Esej: Dlaczego uważam, że należy na nowo przemyśleć ścieżki dochodzenia do kwalifikacji w zawodach robotniczych a także na poziomie technika – jeśli w ogóle technicy nadal są potrzebni
Jest kilka „gorących kartofli” w problemach edukacji, przed którymi od lat stają decydenci i których – jak dotąd – żadna władza nie odważyła się podjąć i definitywnie rozwiązać. Do takich należą: stosowanie tzw. „stopni” (cyfrowych ocen) szkolnych, system klasowo-lekcyjny, czy zadawanie prac domowych. Ale – moim zdaniem – jest nim także system kształcenia zawodowego. Tak jak w przypadku tych wcześniej wymienionych, także i prowadzenie szkół zawodowych uznawane jest za swoistą „oczywistą oczywistość”, za coś, co jest, bo było od zawsze.
Otóż to podstawowy błąd, zarówno metodologiczny, jak i historyczny. Metodologiczny – bo wszelki postęp był, jest i bę- dzie możliwy tylko wtedy, gdy jego początkiem jest kwestionowanie „odwieczności” zastanej rzeczywistości i empiryczna analiza jej słabych punktów. A że powoływanie się na wiekową tradycję szkół zawodowych jest zakłamywaniem historii – postaram się za chwilę wykazać, zanim przejdę do innych argumentów, przemawiających za postawioną przeze mnie w ty- tule tezą o potrzebie likwidacji dotychczasowego systemu nabywania kwalifikacji zawodowych i zastąpienia go innymi ścieżkami dochodzenia do tychże, adekwatnymi do współczesnej rzeczywistości technologiczno-zawodowej i tempa jej ewoluowania – najczęściej w nieprzewidywalnych kierunkach.
W części historycznej przypomnę tylko, że szkoły zawodowe powstały dopiero w czasach rewolucji przemysłowej, gdy wynalazek maszyny parowej stał się przyczyną zastępowania manufaktur wielkimi fabrykami, zatrudniającymi setki, tysiące robotników, obsługujących bliźniacze maszyny, a więc posiadających te same umiejętności. Wcześniej, przez setki lat – od czasu gdy w wyniku podzialu pracy wykrystalizowały się pierwsze zawody – umiejętności w każdym z nich przekazywane były – w wersji „zakładu rodzinnego” – z ojca na synów, a w przypadku warsztatu zatrudniającego większą ilość pracowników – poprzez „przyuczenie do zawodu”. Z upływem wieków wypracował się system samoorganizacji poszczególnych zawodów rzemieślniczych, ich struktura, hierarchia, zasady. Tak powstały cechy, mistrzowie, czeladnicy i uczniowie, system egzaminów, pozwalających na wchodzenie na kolejne stopnie wtajemniczenia zawodowego. Kto chce dowiedzieć się więcej o cechach rzemieślniczych w Średniowieczu, także zaskakujących informacji – odsyłam do artykułu „Wady i zalety średniowiecznych cechów rzemieślniczych”.
Spragnionym informacji z bardziej naukowego źródła proponuję opracowanie prof. Henryka Samsonowicza„Cechy rzemieślnicze w średniowiecznej Polsce : mity i rzeczywistość”.
