Wczoraj (19 stycznia 2022 r.) Robert Raczyński zamieścił na swoim blogu EDUOPTICUM post pt. „Ja, zdun, czyli refleksje o specjacji. Jest to bardzo obszerny tekst, który powstał pod wpływem opublikowanego 1 grudnia 2021 r. na portalu EDUNEWS tekstu prof. Czachorowskiego „Zmienia się świat i znikają zawody, dotyczy to także nauczycieli i uniwersytetów”.

 

Nie odważyliśmy się na dokonanie wyboru fragmentów, które zamieścimy a które wytniemy. Przyjęliśmy dziś inną strategię: publikujemy obszerniejszy fragment początkowy i krótszy kończący, namawiając – w wolniejszym czasie – do przeczytania całości:

 

 

Ja, zdun, czyli refleksje o specjacji

 

Jak każdy proces, ewolucja dowolnego układu wchodzi w pewnym momencie (z punktu widzenia obserwatora, oczywiście) w etap krytyczny. Dla gatunku żywych organizmów jest to etap przeobrażania się w gatunek potomny (specjacji), bądź też jego wymierania. W przypadku ewolucji biologicznej, jest to na ogół tak powolne, że dla obserwatora niezauważalne, a sama ewolucja, choć niektórym wydaje się to niemożliwe, wciąż bywa negowana. Procesy społeczne, które można rozpatrywać w kategorii bliskich analogii ewolucji, bywają zdecydowanie szybsze, ale również zdarza się nam traktować je jako samoistne, bądź łatwo sterowalne. Edukacja z całą pewnością nie jest tworem samorodnym, ani też, mimo nieustających prób, procesem podatnym na zarządzanie dekretami.

 

W poprzednim swoim tekście, wyraziłem nadzieję, że ewolucja oświaty publicznej potoczy się w kierunku jej zróżnicowania, pod presją rozmaitych potrzeb jej podmiotów. Już wtedy ten wariant toku wydarzeń wydawał mi się dość optymistyczny i możliwy jedynie pod warunkiem, że potrzeby te zostaną wreszcie wyartykułowane i do akcji wkroczy niezidentyfikowany w tej chwili gamechanger (polityczny, ekonomiczny, kulturowy, a najpewniej będący wszystkim naraz), który w procesie tym spełni rolę katalizatora.

 

O ile jakiś X Factor prędzej, czy później nastąpi (takiemu czynnikowi, bądź całemu ich zespołowi każdy gatunek zawdzięcza swoje istnienie, więc nie może on być czymś wyjątkowym), to elementem wątpliwym i znacznie zmniejszającym prawdopodobieństwo zaistnienia takiej zmiany są właśnie owe potrzeby (decydujący element środowiska oświatowego), a raczej ich znikomość. W tym momencie rozumowania, zdałem sobie sprawę z faktu, że, podobnie jak wielokrotnie przeze mnie krytykowani, naiwni zmieniacze, ja również poddaję się pewnej iluzji – w moim przypadku, złudzeniu, że zawód, który wykonuję jest istotniejszy, bardziej potrzebny niż jest w rzeczywistości. Ułuda ta pryska, kiedy człowiek uświadomi sobie zanik owych potrzeb, a raczej ich przeobrażenie w coś, czego realizacja nie była dotąd z jego zawodem kojarzona. W tej przykrej konstatacji, utwierdził mnie kolejny tekst prof. Czachorowskiego, który zainteresował mnie już podczas pisania o czekaniu na nierealne zmiany w edukacji, ale z braku miejsca nie mogłem się do niego odnieść. Czas to zrobić, bo, jak się zdaje, zarówno na jego własnym blogu, jak i na edunews.pl wpis ten przeszedł raczej bez echa.

 

Z wpisu profesora bije pewna rezygnacja, może nawet fatalizm, choć autor wydaje się raczej pogodzony z nieuchronnym, co wynika ze zrozumienia sytuacji i u biologa raczej nie zaskakuje. Dla pełnej jasności zaznaczę, że dla mnie, jako zdeklarowanego propagatora teorii ewolucji i liberała, fakt, że organizmy i idee zmieniają się w czasie i przechodzą jedne w drugie też nie jest powodem do rozpaczy – nie jest nim nawet perspektywa konieczności dostosowania własnej egzystencji do zmieniających się warunków. Nie oznacza to jednak z automatu, że, jak wielu ludzi o oświacie się wypowiadających, jestem entuzjastą szeregu zjawisk (zmian), które oni, prawdopodobnie z przyczyn ideologicznych, mają za postęp. Tak jak prof. Czachorowski, uznaję ich konieczność i (chyba podobnie jak on) wiem, że ewolucja nie jest, a przynajmniej nie musi być, z postępem tożsama. Będąc (jak wszyscy i wszystko) produktem i przedmiotem ewolucji, nie czuję się zobowiązany do urzędowego optymizmu w obliczu nadlatującej asteroidy i do radowania się perspektywą fajerwerków, tylko dlatego, że uznano je za nieuchronne.

