Osiem lat w akademickim świecie. Od dumy do rozczarowania
Moje prace dodatkowe i warte wspomnienia wakacje
Kończąc poprzednią 5. część roz. IV poinformowałem, że zanim opiszę miesiące i tygodnie, poprzedzające podjęcie nowej pracy – po wygaśnięciu umowy o pracę na UŁ, dotrzymam słowa i napiszę obiecaną już część, w której będzie o moich pracach dodatkowych (poza UŁ) i o tym, co robiłem podczas wakacji – prywatnie. W pierwszej części roz. IV. napisałem:
Będą jeszcze dwie części, swoiste aneksy do owej historii o pracy na UŁ. Pierwsza – to wspomnienie kolejnych (w latach 1976 i 1977) obozów harcerskich (z Kubusiem) oraz krótka opowieść o mojej wakacyjnej „przygodzie” w Szwecji, którą przeżyłem latem 1978 roku, a której nie mogą pominąć z powodu jej związku z wcześniejszymi wspomnieniami, w których już kilkakrotnie pojawiał się Lucek – ten poznany w 1964 roku na obozie w Harkabuzie. W drugim aneksie wspomnę o dwu miejscach pracy poza uczelnią, na które otrzymałem zgodę „pierwszego pracodawcy”, a którymi były: Studium Pracowników Socjalnych (tak nazwę tej szkoły zapamiętałem) oraz Zespół Szkół Budowlanych nr 3 przy ul. Kilińskiego 159 w Łodzi.
Po przemyśleniu tego pomysłu i wstępnej analizie materiałów którymi dysponuję, postanowiłem, że o wszystkim zapowiedzianym wtedy napiszę w jednym „aneksie”, i to w odwrotnej kolejności. Postanowiłem tę część o numeracji IV.6. zatytułować „Moje prace dodatkowe i warte wspomnienia wakacje”.
Zacznę od pracy w owym studium, którego nawę podałem poprzednio mylnie, jako „Studium Pracowników Socjalnych”. Bo też tak ten ośrodek kształcenia pracowników socjalnych zapamiętałem – prawdopodobnie dlatego, że po raz pierwszy jego progi przekroczyłem jeszcze w czasie, gdy w ramach urlopu z marynarskiej służby w Gdyni (najprawdopodobniej był to 1967 rok), po tym kiedy dowiedziałem się że uczy się tam Lucek (ten z Harkabuza i późniejszego wspólnego autostopu), i gdy pochwalił się on, że ma tam wykłady psychologii z dr Natalią Han-Ilgiewicz. I to wtedy, oczywiście w cywilnym stroju, postanowiłem „przemycić się” na jej wykład. Co z powodzeniem zrealizowałem. I właśnie wtedy byłem tam po raz pierwszy.
x x x
Dlaczego przypominam to wydarzenia właśnie teraz? Bo ma to swój „smaczek” – w ramach całej narracji mojej biografii oraz wyjaśni dlaczego tak zależało mi na spotkaniu z panię doktor Han-Ilgiewicz. A przede wszystkim dlatego, abym mógł opowiedzieć o pewnym epizodzie z okresu kiedy byłem uczniem XVIII LO, o którym zapomniałem wspomnieć, gdy pisałem tamten rozdział moich opowieści. Bo to co się wtedy wydarzyło, po latach traktowałem jako rodzaj proroctwa, przepowiedni, a co było po prostu trafnym zdiagnozowaniem moich predyspozycji.
Zacząć muszę od tego, że już jako uczeń liceum byłem stałym czytelnikiem jedynej wówczas w Łodzi wypożyczalni książek z wolnym dostępem do półek. Meściła się ona na parterze Łódzkiego Domu Kultury. I ja – jako dobry czytelnik – byłem częstym gościem gmachu przy ul. Traugutta. Dzięki temu mogłem systematycznie czytać liczne ogłoszenia o organizowanych w ŁDK przedsięwzięciach. Miedzy innymi zainteresowało mnie ogłoszenie o „wykładach otwartych” z psychologii, które prowadziła tam raz w tygodniu, wtedy jeszcze mi nieznana, pani dr Natalia Han-Ilgiewicz. Postanowiłem pójść i wysłuchać co też ciekawego mówi się na takich spotkaniach. Nie mogłem wówczas przewidzieć, że to co się tam wydarzy będzie miało swoje konsekwencje dla podejmowanych przeze mnie w przyszłości decyzji. I – oczywiście – że stanie się to motywem mojego dążenia do posłuchania wykładu Pani Natalii ponownie – i to po tylu latach…
Otóż, akurat tego dnia pani doktor opowiadała o testach osobowości – jaka jest ich funkcja w diagnostyce psychologicznej oraz o ich zastosowaniu w pracy wychowawczej z młodzieżą.
I najdłużej demonstrowała test, którego nazwy po owych prawie 60-u latach nijak nie mogłem sobie przypomnieć. Dopiero konsultacja ze znajomą profesor psychologii pozwoliła mi ustalić, że był to test Szondiego, o którym znaleziona w Internecie informacja upewniła mnie, że to był właśnie ten test:
„W ramach testu, każdy badany otrzymywał zestaw 6 serii zdjęć, na których umieszczono po 8 twarzy. Zadaniem badanego było wskazanie w każdej serii dwóch najbardziej zdaniem badanego sympatycznych portretów i dwóch najmniej sympatycznych. […] test miał […] pokazywać […] w jaki sposób badany podejmuje decyzję i w jakim kierunku zmierza.”
