Podobnie jak przed tygodniem, także i dziś nie będę zajmował się żadnym z tzw. „gorących tematów” minionego tygodnia. Natomiast dwa teksty, które zaistniały „w sieci” tego samego dnia – 11 maja – pobudziły moje – byłego praktyka i w swoim czasie początkującego teoretyka pedagogiki opiekuńczej – refleksje. Pierwszym z nich był post prof. Bogusława Śliwerskiego, zatytułowany „Pedagogika opiekuńcza zatrzymała się na poziomie praktyki”. Przypadek sprawił, że tego samego dnia zamieściłem na OE informację o tekście Danuty Sterny „Jak lubić swoich uczniów na odległość?”, której to informacji nadałem tytuł „Danuta Sterna o sposobach zdalnego realizowania funkcji opiekuńczej szkoły”.
Zacznę od problemu, który prof. Śliwerski określił jako zatrzymanie się pedagogiki opiekuńczej na poziomie metodyki sprawowania opieki nad dzieckiem lub na utyskiwaniu nad jej niedoskonałością. Kluczową dla jego wywodów jest teza, iż „trudno się dziwić, że metodyka pracy opiekuńczo-wychowawczej jest niedopracowana, skoro nie ma dla niej teoretycznych podstaw.” Stoimy więc wobec klasycznego pytania: „Co było pierwsze – jajo czy kura?”
Nikogo nie zaskoczę, gdy powiem, że jestem przedstawicielem szkoły, która stoi na stanowisku, iż we wszystkich naukach „praktycznych” – a do takich należy pedagogika i jej gałąź: pedagogika społeczna oraz jej córa – pedagogika opiekuńcza – bazą i punktem wyjścia jest rzeczywistość, w ich przypadku – rzeczywistość społeczna. Dopiero na drugim etapie rozwoju tych nauk możemy oczekiwać „sprzężenia zwrotnego”, czyli wypracowywania zasad i postulatów pod adresem praktyki. Tym drugim etapem, możliwym dopiero po procesie opisywania rzeczywistości, zakończonym diagnozą i jej konkluzją, pedagogika – także opiekuńcza, jak każda teoria (tzn. całość logicznie spoistych uogólnień, wywnioskowanych na podstawie ustalonych faktów naukowych, której celem jest wyjaśnienie przyczyny lub układu przyczyn, warunków, okoliczności powstawania i określonego przebiegu danego zjawiska lub zjawisk) może stać się teoretyczną podstawą dla wypracowania metodyki pracy opiekuńczo-wychowawczej.
To tyle wykładni moich poglądów – wróćmy do felietonistyki. Nie miałem możliwości zapoznania się z pracą pani dr hab. Grażyny Genowefy Gajewskiej, profesora Uniwersytetu Zielonogórskiego, zatytułowaną „Współczesne tendencje, problemy i wyzwania w opiece i wychowaniu. Teoria, metodyka i praktyka w opinii studentów” – jestem więc skazany na opinię o niej profesora Śliwerskiego. W jednym zgadzam się z nim bezdyskusyjnie: poproszenie studentów, co prawda II stopnia (tzw. magisterskich), o wyrażenie opinii na temat współczesnych problemów i wyzwań w opiece oraz wychowaniu ma niską wartość poznawczą. Z innymi zawartymi w tym poście opiniami i poglądami Profesora nie będę dziś polemizował – może przy innej okazji.
Z całego pakietu problemów kryjących się w nazwie „praca opiekuńcza”, tak naprawdę „opiekuńczo-wychowawcza” (bo nie ma opieki bez wychowania, a dobrego wychowania bez elementów opieki) dziś podejmę jedynie ten jej obszar, który nie realizuje się w tzw. „opiece kompensacyjnej”, nazywanej także „opieką całkowitą”, współcześnie także „zastępczą”, lecz który realizowany jest na terenie szkoły, wobec jej uczniów. Skłonił mnie do tej refleksji tekst Danuty Sterny o tym czego potrzebują uczniowie ze strony nauczycieli w okresie nauki zdalnej, bardziej niż wtedy, gdy przebywali na ternie szkoły. Świadomie spuentowałem jej wywód tym tytułem: „…o sposobach zdalnego realizowania funkcji opiekuńczej szkoły”, bo w moim głębokim przekonaniu właśnie ta niedoceniana jak dotąd funkcja szkoły – funkcja opiekuńcza – powinna stawać się podstawową funkcją nowoczesnej, zorientowanej na wyzwania współczesności i nadchodzącej przyszłości, szkoły.