A teraz najwyższa pora, aby przypomnieć historię szkolnictwa zawodowego. Jako łodzianin nie mogę nie przywołać tu informacji, że pierwszą taką szkołą, nie tylko w Łodzi, ale na ziemiach Królestwa Kongresowego, a nawet w skali całego Imperium Rosyjskiego, była utworzona w roku 1869 Wyższa Szkoła Rzemieślnicza. Dodam, że kolejna taka szkoła techniczna powstała dopiero w 1880 w Irkucku i że obie wzorowały się na niemieckich szkołach o takim samym profilu, szczególnie na szkole w Chemnitz. Więcej o historii tej pierwszej, najstarszej, łódzkiej szkoły zawodowej – TUTAJ
Wracając do łódzkiej szkoły – wbrew nazwie, tak naprawdę była to średnia szkoła techniczna, kształcąca fachowców – co chyba nie jest dla nikogo zaskoczeniem – w dziedzinie włókiennictwa, a – przy okazji – także mechaniki. Przypomnę też, że niemiecki fabrykant Ludwik Geyer zbudował w Łodzi tzw. „Białą Fabrykę” w latach 1835 – 38 i wyposażył ją w pierwszą w tym mieście maszynę parową. Lata 1848–1853 były czasem największego rozkwitu tej fabryki – jedynego w Łodzi całkowicie zmechanizowanego przedsiębiorstwa włókienniczego o pełnym cyklu produkcyjnym. Pracowały tu 3 maszyny parowe, a zatrudnionych było około 655 robotników. Po nim w rozwijały się w tym mieście inne, zatrudniające setki, a póź- niej tysiące – głównie robotnic – kompleksy przemysłowe branży włókienniczej: fabryki Karola Scheiblera, Izraela Poznańskiego, Oskara Kona…
Muszę w tym miejscu podkreślić, że była to szkoła, którą dziś nazwalibyśmy technikum, bo kształciła tzw „średnia kadrę techniczną”. Owe tysiące robotnic i robotników przyuczało się do zawodu „przywarsztatowo” – w dosłownym tego słowa znaczeniu: stojąc przy krośnie czy przędzarce, patrząc jak robią to inni, następnie podejmując – pod okiem osoby wykwalifikowanej – próby samodzielnego obsługiwania określonej maszyny.
I stan taki trwał aż do pierwszych dziesięcioleci XX wieku. Niewiele jest źródeł historycznych o początkach szkolnictwa zawodowego – w dzisiejszym rozumieniu tego pojęcia – w Polsce. To które udało mi się znaleźć bez wychodzenia z domu, to dostępne w Internecie opracowanie Janusza Żmijskiego, zatytułowane „Podstawowe informacje o systemie szkolnym w II RP w 1926 r.”. Jest tam jednak tylko krótki fragment o szkołach zawodowych, z którego można dowiedzieć się ile takich szkół było w naszym kraju w 1926 roku. Oto ten fragment:
Ponadto w 1245 szkołach zawodowych uczyło się 114 035 uczniów. Były to głównie szkoły rzemieślnicze i handlowe, gdyż rozmiary i struktura szkolnictwa zawodowego odzwierciedlały kształt i stan ówczesnej polskiej gospodarki. Dominowały szkoły dokształcające przemysłowe, handlowe, gospodarcze dla kobiet i rolnicze. W zbiorze znajdują podpisy uczniów i nauczycieli m.in. z liceów i szkół handlowych, ogrodniczych, rolniczych, ekonomiczno-handlo- wych, mierniczych, drogowych, rzemieślniczych, przemysłowych, włókienniczych, kołodziejsko-kowalskich czy górniczych.” [Źródło:Janusz Żmijski, Podstawowe informacje o systemie szkolnym w II RP w 1926 r. – TUTAJ]
Pierwszą próbą systemowego zorganizowania szkolnictwa zawodowego była tzw. „Reforma jędrzejewiczowska” z 1932 roku, która obok systemu szkół ogólnokształcących (szkół podstawowych, gimnazjów i liceów) zawierała także część poświęconą kształceniu zawodowemu. Zainteresowanych odsyłam do obszernego (385 stron, bez bibliografii) opracowania autorstwa Joanny Sadowskiej – „Jędrzejewiczowska reforma oświaty w latach 1932-1933” – TUTAJ, a dysponującym mniejszymi zasobami czasu – do pliku PDF, w którym zawarłem tą część tej publikacji, która odnosi się do kształcenia zawodowego – TUTAJ
Na użytek tej narracji zamieszczam jedynie rysunek, obrazujący schemat zakładanego w Reformie Jędrzejewiczowskiej systemu szkolnictwa zawodowego:
x x x
Potem wybuchła II Wojna światowa, a jej konsekwencją dla Polski było znalezienie się w strefie wpływów ZSRR, czyli funkcjonowania jako formalnie niezależne państwo, ale poddane całkowitej dominacji tego komunistycznego mocarstwa.
W pierwszych powojennych latach szkolnictwo w naszym kraju działało, niejako „z rozpędu” w strukturze przedwojennej. Dopiero po wprowadzeniu uchwały Prezydium Rządu PRL z 23 czerwca 1951 roku zaczęły obowiązywać nowe formy organizacyjne: dwuletnie zasadnicze szkoły zawodowe i 3-letnie technika, ponadto technika wieczorowe, koresponden- cyjne, zaoczne dla pracujących i różne specjalistyczne kursy zawodowe. Dotychczasowe szkoły dokształcające przekształcono w 2- i 3-letnie zasadnicze szkoły zawodowe o pełnym wymiarze godzin. Uchwała ta wprowadziła także technika oparte na podbudowie wykształcenia ogólnego w zakresie 9 klas szkoły ogólnokształcącej. Absolwenci zasadniczych szkół zawodowych mogli kształcić się dalej w 3-letnich technikach dziennych, wieczorowych i zaocznych.
