grupie – od 13-ej do 21-ej, czyli 8 godzin, a poranny – te tak zwane „pobudki” – od 7-ej do 8:30. W dniu w którym miało się „pobudkę”, do pracy już się nie przychodziło. No, chyba że zaistniała jakaś nadzwyczajna potrzeba, np. zastępstwo chorej osoby…
Proszę pamiętać, że w tamtym czasie w soboty dzieci chodziły normalnie do szkoły. I że były jeszcze dyżury niedzielne…
Etat wychowawcy w domu dziecka wynosił wówczas 36 godzin tygodniowo. Proste obliczenie pozwala wykazać, że dla zapewnienia opieki nad grupą wychowanków według takiej organizacji pracy placówki – gdyby miał to być jeden człowiek – musiałby pracować: 6 x1,5 godz. + 6 x 8godz. = 7,5 + 48 = 55,5 godziny. Wniosek – to prawie 2 etaty, a konkretnie 72 godziny. Ale przy „odrabiankach” i do godzin wieczornych musiały z grupą pracować dwie osoby… A pozostawały jeszcze dyżury niedzielne…
Właśnie takie potrzeby były powodem zatrudnienia w grupie trzeciego wychowawcy. A i tak wszyscy „wyrabialiśmy” nadgodziny…
Myślę, że ten opis pozwoli Czytelnikowi tych wspomnień lepiej wyobrazić sobie charakter i specyfikę mojej pracy w PDDz im. Hanki Sawickiej – bo taką patronkę miała tamta placówka. Piszę o tym, aby niezwłocznie złożyć oświadczenie, że podczas mojej pracy ani razu nie spotkałem się, aby w jakiejkolwiek formie była tam kultywowana pamięć owej patronki. Przeciwnie – znaczna część wychowanków należała do ZHP, a drużynę prowadziła tam przez wiele lat druhna Hanka Miecznikowska – żona Jerzego Miecznikowskiego, w latach 1967–1969 zastępcy komendanta hufca Łódź-Polesie, osoby o jednoznacznej, antykomunistycznej biografii…
x x x
Gdy zacząłem intensywnie poszukiwać w mej pamięci jakichś interesujących historii z okresu mojej tam pracy, którą – jak to czyniłem w poprzednich częściach moich wspomnień – mógłbym teraz przywołać, to – z jednym wyjątkiem – nic takiego nie udało mi się przypomnieć. Bo tak naprawdę to była to taka „praca u podstaw”, dzień do dnia podobny, „proza dnia powszedniego”.
Ale było takie jedno zdarzenie, które dziś, z perspektywy minionych lat, oceniam jako swoisty egzamin w roli opiekuna-wychowcy, a które w ocenie koleżanek i kolegów, a przede wszystkim pani dyrektor Ireny Możejko, stało się źródłem opinii, że Włodek to „człowiek do zadań specjalnych”. A było to tak:
Pewnego dnia wieczorem sprowadziłem moją grupę na kolację do stołówki. A tam zastaliśmy sytuację niczym z horroru: W pustej przestrzeni między stolikami zobaczyłem ośmiolatka z „najmłodszej” grupy, który – czerwony na twarzy – trzymając krzesło za oparcie, obracał się z nim dookoła, krzycząc przeraźliwie. Już wcześniej słyszałem, że są z nim problemy, że miewa ataki agresji. Wychowankowie stali w bezpiecznej odległości i czekali na rozwój wydarzeń. Koleżanki wychowawczynie także. Na ich wezwania, aby odstawił krzesło i się uspokoił – reagował jeszcze głośniejszym wrzaskiem i szybszymi obrotami.
Nie pamiątam już jak ów „problemowy” wychowanek miał na imię, ale na potrzeby tego wspomnienia przyjmijmy, że Sławek. Byłem jedynym dorosłym facetem w tym pomieszczeniu. Nie miałem wyboru. Widząc, że kilku starszych chłopców zmawia się „na stronie”, aby go „siłowo” obezwładnić, postanowiłem działać. Trzymając ręce podniesione przed sobą, trochę w intencji samoobrony, ale także jako taką „mowę ciała”, deklarację wobec Sławka: „nie chcę cię skrzywdzić”, zacząłem, powoli, zbliżać się do niego, mówiąc spokojnym, nie podniesionym głosem: „Sławku, postaw krzesło i chodź do mnie. Nic ci nie zrobię. Pójdziemy do sypialni i się położysz.” Powtarzałem te słowa kilkakrotnie, jak zaklęcia, spokojnym głosem… I poskutkowało. Sławek postawił krzesło, ja najpierw go przytuliłem, a po chwili wziąłem go za rękę i wyprowadziłem ze stołówki…
Po kilku tygodniach, jako konkluzja badań lekarskich, zapadła decyzja o skierowaniu Sławka w celu terapii na oddział dla dzieci do Specjalistycznego Szpitala dla Nerwowo Chorych w Miliczu na Dolnym Śląsku. I kogo pani dyrektor wydelegowała, aby go tam zawiózł? Oczywiście – mnie, choć nie był on wychowankiem naszej II grupy! Podróż (koleją, z przesiadką) odbyła się bez żadnych incydentów, w pełnej komitywie. W szpitalu na Sławka czekało już wolne miejsce, a ja – po pożegnaniu z moim podopiecznym – miałem jeszcze dość czasu, aby zwiedzić Milicz, zobaczyć jeden ze słynnych milickich stawów rybnych – konkretnie ten najbliższy miasta i wysłuchać opowieści mieszkańców, jak to najsławniejszy polski kolarz szosowy – Ryszard Szurkowski – swoją karierę zaczynał w LZS Milicz, trenując na szosach w okolicach tej miejscowości…
x x x
Również i w tym okresie losy mojej pracy zawodowej i życia osobistego potoczyły się tak, że wypadło mi godzić jedne i drugie obowiązki. Bo krótko po północy we wtorek 20 marca, w szpitalu położniczym na łódzkim Karolewie, przyszedł na świat nasz synek – Kubuś. Jako że i w tamtych czasach nie wypisywano tak szybko matki po trudnym porodzie, a przy niej pozostawał także noworodek, świeżo upieczony tatuś, gdy już przygotował w domu wszystko co potrzebne do przyjęcia noworodka, mógł w niedzielę wybrać się ze swoimi wychowankami z domu dziecka na zorganizowany przez Komendę Hufca Łódź-Polesie jednodniowy rajd „Marzanna 1972”, który zaczynał się w podłódzkiej Kolumnie (dojechaliśmy tam i z powrotem pociągiem), a którego finałem było topienie słomianej kukły „Marzanny” w stawie przy młynie w Baryczy, na rzece Grabia.
Krysię z Kubusiem odebrałem ze szpitala w poniedziałek.
