Oto fragmenty z obszernego tekstu Mikołaja Marceli, który zamieścił wczoraj (7 marca 2024 r.) na swoim blogu „Eduopticum”:

 

                                                                  Coś więcej

 

 

Serwisy informacyjne i masową wyobraźnię zdominowały ostatnio doniesienia o planowanych i wprowadzanych przez nową administrację „rewolucyjnych zmianach w systemie edukacji”. Rzeczywiście, z pewnej perspektywy, zapowiadane posunięcia mogą wydawać się przełomowymi. Zniesienie, bądź ograniczenie prac domowych, rewizja podstaw programowych i oczywiście znaczące (rzecz względna) podwyżki nauczycielskich płac oraz wywołana tym wszystkim dyskusja społeczna, to zupełnie odmienny styl w porównaniu do deformy, która naznaczyła swym piętnem minione osiem lat. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że są to posunięcia podyktowane bardziej chęcią szybkiego i efektownego spełnienia wyborczych obietnic niż zamiarem dokonania jakiegokolwiek przeobrażenia systemu. Nie można mieć pretensji do poszczególnych partii o wywiązywanie się z realizacji swoich programów, ale o efekciarstwo i zajmowanie elektoratu kwestiami w sumie drugorzędnymi już tak.

 

Problem w tym, że, jak zwykle, takie pretensje wysuwają jedynie zainteresowani detalami funkcjonowania szkoły profesjonaliści, a nie jej bezpośredni użytkownicy. Ci na ogół zadowalają się właśnie przekazem dla nich skrojonym, czyli niekończącą się opowieścią, jaką to troską i jakimi cudami rządzący ich obdarzą. Uświadomienie im nieuniknionego fałszu tych obietnic jest utrudnione, a składają się na to dwa czynniki: Pierwszy, to właśnie niekwestionowana, zawsze aktualna atrakcyjność każdego przekazu populistycznego – wiadomo, dobrzy rządzący pomyślą za nas, nadadzą prawa, odejmą obowiązki, przejmą koszty i od jutra szkoła będzie mlekiem wiedzy (pardon, kompetencji) i miodem poprawnych relacji płynąć. Drugi, to narracja tylko z pozoru konkurencyjna do poprzedniej, kolportowana przez całe mrowie koperników, którzy właśnie odkryli, że oświata nie kręci się wokół ich wyobrażeń i chętnie (bo często wcale nie bezinteresownie) się tym odkryciem podzielą.

 

Trudno stwierdzić, która z tych bajek jest bardziej szkodliwa dla samego podmiotu oświaty, ale obydwie doskonale służą swoim twórcom – pierwsza pozwala bez końca utrzymywać potężne narzędzie wpływu niemal bez żadnych znaczących inwestycji, zarówno finansowych, jak i intelektualnych; druga zapewnia popularność i byt wielu „ekspertom”, żyjącym z krytyki sposobu, w jaki to narzędzie jest stosowane. Obydwie pozostają jeśli nie w ścisłej symbiozie, to przynajmniej w relacji zwanej komensalizmem – zapewniają sobie trwanie. Gdyby, jakimś cudem, oświata publiczna przeszła jutro znaczącą metamorfozę, cała armia zmieniaczy straciłaby z dnia na dzień źródło utrzymania i nieustającej satysfakcji zbawiania ludzkości. Straty odnotowałby także towarzyszący im przemysł poradnictwa, kołczingu i ich reklamy, nie mówiąc już o mediach te dobrodziejstwa umożliwiających. Jak widać, zmiany realne nie leżą tak naprawdę niemal w niczyim interesie. […]

 

