W minioną niedzielę (7 listopada 2021 r.) Robert Raczyński zamieścił na swoim blogu „Eduopticum” kolejny, jak zwykle obszerny (18 825 znaków) tekst – tym razem zatytułowany „Magister doce te ipsum” [Nauczycielu ucz się sam], a poświęcony jego autorskiej diagnozie stanu gotowości nauczycieli do rzeczywistego podnoszenia swoich kompetencji w ramach doskonalenia zawodowego. Oto jego fragmenty wraz z poprzedzającym go rysunkiem i link do pełnej wersji:

 

 

 

Edunews.pl to z pewnością platforma prowokująca do myślenia, pokazująca, że, od czasu do czasu, poza codziennym zmaganiem z oportunistyczną ignorancją Jasia i obowiązkowym już zachwytem nad „nowym” w szkole, nauczyciele i ludzie zajmujący się edukacją profesjonalnie zdolni są do refleksji nad otaczającą ich rzeczywistością. Taką właśnie, nietuzinkową, daleką od urzędowej sztampy i kołczowskiego zadęcia refleksją jest tekst Małgorzaty Bukowskiej-Ulatowskiej konsultantki ds. edukacji języków obcych w Centrum Edukacji Nauczycieli w Gdańsku.

 

O razu na wstępie uprzedzę, że, podobnie jak jego autorka, też nie czuję się na siłach odpowiedzieć na stawiane przez nią na końcu wpisu jakże istotne pytanie o właściwą formę nauczycielskich szkoleń – problem jest niezwykle złożony i nie sądzę, by mógł być rozwiązany globalnie. Myślę jednak, że rozważania nad choćby cząstkową odpowiedzią należałoby rozpocząć od dociekań przyczyny zaobserwowanego przez nią zjawiska: Dlaczego doświadczamy kryzysu doskonalenia zawodowego nauczycieli? Dlaczego oczekiwania przeciętnego nauczyciela wobec szkoleniowca rozmijają się z intuicjami tego ostatniego i bardziej są podobne niewyrafinowanym gustom klienta baru szybkiej obsługi, niż smakosza dań serwowanych w dobrej restauracji?

 

Żeby nie zaczynać cynicznie, będę optymistycznie udawał, że powód oczywisty w ogóle nie przychodzi mi na myśl. Kto zresztą mógłby przypuszczać, że istnieją ludzie, którzy utknęli w zawodzie nie dającym żadnych perspektyw ekonomicznych, późno to do nich dotarło, ale wiedzą już, że wyżej nerek nie podskoczą i po prostu nie widzą najmniejszego sensu inwestowania swojego czasu i resztek energii w wysłuchiwanie instrukcji, jak jeszcze wydajniej je tracić?

 

Podobnie, nie będę się na próżno zastanawiał nad przyczynami systemowymi – brakiem twórczego zainteresowania ze strony czynników decyzyjnych oraz merytorycznego zaplecza uniwersyteckiego – zostawię je dla bardziej zorientowanych, bo przyznaję, że poza polityką, urzędniczą dezynwolturą, nieobecnością zachęty ekonomicznej i miałkością intelektualną przekazu, nie przychodzi mi nic do głowy.

 