Następne tygodnie, aż do wakacji, upłynęły mi na – ograniczonym do niezbędnego minimum – wykonywaniu obowiązków zawodowych w domu dziecka, i przede wszystkim na, realizowanych przy moim pełnym zaangażowaniu, obowiązkach ojca. Powiem tylko, że to ja wykonałem pierwszą kąpiel (Krysia bała się, że zrobi mu krzywdę…), prałem solidarnie z Krysią pieluchy (nie było jeszcze „jednorazówek”), chodziłem na spacery z Kubusiem w wózeczku, a gdy taka była potrzeba – karmiłem synka z butelki…
Ale nie były to wszystkie moje obowiązki. Wszak cały czas byłem studentem – III roku zaocznej pedagogiki na UŁ. I przy moim zaangażowaniu w rolę taty i obowiązkach zawodowych, musiałem znajdować czas nie tylko na uczestnictwo w zajęciach (co drugie weekendy), ale także na zaliczenia, a przede wszystkim na przygotowanie się do sesji egzaminacyjnych – po V i VI semestrze! Na moje nieszczęście plan studiów przewidział w sesji zimowej tylko jeden egzamin (z literatury – oczywiście zdałem na 5), zaś w sesji letniej było ich aż cztery! I tu już nie miałem szansy zabłysnąć. Z dwu – jak by nie było – podstawowych przedmiotów: dydaktyki i psychologii zdałem tylko na trójki, dużo lepiej poszło mi z historii wychowania – na 4+. Jedyną ocenę 5 w tej sesji dostałem z … ekonomii politycznej. I tu muszę wyjaśnić, że to nie znaczy, iż tak się „obryłem” z ekonomii socjalistycznej. Ocena ta była owocem znakomitych wykładów mgr Stanisława Rudolfa – młodego jeszcze ekonomisty z Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego UŁ, zafascynowanego ekonomią kapitalizmu. Za nic miał on oficjalny program tego przedmiotu – dzielił się z nami swoją wiedzą, zdobywaną przez niego podczas przygotowań do jego pracy doktorskiej, którą na temat „Próba weryfikacji celów państwa dobrobytu na przykładzie Szwecji” obronił w 1974 roku. Jego wykłady były tak frapujące, że same zapadały w pamięć. Do egzaminu nie musiałem się uczyć, tym bardziej, że egzaminator nie przepytywał z zapamiętanych treści wykładów, a zadawał pytania problemowe. [Więcej o późniejszym profesorze Stanisławie Rudolfie – TUTAJ]
x x x
Kolejny rok studiów zaliczyłem już w połowie czerwca, a wakacje były z każdym tygodniem coraz bliżej. W Komendzie Hufca Polesie zaszła kolejna zmiana na stanowisku komendanta. Na początku tego roku mój następca – Maciej Łukowski – został szefem nowopowstałej Rady Wojewódzkiej Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej w Łodzi, a na jego miejsce powołano nikomu nieznaną w naszym środowisku, „importowaną z hufca Łodź-Bałuty – Annę Błaszczyk. Nie wnikając w szczegóły powiem tylko, że zostałem zaproszony do komendy hufca, gdzie nowa komendantka długo i sugestywnie prosiła mnie, abym zgodził się poprowadzić, w II turnusie, zgrupowanie obozów w Strużnicy, w Karkonoszach. Była bardzo zdeterminowana, gdyż jako „spadochroniarka” nie miała kontaktów w tym nowym dla niej środowisku, a akcja letnia zbliżała się wielkimi krokami. Strużnica, to było to miejsce, które przed rokiem wynalazł Maciek Łukowski, a które wśród poleskich instruktorów nie było jeszcze „oswojone”. Dlatego nowa szefowa hufca kandydatów na funkcję komendanta zgrupowania w II turnusie nie miała. I turnus zgodził się poprowadzić Jacek Broniewski (prywatnie syn bibliotekarki w mojej podstawówce na Nowym Złotnie).
Streszczając tę sytuację, powiem, że zgodziłem się na tą komendanturę, ale pod warunkami, że: jednym z podobozów tego zgrupowania będzie obóz członków drużyny harcerskiej, działającej w PDDz, w którym pracuję, oraz że w pobliskiej wsi znajdę kwaterę dla Krysi z Kubusiem…
Ja naiwny! Oczywiście miałem za mało czasu, aby to lokum znaleźć jeszcze przed wyjazdem. Już na miejscu, zaraz pierwszego dnia po przyjeździe, udałem się na poszukiwanie kwatery. Niestety – w tamtym czasie żadne z oferowanych miejsc nie spełniało minimum standardów, aby można było tam zamieszkać z niemowlęciem. Przede wszystkim – w całej wsi nie było prądu. I tak ja zostałem na obozie, a Krysia z Kubusiem w domu na Nowym Złotnie…. Ale podobóz z wychowankami domu dziecka był, niestety – dziś już nie pamiętam nazwisk nikogo z jego kadry. Bo ja w czasie gdy tam pracowałem, harcerstwem w tej placówce nie zajmowałem się.
Niewiele już konkretnych faktów z tego obozu pamiętam, ale o trzech muszę tu napisać. Po pierwsze, że namówiłem na ten wyjazd, jako moją prawą rękę, czyli na pełnienie funkcji zastępcy komendanta zgrupowania… Lucka. Tego Lucka z kolonii w Harkabuzie, wówczas – w 1973 roku – studenta socjologii na UŁ. I całe szczęście, że się zgodził. Bo co by było, gdyby jego tam nie było, a stało się, to co się stało?
Drugim zapamiętanym wspomnieniem jest informacja o tym skąd byli harcerze w jednym z podobozów – na tzw. „górnej polanie” i kto był ich komendantem. A był to obóz szczepu im. Romualda Traugutta z I LO im. M. Kopernika, a ich komendantem był nie kto inny jak Janusz Boisse, legendarny „Blady” – nauczyciel geografii w tym liceum, szef szkolnego kabaretu „Kiełbie we łbie”, komendant działającego tam szczepu. Muszę dodać, że w czasie gdy byłem uczniem XVIII LO on był w tej szkole młodym, 30-letnim nauczycielem geografii i astronomii, ulubionym przez jej uczniów „wujaszkiem” – bo ksywkę „Blady” dostał dopiero w „Koprze”. Był on pierwszym z moich byłych belfrów, który zaproponował mi, (jeszcze w 1966 roku) abyśmy byli po imieniu…
Był jeszcze jeden obóz w składzie tego zgrupowania, także z uczestnikami ze szczepów działających przy szkołach ponadpodstawowych, którego komendantem był Józef Kolasiński. Infprmuję o tym jedynie z kronikarskiego obowiązku – fakt ten nie miał żadnego wpływu na moje losy tego lata…
Bo najważniejszym wspomnieniem jest to trzecie. Mniej więcej w połowie turnusu, kiedy już wszystko zostało zorganizowane i dograne, uznałem że mogę sobie pozwolić na dzień wolnego i postanowiłem wyruszyć na całodniową wycieczkę po okolicznych Rudawach Janowickich. Dla bezpieczeństwa, aby nie wędrować samotnie, namówiłem na towarzyszenie mi w tej wyprawie najstarszego, już pełnoletniego lecz jeszcze nie usamodzielnionego, wychowanka domu dziecka, wieloletniego członka drużyny harcerskiej w naszej placówce, którego na tym obozie obsadziłem na funkcji pomocnikiem kwatermistrza. Pogoda była słoneczna, nic nam nie przeszkodziło w pokonaniu kilkunastokilometrowej trasy naszej wyprawy. Wróciliśmy do obozu przed wieczorem, zmęczeni, spoceni, ale zadowoleni. I kiedy w „namiocie sanitarnym” zmywaliśmy z siebie kurz i pot wędrówki, dowiedziałem się, że przyszedł do mnie z Łodzi telegram. A w nim tylko kilka – ale jakich – słów: „KUBUŚ CHORY – STOP – PRZYJEŻDŻAJ – STOP – KRYSTYNA”
Cóż innego mógł zrobić kochający tatuś, jak natychmiast wyruszyć w drogę do Łodzi. Z mokrą jeszcze głową, pośpiesznie ubrawszy się w nie do końca dopasowaną do pogody i pory dnia odzież, obozowym „Żukiem” zostałem dowieziony na dworzec PKP do Jeleniej Góry. Stąd nocnym pociągiem, po wielu godzinach jazdy, zziębnięty (bo sierpniowe noce potrafiły być chłodne) dotarłem rankiem na dworzec Łódź Kaliska. I taksówką – na Złotno. Wpadłem prawie biegiem do naszego mieszkanka na poddaszu, wywołując u Krysi przerażenie: „Co się stało? Dlaczego przyjechałeś?”