Szukając recepty na szkołę, można na przykład zacząć od „metody małych kroków”, narad, konferencji, konsultacji i… bez końca się zastanawiać, co w programach szkół jest potrzebne, a co mniej lub w ogóle, czy jedynkę stawiać czerwonym czy jednak zielonym długopisem, a jutro zaczynać tę dyskusję od nowa. Można uszczęśliwiać podmiot edukacji co raz to nowymi udogodnieniami, rezygnować z dotychczasowych wymagań… i za rok musieć znów renegocjować pozostałe. Można zdecydować, że w szkole powinno się czytać jedynie książki o współczesnym i aktualnym przesłaniu, zgodnym z dzisiejszą wykładnią moralności, pisane językiem zrozumiałym dla użytkownika Tik-Toka, tylko po to, by przy maturze za lat cztery móc popsioczyć na poziom wypowiedzi i postulować następne zmiany w kanonie lektur. Można również rzucać się od ściany do ściany, raz zabraniając korzystania z komórek, a raz wykazując ich edukacyjną przydatność, zmieniając zdanie pod naciskiem akurat silniejszego lobby. Moim zdaniem, nie tędy droga. […]

 

A jakby tak popytać u siebie, o zdanie mądrzejszych od siebie? Niezła myśl, ale znów natrafiamy na problem zasadniczy, wspomniany przy wyborze spośród już istniejących, „dobrych” pomysłów – skąd wiadomo, że „mądry” jest rzeczywiście mądry? Do mądrości pretendują obecnie przede wszystkim(i) wieloletni i rozpoznawalni aktywiści edukacyjnej „awangardy i alternatywy”. Dlaczego w cudzysłowie? Bo ta „awangarda” za awangardową uchodzić mogła w połowie lat sześćdziesiątych ub. w., a wyrosła ze znacznie wcześniejszych, utopijnych idei, które definicji utopii nigdy nie przekroczyły. Z kolei „alternatywa” alternatywną wcale nie jest, bo nie nadaje się, co widać za oknem, do masowej introdukcji. Coś więc z tą „mądrością” naszych guru jest nie tak, skoro nie zauważyli, że może i mają receptę na panaceum, ale ona może być (i bywa) zrealizowana jedynie w niewielkiej niszy oświatowego systemu. (Chcąc wyławiać z tej receptury jakieś pojedyncze składniki, jak to robi obecny MEN, nawet niszy się nie zbuduje.) Domniemana mądrość tego środowiska objawia się więc nie tyle w intelektualnym wyrafinowaniu czy nowatorskim podejściu do edukacji, co w umiejętnym lokowaniu produktu – kiedy odwiedza się strony internetowe i fora prowadzone przez jego liderów, można odnieść wrażenie, że nie trafiło się na panel wymiany myśli, ale na casting do kolejnej reklamy misiów Haribo – z afektowanego szczebiotu i setek serduszek trudno wyłowić cokolwiek poza wyrwanymi z kontekstu cytatami z dzieł mistrzów antypedagogiki i autoreklamą mistrzów ceremonii. Tam wszystkie problemy oświaty już dawno rozwiązano, a zainteresowanych konsoliduje wspólny wróg („przeciwnicy zmian” i rozmaici „niewierzący”) oraz właśnie casting, ale na najwierniejszego fana lidera. Wszystkie te infantylne lajki, wzniesione kciuki, „wpunkty” i „wsedna” budzą zażenowanie i… zazdrość. […]

 

Nie pretendując do bycia kolejnym kopernikiem, przypomnę je pro forma tym, którzy codziennie „zastanawiają się”, jak tu biednym uczniom, uczennicom i ich opiekunom nieba przychylić. Skoro sprzecznych oczekiwań zatomizowanego nagłą świadomością nadmiaru możliwości społeczeństwa, propozycji dostarczycieli szczęścia wszelakiego i interesów nadzorców tego bałaganu nie daje się pogodzić, mimo rozmaitych „wysiłków”, to może warto rozważyć zaprzestanie walenia głową w mur? Może zamiast namawiać do wymyślania młotka na nowo, zastępowania go śrubokrętem albo mamienia wykonaniem roboty bez żadnych narzędzi, pozwolić ludziom narzędzie sobie wybrać, a nawet w ogóle zrezygnować z brudzenia sobie rąk?