Zacznę więc z niższego poziomu, od przyczyny najogólniejszej i podstawowej – wielu nauczycieli od dawna już nie funkcjonuje w jednolitej, idealistycznej, misyjnej bańce Stasi Bozowskiej, a tym bardziej nie identyfikuje się z oderwanymi od rzeczywistości, niemożliwymi do pogodzenia założeniami i wymaganiami pełnej sprzeczności instytucji, działającej na wariackich papierach.Na co dzień funkcjonują oni w niezliczonych kołach społecznych sprzężeń zwrotnych, które jednak z rzadka zawierają potoczne, laurkowe wyobrażenia-klisze o oświacie powszechnej. Wbrew pozorom, bliżsi są w tej mierze oczekiwaniom społecznym, niż ogarnięci politycznie poprawnym chciejstwem teoretycy edukacji. Ci ostatni nie do końca trafnie odczytują przekaz płynący od klienta szkoły! Żądanie „żeby było lepiej” niekoniecznie oznacza powszechną akceptację dla ich „nowoczesnych” i postępowych koncepcji, a tym bardziej dojmującą tęsknotę za poznaniem – jest przede wszystkim wołaniem o zdjęcie odpowiedzialności i zastąpienie wszelkich wymagań wygodną świetlicą, czynną przynajmniej 12 godzin na dobę. Tak więc, nauczyciele są nie tylko adresatem teorii edukacji, ministerialnego i korporacyjnego przekazu oraz niezliczonych, opartych na powyższych szkoleń, ale przede wszystkim podlegają presji ze strony targetu swoich działań. Ten z kolei szybko i chaotycznie się zmienia w wyniku przemian społecznych i kulturowych. Tak się jakoś składa, że ostatnio jego zainteresowania oscylują raczej wokół szwedzkiego stołu, a nawet taśmociągu gotowych dań na wynos, a nie delektowania się niuansami smaku – w szkole ma być jak w McDonald’s – szybko, tanio i do syta byle czego, byle estetycznie podanego. […]

 

W takim klimacie, nie jest dziwne, że przeciętny nauczyciel, chcąc sprostać wymaganiom kultury nagrody „na kliknięcie”, takich właśnie rozwiązań potrzebuje i oczekuje od swojego szkoleniowca. I tu pewnie panią Małgorzatę zdziwię, ale rynek nie pozostaje obojętny wobec takiego popytu. Fast-foodowe szkolenia z cudowną ofertą leków na wszelkie szkolne bolączki są powszechnie dostępne, często oferując te panacea w aurze wtajemniczenia i ekscytacji, dużo taniej, niż cudowne garnki. Za niewygórowaną cenę kilku godzin z życia, nabyć można objawienia skompromitowanej neurodydaktyki, tajniki kinezjologii, zachwycić się głębią mindfulness i mnogością rodzajów inteligencji, jeśli własnej nie staje. Trzeba przy tym zauważyć, że zarówno szkoleni nauczyciele, jak i wynajęci przez nich kołcze są już często przedstawicielami pokoleń, które taką formą dokształtu (na poziomie uczniowskiej prezentacji, podlanej obficie sosem amwayowskiej ściemy) nie są wcale zdziwione. Pierwsi z nich łykają te wszystkie „tajemnice”, jak karmione nad stawem kaczki, drudzy, z poczuciem misji, tę żałosną, rozmoczoną bułę poradnictwa im ciskają. Postmodernistyczna oświata, zdejmująca z użytkownika wszelką odpowiedzialność i utwierdzająca go w równorzędności narracji bzdury i faktów, faworyzuje taki właśnie model i dotyczy on w tej samej mierze ludzi wpatrzonych w tablicę, co tych na ogół zwróconych do niej plecami. Śladowa skuteczność tak zdobywanej „wiedzy” (jeśli takie wskazówki sprawdzają się w szkole, to jedynie w skali jednostek, a nie ogółu) nie wywołuje u adresatów refleksji nad sensem jej pozyskania, ale głód następnej porcji fast-foodu – a nuż na następnym kursie niezadawania prac domowych, dowiemy się wreszcie jak sprawić, by na jednej godzinie w tygodniu zapewnić uczniowi wystarczającą ekspozycję na treść zajęć? […]

 