Na co ja, nie mniej zaskoczony: „Jak to dlaczego? Bo Kubuś chory! Co z nim?” Ona, nadal zdumiona: „Kubuś jest zdrowy, nic mu nie jest. Skąd taka informacja?” No skąd – z telegramu! I pokazałem jej blankiet telegramu.
Wkrótce sytuacja się wyjaśniła, Ów telegram, bez Krysi wiedzy (bo chciał zrobić jej niespodziankę) wysłał Zbyszek – niedawno poślubiony mąż Elżbiety – młodszej siostry Krystyny. I mogłaby ta sytuacja zakończyć się radością z naszego nieplanowanego spotkania i moim możliwie szybkim powrotem na obóz, gdyby nie…. Gdyby nie to, że owa szaleńcza, nocna, wielogodzinna podróż pociągiem, w nieodpowiednim do zmieniających się warunków odzieży, po dniu wyczerpującej wędrówki, nie zaowocowała chorobą. Jeszcze tego samego dnia wieczorem dostałem wysokiej gorączki (powyżej 39 st. C), rano trzeba było wezwać do domu lekarza, który zdiagnozował zapalenie płuc.
Sprawdziłem w starej książeczce ubezpieczeniowej: otrzymywałem kolejne trzy zwolnienia chorobowe – począwszy od 9, aż do 17 sierpnia, a potem jeszcze „komisyjne” – od 18 do 28 sierpnia!
Nie muszę mówić, że zgrupowanie obozów w Strużnicy dobiegło końca tylko i wyłącznie dzięki temu, że doprowadził je do szczęśliwego finału mój zastępca, a z konieczności – następca – Lucek
.
I to on po powrocie do Łodzi przyniósł mi wiadomość, że podczas zdawania dokumentacji obozowej w Komendzie Hufca dowiedział się, że ta, która namówiła mnie na ten obóz – druhna Anna Błaszczyk – nie jest już komendantką hufca. Nowym komendantem został – także nieznany mi zupełnie – niejaki Tadeusz Zagajewski.
Oczywiście do pracy w domu dziecka mogłem stawić się dopiero w środę, 29 sierpnia. Tyle tylko, że podczas gdy wracałem do zdrowia w domu przy Mocarnej na Nowym Złotnie – „tajemne siły” zrobiły swoje i … i niespodzianie pojawił się kolejny zwrot w mojej zawodowej karierze.
A było tak:
Podczas mojego pobytu na obozie, a później „na chorobowym”, w systemie placówek opieki zastępczej na terenie dzielnicy Łódź-Polesie zaistniała nieprzewidziana sytuacja. Z nigdy niepoznanych przeze mnie powodów, w działającym od dwu lat Ośrodku Szkolno-Wychowawczym nr 2 Łodzi przy ul. Praussa na Osiedlu im. Montfiłła Mireckiego, który to był drugą w Łodzi „nowatorską” formą połączenia szkoły podstawowej i domu dziecka pod jednym dachem i dyrekcją, odwołano osobę, pełniącą tam od chwili utworzenia tej placówki, funkcję wicedyrektora tegoż ośrodka d.s. domu dziecka. Dodam, że owym domem dziecka była ta sama placówka, której wychowankowie pod komendą ich ówczesnej dyrektorki – pani Wiesławy Polakowej – byli na obozie w Jasieniu. [Zobacz – TUTAJ] Wówczas nie wiedziałem, że są to ostatnie dni tamtego domu dziecka z ul. Siewnej, gdyż właśnie rozpoczynała się jedna z łódzkich inwestycji, czyli na miejscu rozebranej, przedwojennej fabryki – budowa nowych Zakładów Wyrobów Obiciowych VERA. Do rozbiórki poszedł także pałacyk niemieckiego fabrykanta, w którym po wojnie umieszczono ów dom dziecka. Zapewne pani dyrektor Polakowa dostała propozycję objęcia funkcji wicedyrektora w nowej placówce, ale jej nie przyjęła – ktoś inny (też kobieta) na tę funkcję został powołany. I już po dwu latach, w trybie nagłym, władze Inspektoratu Oświaty Łódź-Polesie postanowiły dokonać zmiany – poszukiwano kogoś na to miejsce. Nigdy nie dowiedziałem się jak do tego doszło, że w owych kręgach decyzyjnych narodził się pomysł, aby zaproponować to wicedyrektorstwo – po zaledwie rocznym „stażu” w roli wychowawcy w PDDz im. H. Sawickiej – właśnie mnie – 29-olatkowi, zaledwie po III roku pedagogiki… I gdy jeszcze formalnie byłem na zwolnieniu lekarskim, zostałem zaproszony do Inspektoratu Oświaty na rozmową z jego szefową – panią Aleksandrą Skonieczną. Nie byłem dla niej kimś obcym – znaliśmy się z czasów gdy byłem komendantem hufca, a ona zastępcą inspektora w tej dzielnicy…
Działo się to dosłownie w ostatnim tygodniu sierpnia. Po wysłuchaniu oferty, najprawdopodobniej trochę asekuracyjnie, próbowałem oponować, mówiąc, że nie wiem czy z tak małym doświadczeniem podołam nowej roli. Jednak rozmówczyni skwitowała to stwierdzeniem, że zasięgała opinii w tej sprawie „pewnej wiarygodnej osoby” a także u pani dyrektor Możejko i obie twierdziły, że jestem już do tego gotowy. Pamiętam jakiego „decydującego” argumentu użyła pani dyrektor Skonieczna: „Proszę pana, jeśli tylokrotnie prwadził pan obozy harcerskie, kilkakrotnie liczebniejsze od tej gromadki dzieci na Praussa, to i tu da pan sobie radę”!