[Źródło: www.pozmierzchuprzedswitem.blogspot.com/]
Po wykładzie dr Han-Ilgiewicz zaproponowała,, że jeśli ktoś chce, to ona może go zdiagnozować tym testem. Z tego co pamiętam, to zgłosiłem się tylko ja jeden. I już po kilkunastu minutach wysłuchałem taką oto diagnozę (odtwarzam z pamięci): „Masz łatwość nawiązywania kontaktów z ludźmi, jesteś predestynowany do pracy z zespołami ludzkimi, masz zdolności przywódcze”.
Teraz już wiecie skąd moja atencja do Natalii Han-Ilgiewicz. Dodam jeszcze, że dowiedziawszy się od niej jakie książki wydała – niezwłocznie je zakupiłem. A były to:
-”Potrzeby psychiczne dziecka”
-”Nieznośni chłopcy”
-”Trudności wychowawcze i ich tło psychiczne”
Zwłaszcza ta druga książka bardzo mnie zainteresowała – wtedy jako drużynowego chłopięcej drużyny zuchów. A wszystkie one były moim pierwszym kontaktem z wiedzą o psychice młodych ludzi. Wielokrotnie wracałem do ich lektury w późniejszych latach, kiedy – w różnej formalnej roli i w różnych placówkach – pracowałem jako wychowawca.
A po latach, konkretnie w 1975 roku, kiedy dowiedziałem się że wyszła książka jej autorstwa pt. „Mozajkowe ścieżki”, będąca opowieścią o jej „przeszłości pedagogicznej”, niezwłocznie ją kupiłem i przeczytałem „od deski do deski”. Do dziś mam ją „pod ręką” na półce mojej domowej biblioteki i wracam do lektury jej fragmentów. W pewnym stopniu stała się ona inspiracją pomysłu, abym spisał moje wspomnienia z bycia wychowawcą…
x x x
Teraz kolejny przeskok czasowy – wracam do głównego nurtu wspomnień. W 1975 roku ta kształcąca pracowników socjalnych szkoła nosiła już nazwę „Medyczne Studium Zawodowe Wydział Pracowników Socjalnych”. Była to dwuletnia szkoła pomaturalna, w której od dawna był zwyczaj zatrudniania w roli wykładowców nauczycieli akademickich z Zakładu Pedagogiki Społecznej. Mieściła się ona w oficynie posesji, której frontową budowlą był tzw. Palac Haertiga przy ul. Piotrkowskiej 234/236, który wówczas był siedzibą Łódzkiego Zarządu Okręgowego PCK . Dziś tamtych budynków już nie ma – zostały wyburzone. Na ich miejscu powstały nowe, które są siedzibą Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji „Warta” .
Foto: www.urbanity.pl
Pałac Augusta Haertiga, Piotrkowska 234/236. Zdjęcie współczesne.
(Obwódką zaznaczono część budynku, którego w latach siedemdziesiątych nie było)
Na wykłady z pedagogiki społecznej skierowała mnie tam pani doc. Lepalczyk, jak pamiętam – było to w II półroczu roku 1975/1976. Wspomnienie, które tu przywołuję nie dotyczy zajęć (bo o tych nic wartego przywołania nie pamiętam), a egzaminów końcowych. Tak się złożyło, że w wyznaczonym dniu nie przeegzaminowałem wszystkich słuchaczy (oczywiście były także słuchaczki) w siedzibie Studium – pozostałych kilka osób zaprosiłem na mój dyżur na UŁ – na ulicę Uniwersytecką.
Wyznaczonego dnia stawiło się owych kilka osób – w tym także słuchacz o imieniu Arkadiusz, z którego egzaminem miałem wówczas pewien dylemat. Pamiętałem go z zajęć jako studenta aktywnego, który często zabierał głos, zadawał pytania, jednak na ten egzamin przyszedł wyraźnie nieprzygotowany. Po serii moich pytań i „cienkich” odpowiedzi wziąłem jego indeks i wpisując mu ocenę skomentowałem: „Wiem, że stać pana na dużo więcej. Dziś nie mogę panu postawić nic innego, jak 3+. Ale proszę się tym nie załamywać. Zapraszam pana za rok na egzamin wstępny na pedagogikę.”
Minął prawie rok. Wiosną 1976 roku byłem sekretarzem Komisji Rekrutacyjnej na pedagogikę, gdy na mój dyżur przyszedł… ów ubiegłoroczny słuchacz owego Medycznego Studium Zawodowego. Przyprowadził jeszcze ze sobą kolegę – Mirosława. Poinformowali mnie, że właśnie złożyli dokumenty na pedagoikę i że przygotowują się do egzaminu wstępnego.
Egzaminy zdali, obaj zostali studentami: Arkadiusz – na kierunku pedagogika szkolna, a Mirosław – pedagogika opiekuńcza. Prace magisterskie obronili w 1981 roku. Arek został na uczelni – jako asystent w Katedrze Teorii Wychowania, lecz po latach – podobnie jak ja – odszedł z uczelni Wiele lat pracował jako wychowawca w domu dziecka w Grotnikach, a ostatnio, już od wielu lat, jest pracownikiem ŁCDNiKP, gdzie w Ośrodku Doradztwa Zawodowego jest konsultantem doradztwa zawodowego.
