A N E K S

do jedenastu części/rozdziałów wspomnień z historii mojego życia

pod wspólnym tytułem

WSPOMNIENIA  WCZEŚNIAKA Z MOCARNEJ,

KTÓREGO PASJĄ I ZAWODEM STAŁO WYCHOWAWSTWO

 

Jak widzicie – dopiero teraz zdecydowałem się na tytuł całości tego, prezentowanego na stronie „Obserwatorium Edukacji” w  32 częściach, tekstu wspomnieniowego.

 

Pierwsza część tych wspomnień, zatytułowana „Esej wspomnieniowy: od narodzin „wcześniaka” do ucznia SRB”, została zamieszczona na stronie „Obserwatorium Edukacji” 7 stycznia 2021 roku. Jak widzicie – na początku nie stosowałem jeszcze podziału tego tekstu na rozdziały. Kolejne jego części zamieszczałem w bardzo różnych odstępach czasowych. Początkowo były to odstępy kilkudniowe – np. kolejny Esej wspomnieniowy: od kandydata na murarza do marynarza. Cz. I, Od ukończenia podstawówki do maturyzamieściłem już 16 stycznie, a jego kontynuację – „Esej wspomnieniowy: Od kandydata na murarza do marynarza – wątek harcerski” – 30 stycznia. Ale później bywało bardzo różnie…

 

Dzisiaj zamieszczam ostatni, 33 odcinek tych wspomnień. Jego zadaniem jest przekazanie czytającym kilku dodatkowych informacji, na które zabrakło dotychczas miejsca, a które jestem winien, aby nie być posądzonym o napisanie panegiryku.

 

Zacznę te uzupełniające informacje od przywołania fragmentu z pierwszej części wspomnień:

 

Historia mojego życia zaczęła się od dramatycznych wydarzeń, jakie rozegrały się 11 kwietnia 1944 roku, we wtorek, dzień po Świętach Wielkanocnych, w niewielkiej izbie (15 m² ) na poddaszu rodzinnego domu dziadków Kuzitowiczów przy ulicy, która do 1939 roku nazywała się ul. Źeromskiego, a w tym czasie – w czasie okupacji Polski przez III Rzeszę – nazwana została Messingweg (mosiężna dróżka), zaś po wyzwoleniu – i jest tak do dzisiaj – została przemianowana na ul. Mocarną. Tym dramatycznym wydarzeniem był poród bliźniaczy, w którym rodzącej przedwcześnie (w siódmym miesiącu ciąży) mojej mamie, już niemłodej, 38-letniej kobiecie, pomagała okoliczna akuszerka. Dziś takie porody odbywają się w specjalnie do tego przystosowanych, odpowiednio wyposażonych salach szpitalnych, z udziałem lekarzy-ginekologów, mających do dyspozycji inkubatory i inne niezbędne wyposażenie ratujące życie noworodków.

 

Wtedy przyjmująca poród miała do dyspozycji tylko miednicę, gotowaną wodę, ręczniki i prześcieradła. Z dwu rodzących się w tych okolicznościach „wcześniaków” tylko jeden miał szczęście. Tym szczęściarzem byłem ja. Mój braciszek nie przeżył porodu.

 

Przez wiele tygodni, jak mi opowiadała mama, byłem na granicy życia i śmierci. Zamiast w inkubatorze leżałem w wyścielonym watą łóżeczku, byłem okładany butelkami z ciepłą wodą. Na przekór tym wszystkim przeciwnościom – przeżyłem![…]

 

Także późniejsze miesiące i lata były czasem, w którym rodzice „chuchali i dmuchali” na wątłego i chorowitego dzieciaka. Nie ma co owijać w bawełnę – byłem w tych pierwszych latach mojego życia takim maminsynkiem.”

 

                                 Foto ze zbiorów własnych

 

Mały Włodziu w ogrodzie rodzinnego domu przy ulicy – nomen omen – Mocarnej.             