Wtedy wprowadzono także szkoły przysposobienia zawodowego jako najniższe formy przygotowania do pracy zawodowe. System szkolnictwa zawodowego ukształtowany w 1951 przetrwał do 1961 roku, z tym, że począwszy od 1957 roku powstały nowe rodzaje szkół, takich jak szkoły przysposobienia rolniczego, a następnie zasadnicze szkoły zawodowe przyzakładowe dla młodzieży pracującej. Przygotowywano się również do organizacji szkół zawodowych dla absolwentów liceów ogólnokształcących, tzw. szkoły pomaturalne. [Na podstawie opracowania: Barbara Moraczewska, Szkolnictwo polskie w latach 1945–1975 z uwzględnieniem miasta Włocławka – TUTAJ]
System szkolnictwa zawodowego, jaki tak naprawdę obowiązuje (z niewielkimi zmianami) do dzisiaj został wprowadzony w ramach generalnej zmiany systemu oświaty, dokonanej Ustawą z dnia 15 lipca 1961 r. o rozwoju systemu oświaty i wychowania. [TUTAJ]
W skrócie – system ten obejmował: 3-letnie zasadnicze szkoły zawodowe (dziś szkoły branżowe I stopnia), także w wersji szkół przyzakładowych, 2-letnie szkoły przysposobienia rolniczego, 4 lub 5-letnie technika zawodowe i licea zawodowe, 2 lub 3- letnie technika i licea dla absolwentów zasadniczych szkół zawodowych i szkół przysposobienia zawodowego (dzisiejsze szkoły branżowe II stopnia). Technika i licea zawodowe mogły być także tworzone w wersji przyzakładowej. [Artykuły od 11. do 19. Ustawy]
Z przedstawionego powyżej rysu historycznego wynika prosty wniosek: sposoby przygotowania kandydatów do zawodów od zawsze były pochodną aktualnej „konstrukcji” systemów gospodarczych, w tym ich poziomu technologicznego. Powstanie pierwszych szkół zawodowych był konsekwencją rewolucji przemysłowej, jej okresu „pary i elektryczności”, powstaniem wielkich zakładów przemysłowych i zapotrzebowaniem na wykwalifikowaną kadrę w ilościach dotąd w historii niewystępujących.
Szkoły zawodowe, do których chodzili ojcowie i dziadowie dzisiejszych uczniów, to instytucje, które były dopasowane do potrzeb centralnie planowanej gospodarki systemu socjalistycznego. Powojenna odbudowa kraju, zarówno w aspekcie zasobów mieszkaniowych, jak i odtworzenie zdewastowanych zakładów produkcyjnych, a później faza „wielkich budów socjalizmu” i budowy „drugiej Polski” w tzw, „epoce gierkowskiej” generowały olbrzymie zapotrzebowanie na setki tysięcy wykwalifikowanych robotników i średniej kadry technicznej. W tamtym czasie zakładano, że raz wyuczony zawód można będzie wykonywać aż do emerytury. Wiem co piszę, bo jeszcze pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku, kiedy ówczesna władza postawiła mnie na stanowisku dyrektora Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Łodzi, miałem możliwość „z autopsji” poznać nie tylko ideę, ale przede wszystkim praktykę ówczesnego systemu poradnictwa i orientacji zawodowej. Do dziś pamiętam wizytę w analogicznej poradni bratniego miasta Karl Marx Stad (listopad 1988 roku) i informację tamtejszej dyrektorki, jak sprawnie i skutecznie działa ichni systemy selekcji uczniów tamtejszej szkoły podstawowej, (diagnostyka i orzeczenie co dalej, powszechnie wykonywane w ósmej klasie, bez możliwości odwołania się od niego), zapełniające uczniami tamtejsze berufsausbildung – szkoły zawodowe.