Zaś Mirosław poszedł do pracy „w zawodzie”: między innymi pracował w ośrodku dla dzieci niedowidzących przy ul. Dziewanny, cztery lata zajmował się dziećmi w domu małego dziecka przy ul. Lnianej, a od 2001 roku jest . . . . jako jedyny, chyba nie tylko w Łodzi, kierownikiem jednego z łódzkich żłobków.
I tak, po raz kolejny, mogłem przekonać się jak bardzo nieprzewidywalne i brzemienne w dalekosiężne skutki mogą być nasze słowa…
x x x
Foto:www.facebook.com/LodzkieTargiEdukacyjne/
W tym budynku w1978 roku działał Zespół Szkół Budowlanych nr 3.
(Zdjęcie współczesne)
W zupełnie innych okolicznościach doszło do mojej kolejnej pracy dodatkowej – w Zespole Szkół Budowlanych nr 3 przy ul. Kilińskiego 159. Otóż 1 września 1978 roku jego dyrektorem został pan Djakow (imienia nie znam). Fakt ten jest w tej historii kluczowy – bo był to mąż mojej koleżanki z Zakładu – pani dr Izy Muchnickiej-Djakow. I to ona, wiedząc o mojej działalności prelegenckiej w TWP, w tym o tym że podejmuję się tam problematyki wychowania seksualnego, dowiedziawszy się, że jej mąż szuka nauczyciela do prowadzenia w tej szkole zajęć z pdż, namówiła mnie, abym się tego podjął.
Muszę tu przypomnieć, że to zapotrzebowanie na osoby podejmujące się prowadzenia spotkań z młodzieżą na tematy problematyki seksuologicznej wzięło się stąd, że w 1973 roku Ministerstwo Oświaty i Wychowania wprowadziło do szkół nadobowiązkowy przedmiot „Przysposobienie do życia w rodzinie socjalistycznej”. Oczywiście – jak prawie wszystko w tamtym okresie – i ta problematyka mogła w szkołach funkcjonować wyłącznie z tym przymiotnikiem. Co nie znaczy, że nie można było realizować po prostu merytorycznych spotkań. Tylko od osoby prowadzącej zależał sposób przedstawienia tej ważnej dla młodych ludzi w okresie dojrzewania problematyki.I socjalistyczny „sos” był do tego absolutnie zbędny!
Od pomysłu do jego realizacji była krótka droga – także dlatego, że korciło mnie sprawdzenie siebie w roli szkolnego nauczyciela. Przyznam się, że niewiele faktów z tego zatrudnienia pamiętam, nawet dokładnej daty rozpoczęcia tej pracy – prawdopodobnie było to od 1 września 1979 roku. Wiem tylko, że musiałem nieźle sobie radzić w tej roli i z tymi tematami w owej prawie wyłącznie męskiej szkole, bo – z tego co zapmiętałem – uwzględniając, że uczestniczenie w tych zajęciach nie było obowiązkowe – na brak słuchaczy nie narzekałem. Nawet nie wiem jak długo zajęcia te prowadziłem, ale zapewne tylko jeden rok. I dziś już nie jestem w stanie przypomnieć sobie dlaczego nie dłużej.
Ale jedno wiem na pewno – była to znakomita praktyka, która umożliwiła mi w 1987 roku przyjęcie propozycji zatrudnienia – tym razem już w charakterze nauczyciela-metodyka – kolejnej, nowej pracy. Ale o tym opowiem we właściwym czasie…
Więcej prac dodatkowych w okresie zatrudnienia na UŁ nie podejmowałem.
x x x
Teraz powspominam miesiące letnie, z okresu gdy jako nauczyciel akademicki dysponowałem długimi wakacjami. Postanowiłem o tym napisać nie tylko z powodów kronikarskich, ale także dlatego, że niektóre z relacjonowanych tu wydarzeń będą uzupełnieniem opowiadanych wcześniej historii, a niektóre – zapowiedzią przyszłych opowieści. Uczynię to chronologicznie.
Wakacje 1976 roku – obóz w Dębinie k. Rowów
Zanim pojechałem na studencki obóz naukowy do Bielska-Bialej – nie mogłem sobie „odpuścić” harcerskich wakacji. Jak już wspomniałem, także w czasie pracy na UŁ byłem aktywny w Komisji Kształcenia przy Komendzie Chorągwi Łódzkiej ZHP. I to tam dowiedziałem się, że Hufiec Łódź Widzew szuka instruktora, który wesprze fachowo kadrę szkolącą na organizowanych przez nich kursach dla kandydatów na drużynowych. To kursowe zgrupowanie miało się odbyć w nadmorskim lesie koło wsi Dębina, nieopodal Rowów. Przypominam, że przed rokiem byliśmy z żoną i naszym synkiem Kubusiem na harcerskiej stanicy w ramach Operacji „Bieszczady 40”.
Nie tylko wilka, ale i harcerza ciągnie latem do lasu, przeto zgłosiłem się na ten obóz, ale pod warunkiem, że będą mógł pojechać tam z moim Kubą – wtedy trzylatkiem… I bez mamy!
Oferta została przyjęta i tak spędziłem prawie 4 tygodnie w namiocie z Kubusiem… I daliśmy radę!