Jeszcze wszystko przed nim –  i to co dobre i to co złe…. 

 

Jest to zapowiedź tego, co towarzyszy mi do dzisiaj w moim – już dość długim (PESEL zaczyna się od cyfr 44) – życiu. A są to:  szczęście – na przekór różnorakim przeciwnościom –  szczęście w wychodzeniu z licznych opresji, oraz liczne – nazwę to – „niepełnosprawności” i braki.

 

Pierwszym takim „problemem”, który bardzo wpłynął ma moje funkcjonowanie rówieśnicze  i w ogóle – społeczne, w dzieciństwie a nawet jeszcze w pierwszych latach „nastoletnich”, była przypadłość, określana jako „mimowolne moczenie się nocne”. Tak naprawdę to z ceratką pod prześcieradłem spałem do13. roku życia. To było przyczyną, ze nigdy nie byłem na żadnej kolonii letniej, a pierwszy raz na obóz harcerski rodzice zdecydowali się mnie wypuścić dopiero kiedy miałem 14 lat! A i tam zdarzyła się taka jedna „mokra” noc.

 

Na domiar złego bywały także takie przypadki, kiedy –  już będąc uczniem (pamiętam taki wypadek w pierwszej klasie) – zsikałem się podczas lekcji, zanim zdążyłem poprosić o wyjście do ubikacji. Także i w starszych klasach parę razy zdarzyły się takie incydenty.

 

Nie trudno wyciągnąć z tego wniosek, że nie tylko nie sprzyjało to umocnieniu mojej pozycji w grupie rówieśniczej, ale wręcz przeciwnie. Musiałem bardzo się starać, aby nie stać się pośmiewiskiem, i mimo tych przypadłości, pełnić w tym środowisku nawet role przywódcze: gospodarza klasy, a w OH – ogniwowego…

 

Tak w  ogóle byłem w dzieciństwie, ale i w latach późniejszych, tzw. „chorowitkiem” i „słabeuszem”. Nie miałem szans nie tylko na imponowanie kolegom osiągami w podnoszeniu samodzielnie wykonanych ciężarków (hantle w dzisiejszym wydaniu były nam wtedy – chłopakom z Nowego Złotna – nieznane), ale w ogóle w jakichkolwiek sprawdzianach siłowych – np. „na rękę”.

 

Wątła budowa ciała i brak sprawności ruchowej powodowały, że  unikałem uprawiania sportu. W zasadzie nigdy nie grałem „w nogę” – ani w drużynach „podwórkowych”, ani nawet w ramach lekcji wf – chyba że  „na bramce”– co zdarzało się sporadycznie  – bo już nie było kogo innego. Także w szkołach ponadpodstawowych lekcje  WF jedynie „zaliczałem” – bez jakichkolwiek osiągnięć. Gdy w „Budowwlance” chłopcy grali w „kosza” lub w „siatę” – ja robiłem za kibica i asystenta nauczyciela-sędziego…

 

Dopiero kiedy byłem studentem I roku polonistyki, prowadzący zajęcia wychowania fizycznego trener (odbywały się one na stadionie RTS „Widzew), widząc moją budowę fizyczną,  podjął próbę zaktywizowania mnie sportowo i namówił do trenowania biegów średnich – na 400 metrów. Biegałem, a i owszem… Trener mierzył moje czasy, próbował motywować wykazując że mam coraz lepsze wyniki…  Jednak niewiele to dało, tym bardziej że na tym I roku studiów się skończyło. Poza tym okresem nigdy żadnej dyscypliny sportowej nie uprawiałem.