 

Choć, w przypadku nauczycieli, w obserwowanych obecnie realiach, podzielenie w nieodległej przyszłości losu dinozaurów, mamutów czy zdunów jest ze wszech miar prawdopodobne, warto przypomnieć, że ewolucja nie jest ani tak przypadkowa jak się niektórym (większości) wydaje, ani też tak deterministyczna, za jaką można ją uznać post factum. Z pewnością nie można jej kontrolować (nawet w wymiarze społecznym), ale żaden organizm, system czy idea nie są jedynie biernymi obserwatorami swojej egzystencji – biorą udział w niezliczonych interakcjach i kołach sprzężeń zwrotnych, współtworzą środowisko, w którym przyszło im żyć, bądź istnieć. Z pewnością nie wszystko, ale sporo od nich zależy – takie mamuty na przykład, nie udały się przecież któregoś niepięknego dnia w ustronne miejsce i nie postanowiły zniknąć z kart historii naturalnej. W tym kontekście, sugestia, że nauczycielom, którzy wciąż nie godzą się na narzucaną im, postępową (sic!) rolę, pozostaje już tylko położyć się i wymrzeć, wydawała mi się zbyt daleko posunięta.

 

Swój bardzo ostrożny optymizm w tej kwestii opierałem dotąd na przekonaniu, że gatunki nie wymierają dlatego, że zajmują małe nisze, ale dlatego, że wyczerpują się ich możliwości adaptacji, przestają być tej niszy istotnym elementem, nie stanowią konkurencji dla gatunków oportunistycznych, bądź też ich habitat przestaje istnieć. Miałem nadzieję, że nisza dla aktywnych nauczycieli, wciąż dążących do szerzenia wiedzy, choć się kurczy, to wciąż jeszcze istnieje i tacy przedstawiciele zawodu potrafią jeszcze dać odpór konkurentom obdarzonym jedynie inteligencją społeczną (czyt. cwaniactwem i oportunizmem) oraz wychowanym na dialogu (o niczym i do niczego nie prowadzącym) oraz szacunku (dla wszystkiego, z wyjątkiem weryfikowalnych faktów). Z eseju prof. Czachorowskiego można raczej wnioskować, że bardzo się myliłem i specjacja gatunku homo magister sapiens przebiega tak gwałtownie, że gatunek wyjściowy przestał już praktycznie istnieć, a gatunki pochodne przypominają go w tym samym stopniu, w jakim strażacy z Fahrenheit 451 podobni są wyobrażeniom przedszkolaków o bohaterach z sikawkami.

 

 

Jest prawdopodobne, że po szkołach snują się jeszcze jakieś niedobitki, które w poczuciu teoretycznej zdolności do przetrwania i proliferacji, nie zauważyły dotąd (jak wyżej podpisany), że nie mają już gdzie i po co jej wykorzystywać. Żaden gatunek nie wymiera z dnia na dzień, kiedy jednak głębiej zastanowić się nad kwestiami poruszonymi w w/w wpisie, nie sposób nie zauważyć, że dni nauczycieli chcących jeszcze na serio uczyć czegokolwiek są policzone. Fakt ten jest oczywiście starannie ukrywany, a jego konsekwencje pudrowane, lukrowane i nagminnie przedstawiane jako olbrzymi postęp i sukces współczesnej pedagogiki. To powolne wymieranie nazywane jest wymyślaniem szkoły od nowa i kształtowaniem miękkich kompetencji. W szerszej skali, sama oświata powszechna poczuła się gatunkiem zagrożonym, po czym uznała się za zbędną i postanowiła niemal bez żadnego oporu oddać swój habitat, nie ryzykując ewentualnej porażki w walce o byt. Oportunistycznie zdecydowano, że konieczna adaptacja nie będzie polegała na użyciu nowych narzędzi do rzeczywistego pozyskiwania i przekazywania wiedzy (bo to podobno jest najłatwiejsze, a sama wiedza leży na ulicy, pardon, wisi w chmurze), ale będzie tożsama z rozpłynięciem się w nirwanie twardej niekompetencji, nieokreśloności, swojskiego, bo przecież jakże ludzkiego (słowo robiące oszałamiającą karierę) obskurantyzmu i zyskującej coraz większą akceptację ignorancji. To tak, jakby drapieżnik uznał z góry, że nie dogoni ofiary i postanowił na szybko wykształcić sobie uzębienie roślinożercy, widząc, że trawa nie ucieka.