Pogoda była nienajgorsza, ja miałem co robić, bo w zgrupowaniu były trzy podobozy, na których prowadzono trzy kursy: dla drużynowych zuchów, dla przyszłych drużynowych harcerzy młodszych i dla drużynowych starszoharcerskich. Komendantem zgrupowania był Andrzej Łazarczyk, którego żona Wanda, także instruktorka ZHP, była nauczycielką, a po 4. latach została dyrektorką jednej z widzewskich podstawówek – Szkoły Podstawowej nr 4 przy ulicy wówczas Głównej, dziś Piłsudskiego. Andrzej, po dziewięciu latach od tamtego lata, został komendantem Chorągwi Łódzkiej ZHP (1985–1991).
Ale nie dlatego o tym obozie postanowiłem tu opowiedzieć. Po pierwsze, nie ukrywam – aby się pochwalić, że ten obóz był moim „ojcowskim egzaminem dojrzałości”. Z powodzeniem łączyłem obowiązki szkoleniowca z powinnościami taty. A dla Kuby była to szkoła samodzielności, taka szczepionka przed pójciem do przedszkola. Bardzo szybko wypracowaliśmy sposób sprawowania opieki nad Kubusiem na czas, kiedy ja prowadziłem zajęcia na jednym z trzech kursów. Otóż byli to „wujki z trójki” – czyli zaprzyjaźnieni kursanci z 3. podobozu – kursu dla drużynowych starszoharcerskich, którzy polubili Kubę, ale i których Kuba zaaprobował.
Kuba nie wymawiał wtedy „R”, zastępując tę głoskę literką „J”. Oni, wiedząc jak lubi bawić się w wojsko, z upodobaniem prowokowali go, aby demonstrował co krzyczą żołnierze, kiedy idą do ataku . . .
Drugim powodem tego wspomnienia jest możliwość poinformowania, że to wtedy „odkryliśmy” dla naszej rodziny nadmorską bazę wakacyjną, która przez następne dwadzieścia kilka lat była stałym miejscem spędzania, choć kilku tygodni, letnich urlopów.
A wszystko zaczęło się od mleka… Na obóz codziennie, w porze poobiedniej, przyjeżdżała rowerem gospodyni z pobliskiej wsi Dębina, która zabierała „zlewki” dla świń. Zagadnąłem ją w jednym z pierwszych dni, czy ma krowy. Po pozytywnej odpowiedzi umówiliśmy się, że będzie mi codziennie przywoziła w butelce mleko „świeżo od krowy”, dzięki któremu mogłem każdegi\o rana gotować Kubusiowi (na kocherze – turystycznej kuchence spirytusowej) śniadaniowe zupki mleczne.
Pod koniec turnusu zgadaliśmy się z ową „rowerową babcią” – tak ją wszyscy nazywali, że ona wynajmuje w domu pokoje letnikom. Jednak w tym roku miała już wszystkie wynajęte, ale obiecała popytać we wsi. Już na drugi dzień powiedziała mi, że po sąsiedzku, po drugiej stronie drogi, w budynku dawnej szkoły czteroklasowej która właśnie została zlikwidowana (bo w sąsiedniej wsi powstała gminna szkoła zbiorcza), gdzie nadal mieszka jej kierownik z rodziną, mają wolny pokój i chętnie go wynajmą..
I tak po raz pierwszy, tuż po obozie, już w pełnym składzie – z żoną Krystyną – spędziliśmy w nadmorskiej Dębinie nasz pierwszy rodzinny urlop. A przy okazji zawarłem znajomość „na wiele lat” z panem Zdzisławem Gruszczyńskim – owym byłym kierownikiem szkoły oraz jego żoną, która to znajomość przetrwała wiele, wiele lat. A dzięki panu Gruszczyńskiemu mogłem poznać specyfiką pracy wiejskich szkół, a także zapoznać się z funkcjonowaniem owej gminnej szkoły zbiorczej.
I jeszcze jedna informacja: owa Dębina leży w odległości zaledwie paru kilometrów od Poddąbia – miejscowości, w której prowadziłem mój „historyczny” kurs drużynowych w 1979 roku. Przez lata stałym elementem kolejnych pobytów w Dębinie były sentymentalne spacery na miejsce tamtego obozu…
x x x
Wakacje 1977 roku – obóz w Karwieńskich Błotach
Kolejna harcerska akcja letnia także przyniosła mi zaproszenie na zgrupowanie kursów drużynowych. Tym razem oferta przyszła od aktualnego komendanta Hufca Łódź-Polesie. Od lata 1973 roku, kiedy dałem się namówić ówczesnej komendantce – Annie Błaszczyk – na poprowadzenie zgrupowania obozów w Strużnicy, po jej nagłym odejściu jeszcze przed końcem tamtej akcji letniej, komendantem tego hufca przez 3 lata był niejaki Tadeusz Zagajewski, także nie instruktor tego hufca. Od 1976 roku funkcję tę pełnił Zdzisław Marchwiński – też „spadochroniarz”… Przyjął on strategię „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”, co zaowocowało zaproszeniem na ten obóz nie tylko mnie, ale także… Macieja Łukowskiego – tego, którego na moje miejsce przysłała ówczesna komendantka Chorągwi Łódzkiej – Genowefa Adamczewska, osoba już wtedy mająca mocną pozycję w łódzkich władzach PZPR, która po przejściu w 1973 roku do Komitetu Łódzkiego PZPR nadal promowała owego Łukowskiego. Dzięki niej został on szefem łódzkich władz wojewódzkich Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej, aby wkrótce – w wieku 27. lat – zostać Redaktorem Naczelnym Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi.