Przykładem niech będzie ostatni szkoleniowy hit: Wpływ nauczania zdalnego na psychikę uczniów. Nikt nie neguje samego zjawiska, natomiast jego skala, a przede wszystkim wpływ, jaki nauczyciele mają na nie post factum w żaden sposób nie usprawiedliwiają tej gorączki. Kołcze przyjeżdżają i przez dwie godziny opowiadają, jaką to traumą dla dziecka (zwłaszcza nastolatka) była niemożliwość napisania dziesiątek sprawdzianów w szkolnej ławce i tęsknota za rówieśnikami, z którymi wreszcie miało czas spotkać się w domu. Potem pojadą siać panikę gdzie indziej, na odchodne pozostawiając dobre rady i jeszcze lepsze zalecenia. Te ostatnie sprowadzają się do wzmożenia czujności i empatii, co, wobec braku sensownych badań (ankiety na żenującym poziomie, często sugerujące odpowiedzi), niemal żadnych możliwości diagnostycznych i znikomych kompetencji psychologicznych adresatów, zostaje przez szkolone ciała przyjęte ze zrozumieniem (dla niewiedzy kołczów) i nadzieją (na szybki koniec szkolenia).

 

Czy warto marnować czas i środki na taki „rozwój zawodowy”? Na dwugodzinne dochodzenie do wniosków, które na poczekaniu i bez szkolenia wysnułaby pani woźna, gdyby ją tylko o nie zapytać? Dla wielu nauczycieli, jeśli tylko mają wybór, jest to naprawdę pytanie czysto retoryczne. No cóż, przykre to, ale nie da się ukryć, że potrzebę szkoleń trzeba często pozorować, bo przecież stały się już częścią nauczycielskiego etosu i ważną składową korporacyjnej kultury szkolnej. Wiadomo, że nauczyciele mało (sic!) pracują (dla wtajemniczonych jest jasne, że ciężko im tę pracę udokumentować), trzeba więc jakoś uwiarygodnić wypłacane im zapomogi, pardon, pensje. Rozmaite pseudo szkolenia doskonale się do tego nadają. Całość problemu jako żywo przypomina znane wszystkim doskonale realia wielogodzinnych nasiadówek, zwanych radami pedagogicznymi – ze średnio 3-4 godzin spędzanych na takich zebraniach, pojedynczego nauczyciela bezpośrednio dotyczy treść omawiana przez może 15-30 minut. Ze świecą jednak szukać odważnego, który zgodnie z prawdą powiedziałby, że takie spędy powinny trwać maksymalnie około godziny i dotyczyć jedynie spraw wymagających wspólnych decyzji całego szacownego gremium. Całą resztę można przecież załatwić przez stronę internetową lub w małych, zainteresowanych zagadnieniem zespołach, zwołanych na dużej przerwie. Ze szkoleniami jest podobnie. I tu również niewielu obligatoryjnie szkolonych (i szkolących też) jest skłonnych otwarcie to przyznać. Nie zmienia to faktu, że raczej trudno w tym cyrku uczestniczyć z przekonaniem i zaangażowaniem. A gdyby tak móc ten sam czas poświęcić na pracę z uczniem? Bez szkolenia? Bez bicia piany? […]

 

Na koniec i na marginesie, jeszcze jedna refleksja odnośnie przemian kulturowych zachodzących w stronę… braku kultury. Ponieważ pani Małgorzata zdawała się zdziwiona frekwencją na swoim szkoleniu, chętnie bym ją zapytał, ilu niedoszłych uczestników raczyło uprzedzić ją o zmianie planów. Zaczyna być nową normą obyczajową, że nikt nie informuje drugiej strony, że nie jest już zainteresowany wcześniejszymi ustaleniami: Taksówkarze czekają na klientów, którzy zapomnieli, że taksówkę zamawiali, rekruterzy czekają na kandydatów, którzy uznali, że oferowane stanowisko jest poniżej ich godności, oferenci na próżno czekają umówionego spotkania z klientem, a gwałtownie ozdrowiałym nie chce się zadzwonić do przychodni, kiedy rezygnują z wizyty. I to wszystko w dobie nieograniczonych możliwości komunikacyjnych. Ja też obawiam się, że mamy do czynienia z poważniejszą zmianą. Niedobór miękkich kompetencji? Może jakieś szkolenie?

 

 

 

Cały tekst „Magister doce te ipsum”  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 



Zostaw odpowiedź