Ale od tamtej epoki minęło trzydzieści lat. Nie tylko nie ma już RWPG i Układu Warszawskiego, nie ma ZSRR, ale przede wszystkim dokonała się trzecia trzecia rewolucja przemysłowa, która choć zaczęła się jeszcze w latach 70. XX wieku, to naszą gospodarkę tak naprawdę zaczęła radykalnie zmieniać dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych – po owych przemianach politycznych i po okresie przejściowym – dekompozycji dawnej gospodarki, odziedziczonej po PRL.
Jako że nie jestem w tych sprawach kompetentny – zacytuję fragment tekstu ze strony portalu Desoutter:
Trzecia rewolucja przemysłowa zaczęła się w latach 70. XX wieku wraz z wdrożeniem częściowej automaty- zacji produkcji za pomocą programowalnych sterowników z pamięcią i komputerów. Od kiedy wprowadzono te technologie, zyskaliśmy możliwość automatyzacji całego procesu produkcji, dzięki czemu może odbywać się bez udziału człowieka. Znanymi przykładami zastosowania tego podejścia jest wykorzystanie robotów wykonujących zaprogramowane sekwencje czynności bez ludzkiej interwencji.
Obecnie trwa czwarta rewolucja przemysłowa. Charakteryzuje się ona wykorzystaniem technologii informacyj- nych i komunikacyjnych w przemyśle i często jest określana mianem „Przemysł 4.0”. Bazuje ona na osiągnięciach trzeciej rewolucji przemysłowej. Skomputeryzowane systemy produkcji wyposaża się dodatkowo w łącza sieciowe oraz tworzy się ich cyfrowe systemy bliźniacze, jeśli tak można powiedzieć. Umożliwia to komunikację z innymi obiektami oraz przekazywanie informacji o samych urządzeniach. Jest to kolejny krok na drodze ku automatyzacji produkcji. Połączenie w sieć wszystkich systemów prowadzi do powstawania „cyber-fizycznych systemów produk- cji” i inteligentnych fabryk, w których systemy produkcji, komponenty i ludzie porozumiewają się za pośrednictwem sieci, a produkcja odbywa się prawie autonomicznie.
[Źróło: www.desouttertools.pl]
I ta kolejna rewolucja będzie, także w naszym kraju (mimo aktualnie konserwatywnego rządu) będzie nabierała tempa. Przemiany w technologiach i organizacji produkcji wszelkich dóbr będą zachodziły tak szybko, że stare myślenie o zdoby- waniu kwalifikacji do zawodów w trybie trzyletnich szkół zawodowych będzie po prostu absurdalne. A co dopiero mówić o pięcioletnich technikach…
x x x
Nie uzurpuję sobie prawa do posiadania wiedzy o tym, jaki system wchodzenia do zawodów powinien być wdrożony „tu i teraz”. Ale nie mogę nie podzielić się kilkoma refleksjami, do jakich upoważnia mnie moja biografia i posiadana wiedza – i to zarówno ta zdobywana w trybie „instytucjonalnym” jak i – przede wszystkim – ta, do której dochodziłem ścieżką samokształcenia, a także w drodze analizy obserwowanej rzeczywistości.
Nim jednak napiszę o tych moich postulatach, podejmę jeszcze wątek, zasygnalizowany w zakończeniu felietonu z minionej niedzieli – „O tym, że nie jestem jak Kononowicz, ale zlikwidowałbym zawodówki”:
Dodam jeszcze, że w USA, które to państwo nikt chyba nie oskarży o wstecznictwo systemowe ani o to, że znajduje się w ogonie państw pod względem poziomu funkcjonowania jego gospodarki i osiągnięć cywilizacyjno-technologicznych, nie ma w ogóle tego typu szkolnictwa. Zawód zdobywa się tam dopiero po szkole średniej…
Zacznę od zademonstrowania tego systemu:
Źródło:www.lagunita.education/blog
Z powyższego schematu widać, że na podbudowie High School (porównywalne z polskim liceum), obok powszechnych College, (takie nasze studia I stopnia) młode Amerykanki i młodzi Amerykanie mają do wyboru:
Community i Junior College, czyli szkoły pomaturalne, które oferują dwuletni program nauczania. Uczniowie mają możliwość wyboru: albo przedmioty o praktycznym charakterze zawodowym albo teoretyczne, „akademickie”.