 

Jedyną moją formą parasporowej formy ruchu, w wydaniu innym niż bieg do tramwaju lub autobusu, to rekreacyjna jazda na rowerze –  począwszy od 13 roku życia. I nadal jeżdżę i nawet się nie przewracam, choć jestem młodszy od prezydenta Joe Bidena jedynie o rok i niespełna 5 miesięcy…

 

Przy okazji tematu sportu – oddzielnym problemem było pływanie. Nigdy nie posiadłem tej umiej mętności. Ale tutaj powód był jeszcze poważniejszy. Miałem, i mam do dzisiaj, paniczny lęk przed wodą! Lęk ten towarzyszy mi przez całe życie – gdy tylko wejdę do stawu, jeziora, rzeki czy morza, a dno opada tak, że mnie w niej stojącemu woda sięga szyi, odczuwam panikę, która objawia się skurczem mięśni, przenikliwym bólem w okolicy żołądka, paniczną potrzebą wyjścia na brzeg. Z tego powodu nigdy nie korzystałem z basenów, nawet w  tak popularnych ośrodkach rekreacyjnych jak łódzka „Fala”. W sanatoriach odmawiałem zabiegu „gimnastyka w basenie”. Wolę także prysznic, niż moczenie się w wannie…

 

Co – jak wiecie – nie przeszkodziło mi w odbyciu służby w Marynarce Wojennej – 2,5 roku na okręcie. Nawet sztormy były mi niestraszne, bo – o dziwo – nie miałem „choroby morskiej”. Ale żeby wskoczyć do morza, co robili moi koledzy, gdy tylko bosman okrętowy i stan morza na to pozwalał – NIGDY!

 

Kolejną przypadłością, mającą bezsprzecznie także organiczne uwarunkowania, było moje bazgranie i nagminne robienie błędów ortograficznych, czyli dysgrafia i dysortografia. W latach pięćdziesiątych ub. wieku te dwa terminy były nieznane, w ówczesnych poradniach nie prowadzono terapii. Mój nauczyciel j. polskiego w podstawówce stosował dwie – jego zdaniem – skuteczne metody: każde słowo, w którym podczas sprawdzania dyktanda lub w ogóle – mojego zeszytu znalazł błąd ortograficzny, kazał mi w specjalnym zeszyciku przepisywać 100, a kiedy to nie pomagało – 200 i więcej razy! Natomiast aby zmusić mnie do czytelnego pisania – nakazał mi pisanie drukowanymi literami.

 

Ta pierwsza metoda okazała się całkowicie nieskuteczna, a dzięki drugiej – do dzisiaj, jeśli mi zależy na tym, aby to co piszę mógł ktoś bez problemu odczytać, to zapisuję to na wpół drukowanymi literkami. Ale z tzw. brudnopisów to czasami nawet sam siebie nie mogę odczytać.

 

Przy tej okazji przypomnę historię – opisaną już w części zatytułowanej Esej wspomnieniowy Cz. II d: Wątek pierwszych doświadczeń edukacyjno-wychowawczych, kiedy jako student I roku polonistyki, z inicjatywy mojej byłej nauczycielki j. polskiego w „Budowlance”, Pani Wiktorii Kupiszowej, która wtedy pracowała już w Technikum Elektrycznym, prowadziłem grupowe zajęcia z uczniami tej szkoły, którym ona, jak mnie przed zaledwie trzema laty, stawiała dwoje z ortografii. Fragment tych wspomnień – TUTAJ

 

Także niezależna od mojej woli okazała się jeszcze jedna moja niedoskonałość, ale to okazało dopiero w zaawansowanej pełnoletniości. Otóż nigdy nie zrobiłem prawa jazdy, co znaczy, że nigdy nie prowadziłem samochodu ani motocykla, czy nawet skutera. Ale wyszło to dopiero po bardzo wielu latach. Stało się tak dlatego, że pierwsze lata dorosłości, w których  dzisiaj znakomitej większości współczesnej młodzieży rodzice fundują takie kursy, ja szansy na to nie miałem – byłem dzieckiem z biednej rodziny robotniczej, której po prostu nie było na to  stać. Tym bardziej, że w tamtych czasach prywatny samochód był dobrem luksusowym, dostępnym nielicznym. Więc w jakim celu mieliby o tym choćby pomyśleć…

 