 

[…]

 

Zaczadzona socjalistycznymi mrzonkami oświata publiczna, stojąc przed jedyną realną alternatywą, czyli wyborem między moralnie podejrzanym wymuszaniem intelektualnego rozwoju, poprzez zwiększanie i egzekwowanie wyzwań, a ideologicznie jej wstrętnym, liberalnym zniesieniem obowiązku bycia wykształconym, wybrała (jak wszyscy krętacze) trzecią drogę: populistycznie sprawiedliwe udawanie, że wszyscy potrzebują, a więc pragną matury i dyplomu oraz są w stanie je uzyskać. Nauczycielowi pozostawiono rolę upierdliwego, humorzastego urzędasa, trzymającego ich w szachu mocą pieczątki, który to obraz w pocie czoła maskuje się mirażem zmian. Tak kończy się wiara w koniec historii – w nieodległej przyszłości, kiedy pracodawców te pieczątki przestaną wreszcie interesować, szkolnictwo będzie wreszcie mogło ograniczyć się do populistycznej licytacji na miękkie kompetencje. Nie wątpię, że i w takiej szkole ktoś będzie pracował – żadna nisza środowiskowa nie pozostaje długo niezasiedlona.

 

W tej szeroko zakrojonej mistyfikacji, pod którą trzeba było podłożyć obowiązującą już teraz niemal wszędzie filozofię, jest sporo miejsca dla jej bezpośrednich wykonawców – gatunku „nauczycieli”, którzy nie będą już transmisyjnie i niepoprawnie nauczać jakichś tam przedmiotów, ale wszyscy staną się nauczycielami wspomagającymi. Oto nowy, powiększający się z dnia na dzień i głupiejący na własną prośbę target ich działań (zidentyfikowany przez prof. Czachorowskiego) będzie potrzebował przewodników po świecie, który dziś wygląda już nieco inaczej, niż wyglądał ledwie wczoraj. Programowe odzwyczajanie ludzi od myślenia i pozbawianie ich umiejętności akumulacji wiedzy (wmawianie im, że obecnie jest to już zbędne, a nawet niemożliwe), w dającej się przewidzieć przyszłości może doprowadzić do ich infantylizacji (nie mylić z dość naturalnie przedłużającym się dorastaniem u gatunku żyjącego coraz dłużej, w coraz lepszych warunkach) i postępującego ubezwłasnowolnienia.

 

W nawiązaniu do dość łopatologicznego (stosownie do potrzeb i możliwości percepcyjnych odbiorcy) dzieła kinematografii, wkrótce nie będzie więc już komu „patrzeć w górę” – aby móc wybierać kierunek spojrzenia, trzeba mieć świadomość istnienia takiego wyboru. Oświata publiczna z pewnością znajdzie tu doskonale znane sobie środowisko – programowe zwalczanie problemów, które sama tworzy. Ileż tam będzie pracy dla asystentów socjalnych, pracowników opieki społecznej, terapeutów, doradców, rozmaitych kołczów myślenia pozytywnego, instruktorów czytania reklam i innych specjalistów, którzy wkrótce wdzięcznemu suwerenowi zleją się w kolejną wersję nauczyciela-stróża. Temu gatunkowi nie wróżę jednak długiej i świetlanej przyszłości – wyprany z tożsamości, szybko ustąpi kolejnej, bardziej inteligentnej wersji Google Asystenta, przy czym ta jej inteligencja nie będzie musiała być specjalnie wyrafinowana. Wystarczy jej pozór tej emocjonalnej. Cieszę się, że w tej fazie zawodowej specjacji raczej nie wezmę już udziału.

 

Cały tekst „Ja, zdun, czyli refleksje o specjacji” – TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 

 

 



Zostaw odpowiedź