Dziś myślę, że ową „wiarygodną osobą” była pani Wiesława Polak, ale nigdy o tym z nią nie rozmawiałem, choć miałem taką możliwość, gdyż piętnaście lat później nasze drogi zawodowe ponownie się spotkały. Ale wtedy nie przyszło mi do głowy, że tą „wiarygodną osobą”, mogła być właśnie ona. I że to ona mogła być inspiratorką propozycji pani inspektor Skoniecznej.
No i zgodziłem się. Na Worcella poszedłem już tylko aby się rozliczyć i zdać swoje obowiązki i z dniem 1 września 1973 roku (tym razem była to sobota) zasiadłem na moim pierwszym „dyrektorskim” fotelu.
x x x
Nowe miejsce pracy było oddalone od mojego miejsca zamieszkania – licząc od krańcówki na Nowym Złotnie – o 4 przystanki tramwajowe. I to był pierwszy duży plus tej zmiany. Bo dojazdy na Worcella (z przesiadką) zajmowały mi nawet do godziny. W jedną stronę.
Ośrodek Szkolno-Wychowawczy nr 2, który przyjął imię dotychczasowego, samodzielnego domu dziecka z Siewnej – Janusza Korczaka, mieścił się na Osiedlu Montwiłła Mireckiego, w budynku działającej tam od chwili jego wybudowania Szkoły Podstawowej nr 40. W przeszłości była ona szkołą ćwiczeń pobliskiego Liceum Pedagogicznego, przekształconego później w Studium Nauczycielskie. W tym czasie SN-u już od kilku lat nie było. Budynek SP nr 40 był drugim obiektem tego szkolnego kompleksu, na który składał się jeszcze drugi, bliźniaczy budynek – siedziba XVIII LO (byłem absolwentem tej szkoły). Oba gmachy łączył – dwukondygnacyjny – budynek sal gimnastycznych.
Sprzyjającą okolicznością, ułatwiającą decyzję o otworzeniu takiego ośrodka właśnie tam, była sytuacja demograficzna osiedla. W rejonie szkoły znacząco zmalała liczba dzieci w wieku szkolnym. Można było bez problemu wyłączyć z użytkowania w celach dydaktycznych pomieszczenia całego parteru i zaadoptować znajdujące się tam sale lekcyjna na pokoje dla wychowanków.
A że był to ten czas, gdy do świadomości decydentów coraz skuteczniej docierały opinie specjalistów, że placówki całkowitej opieki nad dzieckiem powinny dążyć do upodobniania warunków bytowych stwarzanych podopiecznym do warunków, przypominających mieszkanie w rodzinach wielodzietnych, a nie do „całorocznych kolonii” – sale lekcyjne zostały podzielone ściankami działowymi na pokoje, które można było wyposażyć w niezbędne meble, pozwalające na zamieszkanie w nich czwórki dzieci.
I w takiej „nowatorskiej” placówce podjąłem w dniu 1 września 1973 roku moją następną pracę.
x x x
Po raz kolejny wszystko było dla mnie nowe – za wyjątkiem niektórych wychowanków – bo wielu z nich przypominało mi, że w roku 1971 byli na obozie w Jasieniu. W zakresie obowiązków miałem to wszystko, co każdy dyrektor „samodzielnego” domu dziecka, za wyjątkiem spraw finansowych i nadzoru nad stanem technicznym budynku oraz nad kuchnią. Tym zajmował się dyrektor naczelny, którym był pan Stefan P. Nie podam tu jego nazwiska, a dlaczego – wyjaśni się to w końcowej części tego wspomnienia. Pan Stefan, zanim został dyrektorem OS-W nr 2 był… nauczycielem przysposobienia obronnego w sąsiednim XVIII LO – tym samym, w którym przed 10-om laty byłem przez prawie półtora roku uczniem i gdzie zdawałem egzamin dojrzałości (taką dzisiejsza matura miała wówczas oficjalną nawę). Ale nie byłem jego uczniem – uczęszczałem tam tylko od półrocza X klasy, kiedy PO nie było już w programie. Pan Stefan przede wszystkim miał oficerskie wykształcenie i przeszłość, oraz zasługi wieloletniego (odznaczonego medalem) działacza Związku Nauczycielstwa Polskiego…
Z panem dyrektorem widywaliśmy się rzadko. Jak pamiętam, to głównie podczas oficjalnych uroczystości i służbowych spotkań kierownictwa ośrodka. Od pierwszych dni nie było między nami „chmii”. Na co dzień współpracowałem z wicedyrektorką d.s. szkoły (zupełnie wyleciały mi z pamięci jej personalia) i główną księgową. Bo to z nią uzgadniałem bieżące wydatki na potrzeby odzieżowe wychowanków, na pomoce szkolne, na ich t.zw. „kieszonkowe” oraz wydatki „na kulturę”. Tym bardziej, że jej gabinet był także na parterze – po prawej stronie od wejścia do budynku.
Budynek Szkoły Podstawowej nr 40 w Łodzi przy ul. Praussa 2, w którym – na parterze – umieszczono dzieci z domu dziecka im. J. Korczaka.
Zdjęcie własne, zamieszczone w „Obserwatorium Edukacji” 18 maja 2015 roku w publikacji „Bieg po Nowe – z wychowankami Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego”‚
Mój pokoik, nazywany przez pracowników „gabinetem dyrektora”, z prowadzącym do niego sekretariatem, który załatwiał wyłącznie sprawy domu dziecka, mieścił się także na parterze – jako pierwsze pomieszczenie od strony ulicy, po lewej stronie od wejścia. Na zdjęciu zaznaczyłem to okno. Kolorem żółtym oznakowałem okna pomieszczeń domu dziecka.
Wspominając moją tam pracę dodam jeszcze, że obok obowiązków kierowniczych miałem także obowiązek realizacji pewnej ilości godzin pracy bezpośrednio z wychowankami konkretnej grupy, w ramach tzw. „pensum wicedyrektora. Już nie pamiętam ile to było godzin tygodniowo, ale chyba kilkanaście.
Mając do wyboru trzy grupy: dzieci w wieku przedszkolnym, uczniów klas I – IV oraz grupę uczniów klas V- VIII + liceum (jedna wychowanka) – wybrałem tych najstarszych. Oczywiście – dyżur z grupą to były głównie „odrabianki”, zajęcia rekreacyjno-sportowe na szkolnym boisku, rzadziej jakieś zbiorowe wyjście „na kulturę” – bo na to musiałem „wydębić” kasę od Naczelnego.
Tygodnie i miesiące szybko mijały, nie będę tu relacjonował szczegółowo mojej tam aktywności. Jak wiadomo – do dobrego człowiek szybko się przyzwyczaja, więc i ja szybko przestałem się oglądać, aby zobaczyć do kogo to dzieci lub pracownicy się zwracają, mówiąc „panie dyrektorze”. Na potrzeby tego wspomnienia opowiem jedynie o kilku sytuacjach i o jednym, znaczącym dla dalszego rozwoju mojej drogi zawodowej, wydarzeniu.