Dopiero kiedy po wielu latach zaczęła rysować się szansa na zakup jakiegoś, używanego, tańszego samochodu, stanął problem prawa jazdy. Stało się to w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy byłem dyrektorem „Budowlanki”. Jednym z wynajmujących szkolne pomieszczenie na prowadzenia tam zajęć teoretycznych był właściciel niewielkiej Szkoły Jazdy. Za namową naszej kierowniczki gospodarczej, przeprowadziłem z nim rozmowę, zwierzając mu się, że nie mam prawa jazdy i rozważam, czy przy tej okazji nie mógłbym się przygotować do egzaminu w jego szkole. Ale powiedziałem mu także o moich obawach dotyczących prowadzenia samochodu, które tkwiły we mnie od lata 1978 roku, kiedy podczas pobytu w Szwecji u przyjaciela Lucka, jeździłem z nim co rano do pracy – siedząc na siedzeniu obok kierowcy.

 

A było to tak: Pewnego dnia Lucek zagadnął mnie na temat zakupu samochodu, twierdząc, że za zarobione w Szwecji korony będę mógł  w Polsce bez trudu kupić dobry, choć używany samochód. Na moje dictum, że nie mam prawa jazdy miał natychmiastową odpowiedź: „Jaki problem? Zaczniesz się uczyć już tutaj –  w moim Volvo”. I w najbliższą niedzielę, na prawie nieuczęszczanej drodze,  kazał  mi usiąść za kierownicą, sam zasiadł obok – i zaczęła się moja pierwsza (i ostatnia) w życiu lekcja kierowania pojazdem mechanicznym. Jak szybko się zaczęła, tak szybko się skończyła. Gdy udało mi się pojazd uruchomić i samochód zaczął  jechać do przodu, Lucek zaczął mi tłumaczyć jak się zmienia biegi i dodaje gazu. Gdy samochód zaczął przyśpieszać – ja wpadłem w panikę, odmówiłem dalszej nauki i nigdy już na kolejne lekcje się nie zgodziłem.

 

Gdy owemu właścicielowi Szkoły Jazdy o tym opowiedziałem, gdy dodałem że nawet jadąc jako pasażer na przednim siedzeniu, kiedy widzę że nasz jadący szybko samochód zbliża się do jadącego z przeciwka drugiego pojazdu, dostaję skurczu przepony, ogarnia mnie lęk – ten stanowczo i kompetentnie postawił diagnozę: ma pan amaksofobię, (bo tak fachowo nazywany jest chorobliwy strach przed prowadzeniem samochodu) i nie doradzałbym robienia „na siłę” prawa jazdy. Byłby pan zagrożeniem dla siebie i innych kierowców.

 

I tak pozostałem, i do dzisiaj jestem, pasażerem komunikacji publicznej, a w sytuacjach pilnych – klientem firm taksówkarskich….

 

A POZA TYM MAM JESZCZE INNE „DEFICYTY”:

 

W zasadzie nie znam języków obcych – w tym tak dzisiaj powszechnego języka angielskiego. Tak naprawdę nie znam nawet tych języków, których uczono mnie w szkole. O tym jakim traumatycznym przeżyciem stało dla mnie zaliczenie „różnic programowych” z języka niemieckiego, aby dostać promocję do XI klasy w XVIII LO , a  także po latach, kiedy takim samym problemem stało się zdobycie zaliczenia z lektoratu j. niemieckiego – aby mieć absolutorium i móc przystąpić do obrony pracy magisterskiej – opisałem już we wcześniejszych wspomnieniach…

 