Technical institutes – to praktyczne szkoły zawodowe, które w zależności od stanu i docelowego kierunku, mogą trwać od roku do trzech lat. Mają one na celu przede wszystkim przygotowanie do opanowania kluczowych umiejętności zawodowych i szybkiego wejścia na rynek pracy.
Więcej o amerykańskim systemie szkolnym można dowiedzieć się z publikacji: „Jak wygląda system edukacji w Stanach Zjednoczonych? System edukacji w USA – jak wygląda? – TUTAJ
Jeśli ktoś chciałby zgłębić nie tylko amerykański system nabywania, ale i potwierdzania kwalifikacji zawodowych – polecam publikację IBE, zatytułowaną „Kwalifikacje w Stanach Zjednoczonych Ameryki” – TUTAJ
x x x
Mam świadomość realiów, w których przeszło na wszystkim żyć w szóstym roku rządów Zjednoczonej Prawicy i nie przypuszczam, aby w najbliższym horyzoncie czasowym możliwa była reforma polskiego systemu szkolnego, dla której wzorem stałby się system Stanów Zjednoczonych.
Dlatego ośmielę się przypomnieć, że może nie tak radykalnie różny, ale bezwzględnie lepszy od naszego, jest tzw. dualsystem, jaki w kształceniu zawodowym od dawna funkcjonuje u naszych zachodnich sąsiadów. Wszystkich, którzy nic na ten temat nie wiedzą, odsyłam do portalu <Dziennik Warto Wiedzieć >, gdzie dostępny jest tekst pt.„Kształcenie zawodowe w wybranych państwach. Niemcy” [TUTAJ], albo na stronę www.eu-gleichbehandlungsstelle.de, gdzie można przeczytać tekst w j. polskim „Kształcenie zawodowe” – informujący o tym typie ksztalcenia na terenie Niemiec: TUTAJ
Dlaczego uważam, ze „póki co” dualsystem byłby dobrym rozwiązaniem dla Polski na okres przejściowy, przed diametralnym odejściem od szkół zawodowych? Do takiego wniosku skłaniają mnie malejące z roku na rok liczby, obrazujące ilość absolwentów szkół podstawowych, wybierających w postępowaniu rekrutacyjnym szkoły branżowe I st.
Myślę, że mogłaby zwiększyć zainteresowanie tym typem szkoły, zwłaszcza u uczniów z uboższych rodzin, zasada dualsystemu, w którym nauka w szkole odbywa się przez 1 lub 2 dni w tygodniu, a w pozostałych dniach uczeń jest pracownikiem w konkretnym zakładzie pracy, za co otrzymuje normalne wynagrodzenie. W niektórych zawodach dudalsystem realizowany jest w kilkutygodniowych blokach: raz w szkole – nauka teoretyczna – raz praktycznie, w zakła- dzie pracy, także na prawach pracownika.
Ale i tak pozostaję przy moim pierwotnym twierdzeniu: zlikwidować zawodówki. Dlaczego tak uważam? Bo w zawodach prostych, „robotniczych”, bez sensu jest trzyletni cykl kształcenia praktycznego. Ile czasu potrzeba, aby nauczyć murowania, tynkowania, brukowania, malowania mieszkań, albo blacharki samochodowej, czy lakiernictwa? Niewiele wiem o gastronomii, czy fryzjerstwie, ale myślę, że fryzjera i kucharza czy barmana nie trzeba uczyć zawodu przez trzy lata…
Wszystkiego tego mogliby uczyć się absolwenci szkół średnich ogólnokształcących, ale sprofilowanych, którzy – z róż- nych przyczyn (życiowych, intelektualnych itp.) – zrezygnowali ze studiów i zdawania matury. Nauka ta odbywałaby się na kilkumiesięcznych kursach, ewentualnie mających status szkół przysposabiających do zawodu. Jak w USA. A decyzję o zdobyciu akurat tej kwalifikacji podejmowaliby, mając rozeznanie potrzeb lokalnego czy regionalnego rynku pracy i pew- ność wejścia na ten rynek po zaledwie kilku miesiącach…
Pozostaje jeszcze problem techników.