I tak przez prawie cztery tygodnie mieszkaliśmy na tym obozie – ja z moim synkiem i on ze swoją córeczką – w sąsiednich namiotach. Przypomnę tylko, że w czasie gdy był on komendantem hufca, zabronił mi przychodzenia do siedziby komendy, a mojej żonie Krystynie, która nadal pełniła tam funkcję zastępcy komendanta, „załatwił” przeniesienie służbowe do Komendy Chorągwi, gdy nie mógł już jej zwolnić, bo była w ciąży. Krysia, po porodzie i urlopie macierzyńskim nie powróciła już do pracy w ZHP. Znalazła zatrudniona w niedawno powstałym Wydziale Meldunkowym i Dowodów Osobistych Urzędu Dzielnicowego Łódź-Śródmieście. Naczelnikiem tego Urzędu był Romuald Rojewski – były dyrektor Łódzkiej Fabryki Papierosów z ul. Kopernika, który w latach mojej działalności w komendzie poleskiego hufca był przewodniczącym Dzielnicowej Rady Przyjaciół Harcerstwa. „Koleżanką z pracy” Krystyny w tym urzędzie była Alina Nykiel – żona młodego pracownika nauki z Wydziału Prawa UŁ – Włodzimierza Nykla…
Wyjaśniam, że wszystkie te informacje są niezbędne dla zrozumienia wydarzeń, które zostaną opisane w kolejnej części tych wspomnień.
Miejsce obozowiska, które przeszło do historii jako obóz w Karwieńskich Błotach zaznaczyłem pomarańczowym kółkiem.
Ale wracam do obozu. Nazwa owego miejsca jest o tyle myląca, że obóz mieścił się w nadmorskim lesie na wydmowych piaskach. Dalej opowiem jedynie o jednym wydarzeniu, które na zawsze utkwiło w mojej pamięci.
Przez cały czas naszego pobytu na obozie funkcjonowaliśmy – ja i Maciek, nie tylko na zasadzie nieagresji, ale nawet koegzystencji. W zasadzie każdy z nas realizował własny program pobytu, nie wchodziliśmy sobie w drogę. Muszę jeszcze poinformować, że Maciek przyjechał z córka na obóz swoim samochodem. Był to, na owe czasy nie tak jeszcze popularny „duży” Fiat 125p. Stał on zaparkowany nieopodal – na obrzeżach terenu, który był obozowiskiem komendy tego zgrupowania, gdzie stały także zamieszkiwane przez nas namioty..
Pewnego popołudnia, kiedy nasze dzieci miały drzemkę poobiednią a pogoda była dżdżysta, Maciek zaprosił mnie, abym posiedział z nim w jego samochodzie: „Pogadamy sobie wygodnie” – powiedział. Przyjąłem zaproszenie. Rozmowa toczyła się niemrawo, on rozpytywał o moją pracę na UŁ, ja podpytywałem go co on robi. A w tym czasie był on nie tylko owym redaktorem naczelnym w WFO, ale (bo to był inteligentny i zdolny gość) po tym jak w roku 1974 zrobił doktorat nauk humanistycznych, został wykładowcą w PWSFTiT.
W pewnym momencie, po tym jak przerwałem moje opowieści o pracy ze studentami, Maciek po chwili milczenia odezwał się, mówiąc: „Zazdroszczę ci”. Zamurowało mnie! Spontanicznie powiedziałem” „Ty mi zazdrościsz? To ja tobie powinienem zazdrościć. Jesteś na dobrym stanowisku, stać cię na taki samochód…” On na to: „Ale ty masz coś, czego ja nie mam.” Na co ja: „Cóż to takiego mam czego ty mi zazdrościsz?” I wtedy usłyszałem owo zdanie, które wryło mi się w pamięć: „Ty masz własne zdanie, I możesz go wygłaszać. A ja muszę mówić tylko to, co ONI mi każą.”
Przyznam, że po tej rozmowie nasze relacje bardzo się ociepliły. Już do końca turnusu o wiele częściej spędzaliśmy wspólnie czas – wraz z naszymi dziećmi.
x x x
Na obozie byliśmy w pierwszym turnusie, więc już wcześniej zostały zarezerwowane u owej „rowerowej babci” w Dębinie, na dwa tygodnie, dwa pokoje. Dlaczego dwa? Bo po tym jak Krysia zachwalała swojej koleżance z pracy – Ali Nykiel – wakacje w Dębinie, tamta także chciała, wraz z mężem i córeczką spędzić tam dwa tygodnie urlopu. Państwo Nyklowie przyjechali małym Fiatem 126p.