Nie mam „słuchu muzycznego” – nigdy nie korciło mnie aby uczyć się gry na jakimkolwiek instrumencie – nawet na gitarze. Na koncertach w filharmonii byłem tylko parę razy w życiu, ale – przyznam to tutaj jak na spowiedzi – nie z potrzeby słuchania muzyki poważnej, a raczej towarzysko-sytuacyjnej. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnym koncercie muzyki młodzieżowej czy popularnej, nie przyszło mi do głowy, aby pojechać na festiwal typu „Jarocin” czy „Woodstock”. Kiedy mnie ktoś na koncert czy inne wydarzenia muzyczne namawia – mam zawsze jedno usprawiedliwienie odmowy: „Wiesz, ja mam pierwszy stopień umuzykalnienia: słyszę, że coś grają”…

 

Ale słuch jako taki mam bardzo dobry, o czym przekonali się moi studenci podczas pisania testów zaliczających, kiedy próbowali sobie podpowiadać… Słyszałem te usiłowania nawet w dużej auli, gdy miało to miejsce w ostatnich rzędach.

 

Nigdy nie nauczyłem się pisania na maszynie, a potem na klawiaturze komputera, wszystkimi palcami – nie mówiąc o pisaniu bezwzrokowym. To także zapewne  ma swoje uzasadnienia w moich organicznych uwarunkowaniach. A teraz wyobraźcie sobie, że te wszystkie artykuły, felietony, i teksty pisane na blogach oraz w związku z redagowaniem  „Gazety Edukacyjnej” i „Obserwatorium Edukacji” były wystukane DWOMA PALCAMI!

 

Jestem zupełnie pozbawiony potrzeby zwiedzania Świata. Nigdy nie byłem na wakacjach/wczasach w tzw. „ciepłych krajach”, w ogóle granice Polski opuszczałem jedynie z konkretnych powodów – nigdy dla przyjemności podróżowania, zwiedzania… Oto maksymalny zasięg moich zagranicznych peregrynacji i ich powody:

 

>Najdalej na południe dotarłem do Wiednia – w 1991 roku, bo pedagodzy z UMCS – członkowie naszego łódzkiego  „Polskiego Stowarzyszenia Edukacyjnego „Szkoła dla dziecka” zorganizowali tam wycieczkę na wystawę zabawek..

 

>Najdalej na zachód dotarłem do Lipska – w 2004 roku, w ramach wizyty studyjnej, przygotowującej – w ramach umowy o współpracy – wyjazdy uczniów „Budowlanki” do tamtejszego Centrum Kształcenia Praktycznego.

 

>Najdalej na północy byłem w Helsingborg, portowym mieście w południowej Szwecji (Skania) – w 1978 roku latem, podczas gdy przez prawie trzy miesiące byłem tam w odwiedzinach na zaproszenie kolego Lucka, wówczas już tam osiadłego w nieodległym Ekeby..

 

>Najdalej na wschód dojechałem do Leningradu, po drodze odwiedzając Wilno i Rygę – w 1969 roku, kiedy uczestniczyłem w tzw. „Pociągu Przyjaźni”, którym podróżowali instruktorzy ZHP, odwiedzający aktyw tamtejszych organizacji młodzieżowych.

 

Zapewne nie bez związku z poprzednio opisanym „brakiem”  jest fakt, iż  nigdy nie leciałem samolotem. A od 45 lat mieszkam niecały kilometr od lotniska. I jakoś nie czuję się z tego powodu nieszczęśliwy. Mam w takim „nigdy” rodzinną tradycję: mama mojej mamy – babcia Franciszka Malinowska – z przysiółka Zalesie Stefanowo (wtedy powiat Wysokie Mazowieckie, woj. Białostockie), która umarła w grudniu 1958 roku w wieku osiemdziesięciu kilku lat, nigdy nie jechała pociągiem…

 

Jako do ostatniej – przyznam się do jeszcze jednej „niepełnosprawności”: Nigdy nie zarabiałem dużych pieniędzy, nie zgromadziłem żadnego kapitału, nie mam żadnej nieruchomości. I nigdy nie odczuwałem takiego imperatywu, że robienia kasy to główny cel wszelkiej aktywności!!!! Mieszkamy z żoną w spółdzielczym m-4, żyjemy za nasze skromne emeryturki…  W świecie gospodarki rynkowej, prześcigania się wysokością kont bankowych, wartościami obligacji i akcji na giełdzie – to bezsprzecznie wstydliwa przypadłość.