Wychodząc od najbardziej syntetycznej definicji opieki, że jest to dawanie oparcia, wsparcia, zaspokajanie potrzeb, których jednostka nie umie, nie może lub nie jest w stanie samodzielnie zaspokoić…” można powiedzieć, że funkcja opiekuńcza szkoły polega na tworzeniu warunków dla zaspokojenia potrzeb jej uczniów.
Nie będę się tu szczegółowo odwoływał do – historycznej już – „piramidy potrzeb Maslowa”, ale warto, mimo wszystkich do tej konstrukcji myślowej zastrzeżeń, przypomnieć ją, gdyż znakomicie unaocznia zaspokajaniem jakich to potrzeb swoich uczniów może i powinna zajmować się szkoła – w stopniu i zakresie adekwatnym nie tylko do ich wieku i poziomu samodzielności, ale także do zdiagnozowanych, jednostkowych deficytów w ich zaspokajaniu.
Źródło:www.poradnikpracownika.pl
Nie rozwijając aspektów potrzeb fizjologicznych (od „prose pani, moge siku?” aż do szkolnej stołówki, bufetu, automatu z wodą), i nie wchodząc w zawiłe uwarunkowania szkolnej służby zdrowia (pielębniarka, lekarz, w tym dentysta), już z tej grafiki widać jak wielką rolę do spełnienia ma szkoła w zaspokajaniu nie tylko potrzeb takich jak potrzeba bezpieczeństwa i afiliacji, (kłaniają się sytuacje odtrącania od nieformalnych „paczek” i wszystkie prześladowania „innego”), ale i tych, generowanych przez tak charakterystyczne dla naszych „pruskich” szkół systemy oceniania i „wyścig szczurów”, deprywujące boleśnie potrzeby uznania i samorealizacji…
To o zaspokajaniu tych potrzeb mówią najczęściej wszyscy promotorzy i realizatorzy idei szkoły wspierającej rozwój ucznia, rozbudzającej jego zainteresowania, wyposażającej go w kompetencje przydatne w jego przyszłym, społecznym funkcjonowaniu…
Z klasycznej triady szkolnych funkcji: kształcącej, wychowawczej i opiekuńczej – pierwsze dwie są zazwyczaj faworyzowane przez wszystkie rządy mające autorytarne inklinacje. Taka władza stara się, aby „jej” szkoła nauczała „jej” treści i wychowywała (indoktrynowała) wyłącznie w podzielanych przez nią wartościach. Dzieje się tak nie tylko w Korei Północnej, czy Chinach, w państwach rządzonych przez fanatyków islamskich, ale i w tych z bardziej „zawoalowanych” formach rządów, sprawowanych przez zwolenników „jedynej słusznej prawdy”, promotorów „Dobrej Zmiany”!
I to właśnie w tych systemach funkcja opiekuńcza szkoły spychana jest na margines, zastępowana przez jej atrapy (nauczyciel dyżurny podczas przerwy w korytarzu, „godziny wychowawcze”), a najchętniej systemami monitorowania (kamerki wszędzie, gdzie się da) i rozbudowywanymi regulaminami ucznia, w których najwięcej miejsca zajmuje rozdział „Zabrania się”.
I tak oto, wychodząc od profesorskiej recenzji początkującej w pracy naukowo-dydaktycznej autorki książki „Współczesne tendencje, problemy i wyzwania w opiece i wychowaniu. Teoria, metodyka i praktyka w opinii studentów”, poprzez przywołanie tekstu Danuty Sterny „Jak lubić swoich uczniów na odległość?”, mogłem rozwinąć swoje przemyślenia o funkcji opiekuńczej szkoły. I nie pisałem tego jako były nauczyciel akademicki, którego głównym nurtem zainteresowań była właśnie pedagogika opiekuńcza, w tym jej metodyka pracy, ale także jako emerytowany, dwunastoletni dyrektor łódzkiej, wszak nie elitarnej, „Budowlanki”, który starał się w codziennej praktyce stwarzać w niej warunki sprzyjające zaspokajaniu przez jej uczniów nie tylko potrzeby sukcesu czy „liderowania” rówieśnikom, ale także bezpieczeństwa (wygasiłem zjawisko „fali”), a przede wszystkim uznania (liczne „pozalekcyjne”, także sportowe, ale i artystyczne oferty zajęć), prowadzące wprost ku zaspokojeniu potrzeby samorealizacji…
Włodzisław Kuzitowicz