Przywołuję tu to wspomnienie z jednego powodu: abym mógł napisać to zdanie: „Jak to nigdy nie wiadomo z kim człowiek zawiera znajomość…” Bo ów Włodek Nykiel, wtedy niespełna 26-o letni asystent na Wydziale Prawa UŁ, po latach nie tylko został profesorem, znanym i cenionym nie tylko w Polsce specjalistą od prawa finansowego i podatkowego, ale w latach 1996 – 2002 był dziekanem Wydziału Prawa, a w 2008 roku został rektorem – na dwie kadencje – Uniwersytetu Łódzkiego. W 2015 roku, będąc jeszcze rektorem, został – z listy PO – posłem na Sejm VIII kadencji, gdzie zasiadał w Sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży oraz Komisji Finansów Publicznych… Czy ktokolwiek z całej naszej czwórki, spędzającej wspólnie tamte wakacje w Dębinie, mógł to wszystko przewidzieć?
x x x
Wakacje 1978 roku – dwa i pół miesiąca w Szwecji
Jak już wspomniałem w części wspomnień poświęconych prowadzonym przeze mnie studenckim obozom naukowym, wakacje roku 1978 były w wielu wymiarach nietypowe i z tego powodu nie mogłem poprowadzić kolejnego takiego obozu. O wydarzeniach poprzedzających mój wyjazd do Szwecji pisałem już w „Eseju wspomnieniowy: Jak nie stałem się „kolegą z pracy” zabójcy ks. Popiełuszki” – obszerny fragment zawierający wszystkie najważniejsze w tej sprawie informacje – zobacz TUTAJ
Muszę jeszcze przypomnieć podstawowe informacje o Lucjuszu Jezierskim (po raz pierwszy wymieniam jego nazwisko), z którym spotkałem się w 1964 roku w Harkabuzie, gdzie ja byłem komendantem kursu dla drużynowych zuchowych, a on na pobliskiej kolonii zuchowej, będącej naszą placówką ćwiczeń – drużynowym jednej z dwu drużyn zuchowych. Więcej o tym początku naszej znajomości – TUTAJ
Z Luckiem utrzymywałem kontakty przez następne lata: podczas służby w Marynarce Wojennej – listowy i podczas urlopów w Łodzi – np. kiedy w 1967 r., kiedy poszedlem z nim na wykład dr. Natalii Han-Ilgiewicz (patrz historia opisana powyżej), potem gdy on był w wojsku – też w Gdyni i kiedy ponownie pisywaliśmy do siebie listy. Wspomnę, że jego pobyt na Wybrzeżu przypadl na czas słwnych „Wypadków Grudniowych” 1970 roku. Po wojsku Lucek rozpoczął studia na łódzkiej socjologii. Był świadkiem na naszym ślubie cywilnym. Latem 1972 roku odwiedził nas, i nie tylko nas, także jego ówczesną dziewczynę Urszulę, na obozie w Rajskiem-Skrzyżowaniu. W 1973 roku – jak to już opisałem – był moim zastępcą na zgrupowaniu w Strużnicy, który po moim nagłym, w wyniku fałszywego alarmu o chorobie synka, wyjeździe do Łodzi, a później – z powodu mojej poważnej choroby – już bez powrotnym wyjeździe, dokończył prowadzenie tego obozu. W 1974 roku, jeszcze jako student, wyjechał legalnie do Anglii – na kurs języka angielskiego i… odmówił powrotu. Po dwu latach pobytu w Anglii zdecydował się przeprowadzić do Szwecji. W 1977 roku mieszkał już na wsi Ekeby koło Helsingborga w Skanii. I to stamtąd, mając już prawo stałego pobytu w Szwecji, przysłał mi oficjalne zaproszenie.
O okolicznościach, które spowodowały, że mój przyjazd tam w okresie akademickich wakacji mógł dojść do skutku pisałem już w „Eseju wspomnieniowy: Jak nie stałem się „kolegą z pracy” zabójcy ks. Popiełuszki”. Jego fragment z najbardziej istotnymi dla dalszej narracji informacjami –TUTAJ
Na mapie południowej Szwecji (Skania) zaznaczone są niebieską obwódką dwie miejscowości: Ystad – dokąd ze Świnoujścia dopływał prom „Pomerania”, gdzie swoim Volvo przyjechał po mnie Lucek oraz – w północno-zachodniej części mapy – wieś Ekeby, miejsce jego zamieszkania.
Nie byłem tam jedynie uciążliwym gościem – z resztą nie jedynym, gdyż Lucek zaprosił jeszcze więcej osób. Przyjechało tam jeszcze dwu innych jego kolegów, a także dwie dziewczyny: młodsza siostra owej Urszuli, która była właśnie po maturze i zdała na Wydział Prawa UŁ oraz jej koleżanka szkolna – siostra znanego piłkarza. Bardzo szybko Lucek znalazł dla nas obu zatrudnienie na odległej o kilkanaście kilometrów farmie Sofilund, gdzie wykonywaliśmy prace renowacyjne stuletniego budynku gospodarczego. Opisałem ten aspekt mojego pobytu w Szwecji w okolicznościowym wspomnieniu, powstałym z okazji 70 lecia „mojej” Budowlanki, to znaczy szkoły której w latach 1958 – 1961 byłem uczniem, a w latach 1993 – 2005 – dyrektorem – TUTAJ
Wspominam ten pobyt tak naprawdę z jednego powodu: To tam definitywnie zostałem wyleczony z mitu o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Tam byłem świadkiem, dla mnie sytuacji dotąd uważanej za niemożliwą. Jadąc rankiem (przed 7. rano) do Sofilundu przejeżdżaliśmy obok 50-o hektarowego pola fasoli, a za chwilę mijaliśmy się z liczącą ponad 20 pojazdów kolumną maszyn do zbioru tejże. Jechały tam kombajny do zbioru owej fasoli, traktory z doczepami do przejmowania już wyłuskanego ze strączków groszku, barakowozy dla pracowników i mobilne WC – jako zaplecze socjalne, a także samochody serwisu technicznego i cysterna z paliwem. Od Lucka usłyszałem informację, że gdy będziemy wracali ok. 18-ej – pole będzie już zaorane, fasolka zwieziona do przetwórni, która ją wcześniej od farmera zakontraktowała. A logistyka tej operacji jest tak pomyślana, aby cały zbiór odbył się jednego dnia, gdyż to gwarantuje jednakowy stopień dojrzałości groszku, co warunkuje wysoką jakość wyprodukowanych z niego przetworów. I faktycznie tak się stało – co mogłem podczas drogi powrotnej zobaczyć na własne oczy!