 

x           x           x

 

I jeszcze dwa końcowe wyjaśnienia:

 

Uzasadnienie użytego w tytule określenia, że „moją pasją i zawodem było wychowawstwo”.

 

Nie ukrywałem, że zapożyczyłem to syntetyzujące moją drogę zawodową określeniewychowawstwo” od mojego mistrza – prof. Aleksandra Kamińskiego, który w jednym z wywiadów tak właśnie  powiedział o sobie: „Zawodem moim jest wychowawstwo”. Czuję się do tego uprawniony także dzięki temu, że już od prawie pół wieku znana jest mi myśl tegoż prof. Kamińskiego, który w książce „Funkcje pedagogiki społecznej” sformułował koncepcję trzech form bycia wychowawcą:

 

>jako działalność podstawowa, realizowana zawodowo – w bezpośredniej relacji nauczyciel – uczeń, wychowawca – wychowanek (np. w domu dziecka, w bursie, w świetlicy środowiskowej),  ale także w wersji wolontariatu  (np. społeczni kuratorzy sadowi , wychowawcy w prowadzonych przez organizacje pozarządowe świetlicach, współcześnie także  streetworkerzy);

 

 >jako działalność towarzysząca np. w zawodzie lekarza, pielęgniarki sędziego, policjanta. Ja  dodałbym jeszcze zawód nauczyciela przedmiotów szkolnych, nauczyciela akademickiego…

 

>jako działalność pośrednia: w roli pisarza, dziennikarza, aktora itp.

 

Dowody na to, że owym wychowawcą, w każdej z tych trzech form, byłem przez znakomitą większość mojego życia – począwszy od jesieni 1960 roku, kiedy na Nowym Złotnie założyłem drużynę zuchów i zostałem jej  „wodzem” (realizując nauki zaczerpnięte z książki A. Kamińskiego „Książka wodza zuchów”) zawarłem w nieomal  wszystkich częściach moich wspomnień. I tam także możecie się przekonać, że było to pasją mojego życia. I jest nią do dzisiaj…

 

Ale, aby nic nie „ściemniać” – prawdopodobnie uważni czytelnicy zauważyli – przewija się w tych wspomnieniach, a więc bez wątpienia w opisywanych tam rolach, także wątek przywództwa, dążenie do pełnienia – jeśli nie funkcji kierowniczych to występowania w roli lidera, mentora. Był on nierozerwalnie związany z owym wychowawstwem….

 

Foto ze zbiorów własnych

 

Włodzisław Kuzitowicz w roli dyrektora w „BUDOWLANCE” – przewodniczy uroczystemu pożegnaniu absolwentów, połączonemu z wręczaniem świadectw i nagród najlepszym

 

 

Ostatnie słowo autora

 

Kiedy tak myślę o tym o czym opowiadałem we wszystkich częściach moich wspomnień, o latach dzieciństwa, młodości, o poszukiwaniu własnej drogi w życiu, o kolejnych etapach pracy zawodowej i pełnionych tam odpowiedzialnych, często kierowniczych funkcjach, i gdy zestawię to wszystko z opisanymi powyżej – nazwę to delikatnie „mankamentami”, to rodzi mi się taka hipoteza, że źródłem siły, która była napędem tych osiągnięć były moje słabości, a przewodnim motywem podejmowania wysiłków, aby mimo wszelkich przeszkód je osiągać, była potrzeba … maskowania owych braków.

 

 

K  O  N  I  E  C

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Jedna odpowiedź to “Aneks do esejów wspomnieniowych – w 32 odcinkach – pisanych przez 20 miesięcy”

  1. Grzegorz napisał:



    Cały czas powtarzam, że Twoja historia jest doskonałym materiałem na książkę. Czekam z
    niecierpliwością

Zostaw odpowiedź