 

Wyobraźmy sobie rzeczywiście alternatywną do obecnej sytuację, w której rodzic, posyłający swoje dziecko do szkoły, może na (bardzo przerysowany) przykład zdecydować, czy zapisać je do takiej, w której nie ma przedmiotów „problematycznych” (a pozostałym przycięto pp do praktycznego minimum), nie ma też prac domowych (bo i z czego?), kanon lektur ustalają influencerki, a miękkich kompetencji uczy w nich optymistyczna i pozytywnie uważna kadra, rekomendowana przez autorów antypedagogicznych poradników, albo… do systemowej, pruskiej, przestarzałej, transmisyjnej, opresyjnej (podkreślić wszystko) placówki, gdzie wykłady prowadzą niereformowalne relikty sprzed ery neurodydaktyki… Dopuśćmy nawet obrazoburczą myśl, że taki rodzic, nie znajdując zadowalającej go oferty pomiędzy tymi skrajnościami, ma pełne prawo zorganizować dla pociechy nauczanie domowe, a państwo mu w tym pomaga, zamiast przekonywać na każdym kroku, że zrobi to lepiej… Więcej nawet, nie będzie także systemowo wymuszać na tym dziecku studiowania wymyślnych kierunków, tylko po to, by mogło w przyszłości wykonywać pracę niewymagającą niczego, poza wrodzonymi umiejętnościami „ludzkimi”… Godzenie wody z ogniem nie jest więc konieczne, jeśli nie robimy z tego religii.[…]

 

 

Podkreślam, że to prawdziwie awangardowe i alternatywne, choć z pewnością niedoskonałe i przedstawione tu w zarysie zarysu rozwiązanie, czyli uwłasnowolnienie szkoły, w pełnym tego słowa znaczeniu, nie wymagałoby teoretycznie żadnych zmian w istniejącym przedmiocie i stanie posiadania MEN oraz w podmiocie jego działań. Praktycznie jednak, uruchomiłoby proces ewolucyjny, który w relatywnie krótkim czasie wyłoniłby społecznie preferowany kształt oświaty publicznej, wzmocniłby istotne nisze i wreszcie przekierowałby wysiłki pedagogów z realizacji wyobrażeń kolejnych uszczęśliwiaczy ludzkości na kwestie i potrzeby istotne dla uczących się, jakie by one nie były. Jak widać, nie jest to rozwiązanie utopijne, wymagające nowych, niesprawdzonych i drogich narzędzi, kosmicznej technologii i niezdobytej jeszcze wiedzy, nie ma tu potrzeby olbrzymich nakładów, tysiąca zgniłych kompromisów, wygrywania sporów ideologicznych i kompetencyjnych, konsultacji, agitacji, propagandy, reklamy, zatrudnienia AI, pisania od nowa podstaw programowych, podręczników i historii, i w ogóle wymyślania czegokolwiek na nowo. Czy do szczęścia potrzeba czegoś więcej? Niestety, tak. Zgody wszystkich tych, którzy na wymienionych wyżej działaniach chcą zarobić i jak dotąd zarabiają świetnie, oraz tych, którzy z radością płacą za serwowane im złudzenia.

 

 

 

Cały tekst „Coś więcej”  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 

 



Jedna odpowiedź to “Robert Raczyński zamiast rewolucyjnych zmian proponuje uwłasnowolnienie szkoły”

  1. Robert Raczyński napisał:



    Chciałem zaprotestować przeciwko przypisywaniu mojego artykułu Mikołajowi Marceli. Pan Marcela być może podpisałby się pod ogólnym przesłaniem tekstu, ale nasze poglądy na oświatę, a zwłaszcza na narrację z nią kojarzoną zdecydowanie się różnią. Prosiłbym nie tylko o natychmiastowe poprawienie błędu na stronie, ale także o zamieszczenie stosownego sprostowania. Robert Raczyński

Zostaw odpowiedź