Byłem także świadkiem, jak w tydzień powstał w pobliżu naszego miejsca zamieszkania, na porośniętym trawą placu, dom jednorodzinny „pod klucz”. Został on zbudowany z prefabrykowanych elementów, w których była wbudowana cała infrastruktura wodno-kanalizacyjna, c-o i elektryka… To dla mnie, absolwenta Szkoły Rzemiosł Budowlanych, graniczyło z cudem…
Nie mówiąc już o sklepach samoobsługowych na każdej wiosce z bogatym zaopatrzeniem, hipermarketach w miastach, kinach z filmami „dla dorosłych”, sex schopach…
Gdy pod koniec września wracałem (tak jak tam przybyłem) promem „Pomerania” z Ystad do Świnoujścia, wiozłem do domu nie tylko prezenty dla rodziny i znajomych, w tym kożuszek dla mnie i piękny zamszowy płaszcz dla Krysi, a także zabawki dla Kuby (czerwony, plastikowy model piętrowego garażu samochodowego i kilka „resoraków”) oraz „aparat”(nie expres) do szybkiego zaparzania herbaty lub kawy, ale przede wszystkim… niemożliwy do obalenia, nawet przez najwybitniejszego partyjnego ideologa, obraz kraju, którego ludzie są szczęśliwi, żyją w spokoju, którego gospodarka – kapitalistyczna – jest fundamentem tego dobrobytu
x x x
Pominę w tej części moich wspomnień opowieść o wakacjach następnych lat. O kilku i tak już wiecie: w 1979 roku przebiegły one pod hasłem „studencki obóz naukowy w Bieszczadach”, w roku 1980 – odwołany analogiczny obóz w Trójmieście, a wcześniej rodzinne „wczasy pod gruszą” w Dębinie. W czasie wakacji lat 1981 i 1982 także nic godnego opowieści nie wydarzyło się. I dopiero wakacje 1983 roku zasługują na wspomnienie.
Wakacje 1983 roku – dwutygodniowy staż w Ośrodku MONAR w Głoskowie
Opowieść o tym, znaczącym w mojej drodze nabywania nowych kompetencji do działalności prelegenckiej w TWP, wydarzeniu muszę zacząć od opisu sytuacji, która ten staż umożliwiła.
Aby po raz kolejny wykazać, że ważne są nasze dobre relacje z młodości, które po latach procentują wydarzeniami, które bez owych relacji nigdy by się nie wydarzyły, muszę przypomnieć moją znajomość z Lili Madalińską, która była – wówczas w roli namiestniczki zuchów Hufca ZHP Łódź-Polesie – komendantką owego obozu szkoleniowego w Harkabuzie, na którym ja prowadziłem kurs dla kandydatów na drużynowych zuchów. To po jej rezygnacji z funkcji namiestnika – ja zostałem namiestnikiem zuchów na Polesiu. Później nasze drogi rozeszły się, aż do owego 1983 roku. Lilka pracowała wtedy w łódzkim Kuratorium Oświaty i Wychowania jako wizytator-metodyk – z zakresem obowiązków „profilaktyka niedostosowania społecznego dzieci i młodzieży”. Przypominam, że był to czas, kiedy ja szukałem dla siebie miejsca po rezygnacji z pracy na UŁ. Bez wchodzenia w szczegóły powiem teraz jedynie, że byłem przymierzany na drugi, analogiczny etat, z tym samym zakresem obowiązków. I to dlatego zostałem zaproszony na spotkanie pedagogów szkolnych z Markiem Kotańskim, które Madalińska, z ramienia ŁKOiW, zorganizowało w sali widowiskowej Pałacu Młodzieży. Marek Kotański przyjechał wtedy do Łodzi aby zakładać łódzki oddział MONAR, a owo spotkanie odbyło się niejako „przy okazji” jego wizyty w naszym mieście. Po spotkaniu z nauczycielami Madalińska zaprosiła go na obiad do restauracji w pobliskim Hotelu „Sawoy”, a mnie zaproponowała, abym im towarzyszył. Nie omieszkałem z tej okazji poznania „legendarnego” Kotana skorzystać.
I to wtedy zawarłem – od razu w wersji „na ty” – znajomość z Markiem. Podczas obiadowej konwersacji zwierzyłem mu się, że jestem bardzo zainteresowany działalnością Stowarzyszenia MONAR, a zwłaszcza metodą, stosowaną w ośrodku w Głoskowie, bo jestem po lekturze książki Kazimierza Jankowskiego „Mój Śambhala”, w której opisana jest metoda o nazwie SYNANON.