Może nie wszyscy czytający te wspomnienia uświadamiają sobie, że praca w domu dziecka, to praca w instytucji o pracy ciągłej, jak w szpitalu, pogotowiu czy… hucie. Tak jak „wielkie piece płoną wiecznie”, tak i wychowankowie mieszkają tam nie tylko w dni powszednie i w niedzielę, ale także we wszystkie święta: w Boże Narodzenie, Wielkanoc, w Sylwestra … Tylko nieliczni mieli możliwość, po uzyskaniu zgody Sądu Rodzinnego, spędzania tych świąt z krewnymi, rzadziej – z tzw. „rodziną zaprzyjaźnioną”. Większość dzieci pozostawała w placówce. Trzeba było zapewnić im nie tylko standardową opieką, ale także możliwość świątecznych wrażeń. I dlatego część wychowawców musiała być „w pracy” w te święta, także w porze wieczerzy wigilijnej. Nie muszę mówić, że nie mogło tam zabraknąć „ich” dyrektora…
Wigilia 1974 roku: towarzyszę Mikołajowi podczas wręczania „podchoinkowych” prezentów. Miało to miejsce 24 września 1974 roku
x x x
Podczas mojej pracy w Ośrodku zdarzył się pewien „incydent wychowawczy”. Któregoś dnia, po przyjściu do pracy dowiedziałem się od wychowawczyń, że poprzedniego dnia wieczorem „złapano w ubikacji dla dziewcząt zboczeńca-podglądacza”. I przyprowadzono przed moje dyrektorskie oblicze owego sprawcę – wystraszonego i zawstydzonego szesnastolatka, domagając się ode mnie, abym niezwłocznie załatwił odwiezienie tego przestępcy do poprawczaka!
Udało mi się tą „aferę” na tyle wyciszyć, że przekonałem moje pracownice, iż to nie jest podstawa do umieszczania w zakładzie poprawczym, że to co najwyżej zachowanie, mające swą genezę w problemach sekstualnych okresu dojrzewania, że załatwię, ale nie poprawczak, a leczenie w specjalistycznej poradni.
I tak, wraz z owym młodzieńcem, zawitałem w poradni seksuologicznej, która wtedy mieściła się na I piętrze we frontowej kamienicy przy Piotrkowskiej, przez której bramę wchodziło się na podwórko, prowadzące do kina „Polonia”. I tam poznałem jej kierownika, seksuologa, doktora Andrzeja Barczewskiego, autora książeczki o problemach dojrzewania seksualnego chłopców. Po kilku wizytach pan doktor uznał, że młodzieniec będzie już sobie radził ze swoim popędem, nie uciekając się do wizyt w ubikacji dla dziewcząt, a ja… ja zawarłem znajomość z – jedynym w owym czasie w Łodzi – specjalistą w tej dziedzinie wiedzy medycznej. Rozmowy, jakie prowadziłem z nim przy okazji wizyt z moim podopiecznym, pozyskana dzięki nim wiedza, spowodowały, że zainteresował mnie tą problematyką. Od niego uzyskałem listę tytułów broszur i książek o dojrzewaniu dziewcząt i chłopców – dostępnych Polsce.. Już wkrótce wiedza ta okaże się bardzo przydatna w mojej nowej aktywności, realizowanej w obszarze dotąd mi niedostępnym, co po latach zaowocuje podjęciem się roli nauczyciela-matodyka zajęć, określanych jako pdż…
x x x
Rok szkolny dobiegł szybko końca, tym bardziej, że władze oświatowe naszej dzielnicy postanowiły zrealizować jeszcze jeden eksperyment, adresowany do podopiecznych podlegających im dwu domów dziecka. Otóż poleski Inspektorat Oświaty dysponował od lat ośrodkiem kolonijnym w nadmorskich Dąbkach – miejscowości na północny wschód od Koszalina. Nie był to jakiś ekskluzywny obiekt – jego bazą mieszkaniową był t zw. „pawilon typu Skopju”. Takie tymczasowe domy-baraki, skonstruowano, wyprodukowano i podarowano ofiarom trzęsienia ziemi, jakie w 1963 roku nawiedziło to macedońskie miasto. Ale część z nich pozostała w Polsce i służyła różnym celom – jak widać – także jako obiekt kolonijny.
Źródło: www.nrdblog.cmosnet.eu
Zdjęcie nie przedstawia pawilonu Ośrodka Kolonijnego w Dąbkach, ale bardzo podobny, tego samego typu obiekt. Zamieszczam w celu upoglądowienia mojej opowieści.
Od lat kierownikiem tego ośrodka był „całoroczny” kierownik ogrodu Jordanowskiego TPD z pawilonem świetlicowym, działającego w Parku na Zdrowiu. Latem 1974 roku władze zdecydowały, aby zorganizować specjalny, „zerowy” turnus – począwszy od pierwszych dni czerwca, by zanim skończy się rok szkolny i przyjedzie pierwszy turnus kolonistów, mogli przebywać tam wychowankowie dwu domów dziecka: tego z Worcella i tego z Praussa. I zdecydowano, że zastępcą kierownika ds, programowo-wychowawczych tego turnusu będzie… Włodzisław Kuzitowicz.
Cóż mogłem zrobić – przyjąłem tę „propozycję nie do odrzucenia”, ale… Ale pod jednym warunkiem: że będę mógł zabrać do Dąbek mojego synka Kubusia z jego mamą Krystyną, że będziemy, jako rodzina, mieli do dyspozycji odpowiednio duży pokój, i że inspektorat załatwi mi możliwość bezpośredniego transportu naszej rodziny wraz z niezbędnym wyposażeniem – tam i z powrotem…
Warunek został zaakceptowany i zrealizowany. W ustalonym terminie udostępniono nam obiecany środek transportu (patrz zdjęcie poniżej), do którego załadowaliśmy nie tylko wózek spacerowy, ale przede wszystkim kubusiowe łóżeczko z materacem, wanienkę do kąpieli, maszynkę elektryczną (żeby być niezależnym od kolonijnej kuchni w przygotowywaniu zupek dla Kubusia), i cały zastaw niezbędnych naczyń oraz wszystkiego co potrzebne do przyrządzania dziecku posiłków. Nie mówiąc o zabawkach… Przypomnę, że Kuba miał dopiero rok i dwa miesiące – niedawno zaczął chodzić…
Foto: www.muzeum43.pl
Nie jest to oczywiście zdjęcie samochodu, którym przewożony był kubusiowy dobytek. Ale tamten był taki sam, choć nie był taki kolorowy.