Jak napisałem w owym niedzielnym felietonie – był jeszcze w połowie lat dziewięćdziesiątych „projekt liceów technicznych, przekształconych po reformie systemowej w licea profilowane, które pomyślane były jako alternatywa zlikwidowanych wówczas techników, dająca ich absolwentom możliwość zdobycia konkretnego zawodu w krótkich (0,5 – 2 lata) cyklach kształcenia policealnego. Niestety – zanim system ten miał szansę udowodnienia swojej skuteczności, został zlikwidowany decyzję pani minister edukacji narodowej i sportu następnego rządu.”
Uważam, że najwyższy czas przeprowadzić obiektywną analizę poszczególnych obszarów przemysłu i usług, i zewiden- cjnować w których dziedzinach nadal występuje zapotrzebowanie na „średni stopień zarządzania”, czyli taki, jaki był bezsprzecznie niezbędny w minionym systemie wielkoprzemysłowych zakładów pracy, kombinatów i innych form masowej działalności i usług.
W czasie gdy jako dyrektor „Budowlanki” realizowałem program liceów profilowanych udzieliłem wywiadu, w którym wypowiedziałem zdanie, wielokrotnie później przywoływane: „Czasy Maliniaków już minęły!” Chciałem w ten obrazowy sposób unaocznić proces rozpadu starego sytemu wielkich budów, na których było zapotrzebowanie i na inżynierów Karwowskich i na techników Maliniaków. I zdania mojego nie zmieniam. Przynajmniej w branży budowlanej, gdzie nie tylko nie ma już wielkich kombinatów budowlanych, ale kiedy na dzisiejszych budowach potrzebni są wysoko wykwalifiko- wani kierownicy – inżynierowie i – oczywiście – fachowcy-robotnicy: zbrojarze, betoniarze, murarze, monterzy konstrukcji stalowych, cieśle, dekarze, itp… Co robiłby tam technik budownictwa?
Być może są takie dziedziny, w których nadal ów technik ma jeszcze uzasadnienie. Ale jestem pewien, że nie tylko w zawodzie pielęgniarka/pielęgniarz, gdzie już dawno podniesiono wymagane wykształceenie do poziomu licencjata, nie wystarczy być po technikum, aby wykonywać zadania na stanowisku średniej kadry kierowniczej. Zwłaszcza w epoce cyfryzacji i robotyzacji…
Szkoda, że – nie tylko w zawodzie „technik budownictwa” – nie było dotąd prowadzonych, systemowych badań losów absolwentów techników. Z moich, pobieżnych, informacji mam jednak obraz nikłego procentu owych absolwentów pięcioletniego maratonu edukacyjnego, pracujących w swoim zawodzie. I nie na stanowisku robotniczym… Znakomita ich część albo studiuje – i to niekoniecznie na kierunku zgodnym z poprzednim wykształceniem (co mogliby o wiele skuteczniej robić, już po czterech latach, jako absolwenci odpowiednio sprofilowanego „ogólniaka), albo… albo wykonuje najróżniejsza inne zajęcia. Albo jest „na bezrobociu”…
I właśnie dlaczego uważam, że należy na nowo przemyśleć ścieżki dochodzenia do kwalifikacji w zawodach robotniczych a także na poziomie technika – jeśli w ogóle technicy nadal są potrzebni.
Włodzisław Kuzitowicz
Post scriptum 1.:
Mam świadomość tego, że dokonanie tak radykalnej przebudowy polskiego systemu szkolnego (bo musiałaby ona objąć także komponent szkół ogólnokształcących) to operacja o wiele trudniejsza niż likwidowanie kopalń. Bo wszak szkoły są także miejscami pracy nie tylko setek tysięcy nauczycieli, ale i pracowników administracji i obsługi. Wiem, że oświatowe związki zawodowe nie byłyby w tej sytuacji bierne. Ale – mimo wszystko – prędzej czy później, tak jak likwidację kopalń, z o wiele ważniejszych przesłanek – wykonać będzie trzeba! [WK]
Post scriptum 2.:
Jest to mój drugi tekst, w którym podjąłem się zaprezentowania moich przemyśleń, wniosków i propozycji, dotyczących całego polskiego systemu edukacji. Tym pierwszym był tekst, zamieszczony w XX numerze „Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, który w wersji drukowanej wyszedł w grudniu 2015 roku. Zatytułowałem go: „Wizja edukacji złotego środka”. Można go przeczytać na internetowej stronie tego czasopisma – TUTAJ, lub mieć go na stałe jako polik PDF – TUTAJ [WK]