Jak to zwykle u Kotańskiego – jego reakcja była spontaniczna: „Oczywiście – ustalę tylko z kierownikiem ośrodka i dam ci znać kiedy mógłbyś tam przyjechać”. Wymieniliśmy telefony, a po kilku tygodniach już wszystko było ustalone. Pocztą otrzymałem pisemne zaproszenie do Głoskowa – z pieczęciami Stowarzyszenia MONAR i podpisem Kotańskiego. I tak w pierwszej połowie sierpnia 1983 roku wysiadłem z autobusu PKS we wsi Głosków i dopytawszy się o drogę – dotarłem pieszo, z plecakiem, do siedziby Ośrodka.
Foto: www.pl.wikipedia.org
Zabytkowy dworek w Głoskowie k. Garwolina, gdzie w 1978 roku Marek Kotański otworzył pierwszy w Polsce ośrodek leczenia narkomanów, wzorowany na metodzie SYNANON w USA.
Miałem jeszcze do przejścia kilkadziesiąt metrów, aby stanąć pod wejściem do owego dworku,, gdy wyszło mi naprzeciw dwóch młodych ludzi, i w tonie nieznoszącym sprzeciwu zostałem przez nich zatrzymany i poproszony o wyjaśnienie kto ja jestem i w jakim celu tu się znalazłem. Gdy pokazałem im owo pisemne zaproszenie z podpisem Kotańskiego, zaczęli ze mną rozmawiać mniej „milicyjnie”, ale zostałem poproszony o pokazanie dowodu osobistego. Gdy już potwierdziłem moją tożsamość, zażądali abym poddał się rewizji i pokazał co mam w plecaku. Wyjaśnili, że takie zasady obowiązują w Ośrodku, że oni są ze „Straży Ochrony MONARU” i że ich obowiązkiem jest, każdego bez wyjątku przybywającego spoza Ośrodka sprawdzić, czy nie przemyca narkotyków i alkoholu.
Była to pora poobiednia. Po rewizji zaprowadzili mnie do pokoju kierownika ośrodka, któremu musiałem od początku opowiedzieć kto ja jestem i po co tu przyjechałem i okazać owo zaproszenie od Kotańskiego. Wysłuchawaszy, powiedział mi, że on nie ma uprawnień aby pozwolić mi na ten pobyt, że zaproszenie od Marka to tylko potwierdzenie moich informacji, natomiast jedyną władzą, która może mi zezwolić na ów dwutygodniowy pobyt jest zbiorowa decyzja całej społeczności Ośrodka.
Musiałem poczekać do wieczora. W tym czasie przebywałem w pokoju kierownika, zostałem także zaproszony, w jego towarzystwie, na kolację. I dopiero wtedy poszliśmy do dużego pomieszczenia, w którym odbywały się cowieczorne spotkania wszystkich mieszkańców Ośrodka, zwane „społecznościami”
Foto:www.monar.org/o-nas/
W tej sali (w okresie gdy tam przebywałem Kotańskiego nie było w Ośrodku) spędziłem wszystkie wieczory, uczestnicząc w codziennych „społecznościach”.
Po bardzo długiej serii pytań zadawanych mi przez „pacjentów”, o to kim jestem, gdzie pracuję, a przede wszystkim o motywy mojego tam pobytu, przystąpiono do głosowania decyzji w mojej sprawie. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba jednogłośnie, zapadła decyzja, że mogę pozostać. Ale na twardych warunkach: będę, jak wszyscy nowicjusze – zamiast mojego ubrania – nosił przydzielony drelich, będę żył tak jakbym był pacjentem, to znaczy że będę chodził jak inni, do pracy, że na równych prawach, ale i obowiązkach, będe uczestniczył w życiu społeczności. Jedyną różnicą będzie zezwolenie, abym nie został ostrzyżony „na zero”.
Więcej o zasadach według których działał ośrodek w Głoskowie i wszystkie powstałe później ośrodki monarowskie – TUTAJ
Nie wchodząc w szczegóły powiem jedynie, że te dwa tygodnie były dla mnie niezastąpionym źródłem wiedzy nie tylko o metodzie MONAR-u, ale przede wszystkim, dzięki codziennym, koleżeńskim rozmowom, głównie podczas wspólnie wykonywanych prac (np., na polu przy wykopie ziemniaków, w chlewni przy karmieniu i „oporządzaniu” świń) – dowiedziałem się „z pierwszej ręki” o okolicznościach ich „pierwszego razu”, o mechanizmie wchodzenia w uzależnienie, o problemach społecznych osoby już uzależnionej.. I o tym co zadecydowało, że postanowili, dobrowolnie, poddać się reżimowi systemu MONAR…
I to był, na długo, fundament mojej wiedzy o narkomanii, na bazie której przez wiele kolejnych lat budowałem scenariusze moich profilaktycznych pogadanek: w starszych klasach podstwówek oraz w szkołach zawodowych i ogólniakach.
x x x
Pozostał mi jeszcze jedna część wspomnień o okresie pracy na UŁ – ta, w której – jak to zapowiedziałem – opowiem o moich poszukiwaniach „nowego miejsca zawodowego życia”, kiedy już wiedziałem, że ten rozdział mojej drogi zawodowej definitywnie dobiega końca.. A jest to historia – z wielu powodów – warta utrwalenia. Dla pamięci potomnych „jak wtedy bywało”…
Włodzisław Kuzitowicz