Trzy tygodnie „zerowego” turnusu tej nadmorskiej kolonii szybko minęły. Jako zastępca kierownika stałem się przełożonym moich niedawnych koleżanek i kolegi z domu dziecka przy Worcella, ale współpraca ta przebiegła nie tylko bezkonfliktowo, ale wręcz wzorcowo. Jedynym mankamentem tego pobytu była kiepska, jeszcze nie plażowa, pogoda…
Na kilka dni przed zakończeniem turnusu podjęliśmy z Krysią decyzję, że w ramach mojego urlopu, a jej urlopu bezpłatnego, wynajmiemy w jednej z rybackich chat pobliskiej wioski rybackiej Dąbki pokój i zostaniemy tam, już prywatnie, jeszcze dwa tygodnie. Przeprowadzkę zorganizowałem w ostatnim dniu przed wyjazdem uczestników kolonii do Łodzi. Na kilka dni Krysia została z Kubą sama – ja musiałem wrócić do pracy. Na urlop mogłem pójść dopiero po paru dniach, kiedy część wychowanków, którzy mieli na to zgodę Sądu Rodzinnego, została na okres wakacji „urlopowana” do rodzin, lub tzw. „rodzin zaprzyjaźnionych”. Dopiero gdy zorganizowałem dyżury wychowawców, zapewniające opieką nad tą grupą dzieci, które nie miały do kogo iść – mogłem wziąć urlop i wrócić do Dąbek. Dodam jeszcze, że obiady (oczywiście odpłatnie) jadaliśmy w stołówce „naszej” kolonii…
I to dopiero wtedy tam mieliśmy tam wreszcie nasze pierwsze rodzinne wakacje nad morzem. Pierwsze, bo za dwa lata otworzy się wieloletni cykl corocznych nadmorskich wakacji, tyle, że nie w Dębinie, a w Dąbkach…
Dzięki temu, że nasz gospodarz miał telewizor, mogłem oglądać mecze Polaków na Mundialu w RFN. Także ten historyczny mecz „na wodzie”, z reprezentacją NRF, przegrany – niestety – 1 : 0
x x x
Kolejny rok mojego dyrektorowania w OS-W nr 2 upłynął szybko, gdyż był to jednocześnie ostatni rok moich studiów. Nie wspomniałem, że już w październiku 1973 roku zgłosiłem się na seminarium magisterskie do pani docent Ireny Lepalczyk, która właśnie objęła kierownictwo Zakładu Pedagogiki Społecznej po prof. Aleksandrze Kamińskim. Jako że ukończywszy on w lutym 1973 roku 70 lat, przeszedł na emeryturę. To, że będę pisał pracę magisterską w metodologii pedagogiki społecznej, wiedziałem już od dawna – tylko nie spodziewałem się, że to nie prof. Kamiński będzie jej promotorem…
I właśnie od jesieni 1974 roku byłem na etapie zbierania materiału do mojej pracy magisterskiej, której temat „Ośrodek szkolno-wychowawczy – model a rzeczywistość” został zatwierdzony jeszcze przed wakacjami. I teraz nadszedł czas na prace badawcze…
Aby nie rozwodzić się tu nad szczegółami powiem tylko, że musiałem do owego modelu, zbudowanego na podstawie „literatury przedmiotu”, przymierzyć obraz funkcjonowania tego właśnie, konkretnego ośrodka – co oczywiście nie było przypadkiem, że był to właśnie ten ośrodek, w którym pracowałem. A to oznaczało, że musiałem przeprowadzić szereg badań, takich jak ankiety z wychowankami domu dziecka, z ich kolegami – uczniami z domów rodzinnych na Osiedlu,z nauczycielami, prowadzić obserwacje lekcji w klasach, w których byli wychowankowie z domu dziecka, nie mówiąc o analizie akt i historii tych dzieci, o ich życiu, zanim sąd umieścił ich w placówce.
Gdy już jestem przy roli studenta – dokończę ten wątek ostatecznie. Gotową pracę, zaakceptowaną przez panią docent Lepalczyk, przepisaną na maszynie i oprawioną, w dwu egzemplarzach, przekazałem mojej promotorce jeszcze w maju. Abym mógł być dopuszczony do jej obrony musiałem wcześniej otrzymać tzw. absolutorium, czyli zdać WSZYSTKIE przewidziane tokiem studiów egzaminy i uzyskać zaliczenia pozostałych zająć. Na V roku nie było już żadnych egzaminów, po 9 i 10 semestrze trzeba było mieć zaliczenia tylko z seminarium magisterskiego i z tzw. zajęć fakultatywnych – po jednym w każdym z tych semestrów. Oczywiście nie miałem z tym żadnych problemów. Ale…
Ale kiedy oddałem indeks do dziekanatu, dowiedziałem się, że… że nie mam zaliczonego lektoratu z j. niemieckiego – z sesji po II roku! Jak już wielokrotnie wspominałem – języki obce to generalnie moja „pięta achillesowa”, zwłaszcza od czasów zaliczania „różnic programowych” w XVIII LO – tym alergenem był język niemiecki.. Wtedy, w 1972 roku, dostałem warunkowe zaliczenie II roku studiów. Czas płynął, na brak wydarzeń, jak wiecie, nie narzekałem, i zupełnie ta sprawa wyleciała mi z pamięci. I oto teraz cała moja przyszłość zawisła na cieniutkiej nitce tego zaliczenia.
Termin obrony był już wyznaczony – piątek, 6 czerwca 1975. A ja dowiedziałem się, że prowadząca ten lektorat pani magister ma dyżur – 6 czerwca!
Nie muszę chyba nikogo przekonywać w jakim stresie żyłem w czasie tych ostatnich godzin, poprzedzających obronę pracy magisterskiej.
Nie będę opowiadał jak przebiegło moje spotkanie z panią magister … Pamiętam jej nazwisko, ale może lepiej go tu nie przywoływać. Złożę jedynie oświadczenie, że nie doszło tam do przestępstwa (łapówki), a jedynie po raz kolejny zadziałała moja umiejętność sugestywnej perswazji, jak przed dwunastoma laty, gdy w równie beznadziejnej sytuacji przekonałem dyrektorkę XVIII LO, aby przyjęła mnie, chłopca po budowlanej zawodówce, w lutym, do X klasy. I był bukiet kwiatów… Ważne, że uzyskałem upragniony wpis w indeksie. Oto fotograficzna dokumentacja tych wydarzeń – z piątku 6. czerwca:
Na godzinę przed wyznaczonym terminem obrony pracy magisterskiej dostarczyłem indeks z zaliczeniem lektoratu – to ten zaznaczony wpis.
A to potwierdzenie obrony pracy magisterskiej – ostatniego warunku uzyskania tytułu magistra
x x x
Osiągnąwszy, mimo wszystkich przeciwności, mój główny cel tej pięciolatki, mogłem z optymizmem myśleć o nadchodzących wakacjach, i w ogóle – o przyszłości. Ale nie liczcie na prosty hppy end tego odcinka moich wspomnień. Diabeł nie spał i tym razem.
x x x
Jeszcze w czerwcu miał miejsce pewien, jak się okazało – brzemienny w skutki– incydent. Ale zanim o tym opowiem muszę poinformować Was o pewnej – pozornie mało ważnej – decyzji, którą podjąłem jako wicedyrektor Ośrodka ds. domu dziecka.
Jak wspomniałem, dzieci mieszkały w pokojach po cztery osoby, w których podstawowymi meblami były tapczaniki. Nie było tam nic, gdzie każde dziecko mogłoby mieć miejsce do przechowywania swoich „skarbów”. Wiedziałem, że – szczególnie chłopcy w tym wieku – taką potrzebę mają. Dlatego zdecydowałem, aby w skrzyni każdego tapczanu została wydzielona przegrodą od miejsca przechowywania pościeli przestrzeń, gdzie każdy będzie mógł przechowywać swoje drobiazgi. Warunkiem było utrzymywanie tego miejsca w czystości i porządku. Posiadanie tej przegródki nie dotyczyło grupy przedszkolaków.
I wszystko było dobrze do czasu… Do czasu, aż pewnego czerwcowego przedpołudnia 1975 roku, gdy wychowankowie byli w szkole, na teren domu dziecka wkroczył pan Naczelny Dyrektor Stefan P. Kolejno, w każdym pokoju, dokonywał inspekcji, której przebieg przypomniał koszarowe czasy mojej unitarki. Jak mi to opisano – otwierając tapczan za tapczanem, z okrzykiem „Jaki bałagan!” i wywalał całą zawartość skrzyni, czyli pościel i owe „skarby” – na podłogę. W czasie tego „nalotu” nie było mnie w placówce.
Gdy przeszedłem – jak zwykle około godz. 13-ej – dyżurna wychowawczyni opowiedziała mi co się wydarzyło, poprowadziła mnie od pokoju do pokoju, abym zobaczył efekty dyrektorskiej kontroli i przekazała, że pan dyrektor P. wzywa mnie niezwłocznie do siebie.
Nie muszę chyba mówić, jak bardzo byłem… wściekły. Poszedłem. Już od progu usłyszałem, że nie potrafię dbać o należyty prządek w domu dziecka i że mam natychmiast zlikwidować te magazynki śmieci w tapczanach.
Cóż innego mógł zrobić świeżo upieczony magister pedagogiki, empatyczny wychowaca-opiekun na takie żądanie? Odmówiłem – stanowczo i kategorycznie. Próbowałem jeszcze uzasadniać czemu te „kąciki” służą, że w niczym nie zagraża to higienie pościeli, że… Wszystko na nic. Usłyszałem, że albo wykonam jego polecenie, albo…. albo on wystąpi do Inspektoratu Oświaty o odwołanie mnie ze stanowiska.
Zdania nie zmieniłem – nie trudno przewidzieć co się dalej działo. Nie pomogła moja wizyta, którą następnego dnia złożyłem pani inspektor Skoniecznej. Dowiedziałem się tylko, że pan P. już u niej był i zostawił w mojej sprawie oficjalny wniosek na piśmie. Że ona podziela moje stanowisko, ale „pan rozumie, ja nic nie mogę w sprawie, którą zgłasza ktoś taki jak pan dyrektor P.”. Jedyne co miała mi pani inspektor do zaproponowania to deklarację, że „będę mógł dalej pracować w Ośrodku jako wychowawca, a wicedyrektorem będę do 31 lipca”.
Dalej sprawy potoczyły się zadziwiająco szybko. Ani przez chwilę nie widziałem siebie, pracującego, po tym co się stało, jako wychowawcy w Ośrodku. Mając już dyplom magistra pedagogiki w kieszeni, rozpocząłem poszukiwania nowej pracy. Nie uwierzycie – ale złożyłem wizytę w Dziale Kadr Komendy Miejskiej MO przy ul. Sienkiewicza. Jak jakiś Dyzio Marzyciel poszedłem, aby się zatrudnić jako wychowaca w Milicyjnej Izbie Dziecka przy ul. Skrzywana. Przyjmujący mnie oficer był zaszokowany moją ignorancja w sprawach pragmatyki zawodowej w MO. Dowiedziałem się, że najpierw, wstępując do służby, muszę odbyć staż funkcjonariusza (mówiło się o takich „krawężnik”), potem – jeśli staż zaliczę – zostanę skierowany do szkoły oficerskiej, po ukończeniu której najpierw muszę odbyć praktykę w wydziale przestępstw kryminalnych, uczestniczyć w normalnych śledztwach – np.w sprawach kradzieży na działkach, pobicia itp., a dopiero później będę mógł ubiegać się o pracę w Milicyjnej Izbie Dziecka.
Wyszedłem mądrzejszy o jeszcze jeden obszar wiedzy, ale nadal bez rozwiązania mojego problemu.
Aż tu nagle…
Aż tu nagle listonosz przyniósł list od pani docent Ireny Lepalczyk, która pilnie zapraszała mnie na spotkanie w dniu jej najbliższego dyżuru.
Poszedłem. I, jak we śnie, wysłuchałem oferty zatrudnienia mnie, od 1 października tego roku, na stanowisku starszego asystenta w kierowanym przez nią Zakładzie Pedagogiki Społecznej. Nie zwierzyłem się jej z moich problemów w Ośrodku na Praussa, po chwili (odegranego) wahania – przyjąłem ofertę. Pani docent poleciła mi, abym niezwłocznie złożył wizytę profesorowi Karolowi Kotłowskiemu – dyrektorowi Instytutu Pedagogiki i Psychologii, którego ogniwem jest Zakład Pedagogiki Społecznej – i dostarczył mu podanie o zatrudnienie. Co – oczywiście – uczyniłem. I tam wynegocjowałem, aby moje zatrudnienie odbyło się na zasadzie „porozumienia stron” z poprzednią instytucją zatrudniającą – oczywiście na wniosek Uniwersytetu Łódzkiego.
I tak, jeszcze w czerwcu, miałem już rozwiązany problem i jasną wizję najbliższej przyszłości. Mogłem spokojnie pomyśleć o wakacjach. Przypomnę – był czerwiec 1975 roku.
x x x
Nie powinno już dla nikogo kto czytał moje wcześniejsze wspomnienia być zaskoczeniem, że w moim życiu bardzo często istotną rolę odgrywał przypadek. I tym razem powtórzyła się historia z czerwca 1973 roku. Tyle tylko, że tym razem oferta wyszła nie z komendy hufca Łódź Polesie, a z Komendy Chorągwi Łódzkiej ZHP. W tym czasie kierowała nią Elżbieta Wójcikowska-Ociepa, z którą poznaliśmy się w czasie, kiedy oboje byliśmy komendantami swoich hufców – ona na Bałutach. Zapamiętajcie tę postać, bo pojawi się ona jeszcze, i to w bardzo „sprawczej” roli, w przyszłości...
Ale teraz, nie wątpię że z jej inspiracji, sprawę „operacyjnie” realizował jej zastępca – Jurek Baliński. Otóż i tym razem zostałem zaproszony na spotkanie, podczas którego padła „propozycja nie do odrzucenia”. Szukano komendanta pierwszego turnusu dla łódzkiej stanicy w Operacji „Bieszczady 40”. Choć by to drugi rok realizacji tego projektu Głównej Kwatery ZHP, to łódzcy harcerze mieli tam obozowć po raz pierwszy. Łódzką stanicą w drugim turnusie miał dowodzić znany Wam już Janusz Boissé – pseudo „Blady” (patrz – wspomnienie obozu w Strużnicy, w 1973 roku), ale nie było chętnych na pokierowanie pionierskim, pierwszym turnusem. Jurek Balińskie znał moją harcersko-obozową przeszłość, wiedział że byłem już (z żoną) w Bieszczadach, i znał także moją aktualną sytuację rodzinną.
Dlatego kiedy wyraziłem zgodę, pod warunkiem, że pojedziemy tam „rodzinnie” – nie był zaskoczony. Pozostałe, szczegółowe, warunki także zostały zaakceptowane: że Krysia będzie tam prowadziła obozową księgowość (była absolwentką technikum ekonomicznego w Zespole im. Tekli Borowiak na Widzewie), że nie ja będę kierował grupą kwatermistrzowską, i że Komenda Chorągwi załatwi mi tzw. „oddelegowanie” z pracy, abym nie musiał w tym celu „marnować” urlopu wypoczynkowego.
Kubuś miał już 2 lata i 3 miesiące – uznaliśmy, że jako „harcerskie dziecko” może już trenować mieszkanie pod namiotem.
Gdy wraz z wszystkimi uczestnikami i kadrą przyjechaliśmy (pociągiem do stacji Zagórz, dalej autokarami) na miejsce obozowania, którym okazała się malownicza łąka z widokiem na Połoninę Caryńską, nazywana – od nazwy istniejącej tam kiedyś (do akcji „Wisła”) wsi – Przysłupem Caryńskim, namioty już stały. Tak samo jak kuchnia i magazyny. Był to owoc pracy owej grupy kwatermistrzowskiej, która pod wodzą „Bladego” wszystko przygotowała. Jeszcze tego samego dnia jego ekipa wyjechała i zostaliśmy sami na gospodarstwie.
Foto: www.stolicabieszczad.pl
Widok z Przysłupia Caryńskiego na połoniny
Pogoda była „bieszczadzka”, ale generalnie do zniesienia. Nie zamierzam rozwodzić się nad opisami zapamiętanych, niektórych nawet dramatycznych, wydarzeń, jakie miały miejsce w czasie tych nieomal czterech tygodni, przeżytych z nieznanymi ludźmi, w dość pionierskich, nawet jak na obozowe standardy, warunkach. Nie taki jest cel tych wspomnień. Może kiedyś opowiem o tym przy innej oazji… Wszak nie piszę kroniki mojego harcersko-rodzinnego życia, lecz opowieść o kolejnych etapach mojej zawodowej pedagogicznej „kariery”..
A o dowodzeniu ową stanicą w pierwszym roku włączenia się Chorągwi Łódzkiej do Operacji „Bieszczady 40” napisałem z jednego tylko powodu: za cztery lata ten fakt będzie miał decydujące znaczenie w podjęciu decyzji, aby ponownie przyjechać do tego miejsca. Tylko w jakże zmienionej roli…
x x x
Po powrocie do Łodzi, a były to ostatnie dni lipca, czyli ostatnie dni mojego dyrektorowania w Ośrodku przy Praussa, zająłem się formalnościami, wynikającymi z zakończenia przeze mnie funkcji wicedyrektora ds. domu dziecka. Nie pamiętam już komu przekazywałem moje obowiązki. Od 1 sierpnia byłem tam nadal zatrudniony, ale już jako wychowawca.
Niewiele z tego okresu pamiętam, bo też nie bardzo jest co wspominać. W sierpniu pan dyrektor Stefan P. był już po lekturze oficjalnego pisma, jakie otrzymał od dyrektora Instytutu Pedagogigki i Psychologii (IPiP) Uniwersytetu Łódzkiego, w którym został poinformowany, że będę tam zatrudniony jako starszy asystent w Zakładzie Pedagogiki Społecznej w IPiP na UŁ z dniem 1 października tego roku, że zmiana zatrudnienia odbędzie się na zasadzie porozumienia między zakładami pracy. Nie będę ukrywał, że miałem dużą satysfakcję z tego w jakich okolicznościach odchodzę z Praussa. Choć wtedy nie był jeszcze znany ów sławny „gest Kozakiewicza” z olimpiady w Moskwie, to ja tak się właśnie czułem przy każdym, na cale szczęście nielicznym, spotkaniu z tym panem..
.
Efektem tego pisma było polecenie pana dyrektora Stefana P., abym wziął cały należy mi urlop wypoczynkowy, a potem, już do końca września, nie muszę się w pracy pokazywać.
Skwapliwie z tego skorzystałem i w pierwszej połowie września pojechaliśmy z Krysią i Kubą do oficjalnie już nieczynnego ośrodka wczasowego jednego z łódzkich zakładów pracy (w dyrekcji którego pracowała na ważnym stanowisku mama Lucka (patrz – obóz w Strużnicy 1973), który to ośrodek był w nadmorskim Mrzeżynie. Ośrodek był wyludniony, nam udostępniono jeden, umeblowany pokój z łóżkami, co prawda z pościelą, ale powleczenie na pościel musieliśmy mieć swoje. Stołować musieliśmy się we własnym zakresie.
Ale było fantastycznie: bez tłumów wczasowiczów, pogoda – jak na połowę września – znakomita, plaża prawie pusta… Pełen relaks po bieszczadzkich stresach i „ładowanie akumulatorów” przed moim kolejnym wyzwaniem zawodowym…
x x x
Nie po raz pierwszy zaczynałem w kolejnym miejscu „od nowa”. Jednak tym razem, obok tytułu magistra pedagogiki i bardzo dobrej oceny z pracy magisterskiej, której promotorką była moja nowa „szefowa”, wnosiłem do tego środowiska coś – jak się wkrótce okazało – unikatowego w tym towarzystwie: trzyletnią pracę w placówkach, gdzie w praktyce realizowałem te zadania, do pracy w których miałem przygotowywać moich studentów. I zdobyte w tym okresie doświadczenie pozwoliło mi przez wiele następnych lat, i to nie tylko podczas pracy na UŁ, ale także po latach, na wydziale pedagogiki WSInf i na WSP, na prowadzenie wykładów i ćwiczeń z metodyki pracy opiekuńczo-wychowawczej.
Ale o tym co działo się w okresie od 1 października 1975 roku do 31 sierpnia 1983 roku opowiem w kolejnym odcinku moich wspomnieniowych esejów. Tą część IV zatytułowałem „Od dumy do rozczarowania, czyli moje osiem lat w akademickim świecie”. Wkrótce zacznę jej pisanie, zarys fabularnej konstrukcji już mam.
Włodzisław Kuzitowicz
maj 29th, 2021 o godzinie 12:30
Tych „przygód” starczyłoby na kilka osób. Extra wspomnienia.