Tym razem nasze redakcyjne radary wyłowiły najnowszy  – bo zamieszczony wczoraj (4 października 2023 r.) tekst autorstwa Roberta Raczyńkiego. Jako że jest on – jak zwykle na jego blogu „Eduopticum” – niekrótki, zamieszczamy jedynie jego pierwszą część i ostatni akapit. Oczywiście – zamieszczamy także link do pełnej wersji:

 

 

                                              Demagogia u płota, czyli (nie)nowa „mówioność”

 

U zarania swojego blogerskiego pisania, popełniłem dwa teksty inspirowane uczniowskimi (i nie tylko) (nie)kompetencjami komunikacyjnymi, ogólnym charakterem internetowej ekspresji i najpowszechniej występującym w niej modelem argumentacji. Bez specjalnego zdziwienia, mogę po latach skonstatować, że wszystkie te niezbyt oryginalne obserwacje, oparte na dość podstawowej psychologii, socjologii, czy wręcz antropologii, są nadal aktualne. Człowiek pozostaje człowiekiem niezależnie od czasów, w których przyjdzie mu żyć, technologii, jaką ma do dyspozycji i akurat aktualnej otoczki kulturowej. Nie ulega wątpliwości, że wszystko, co robimy w życiu (a więc, w omawianym tu przypadku, w Sieci), czynimy po części z pobudek egoistycznych, ambicjonalnych i autoprezentacyjnych. Elementem kluczowym w tej kwestii jest właśnie rozmiar tego „po części” oraz zdolność do kontroli swoich emocji. Z tym bywa różnie i problem dotyczy niemal każdego (nie uważam się za wyjątek), niezależnie od wieku, pochodzenia, wykształcenia, itd.

 

Podobnie jak już wspomniane, także i ten esej powstaje w reakcji na szkolny wręcz przykład medialnego sporu, w którym składowa merytoryczna okazuje się czysto pretekstową. Sposób jego prowadzenia (nie po raz pierwszy) oparł się na argumentacji, którą wtedy nazwałem argumentem A co ty możesz o tym wiedzieć… Nie będę powtarzał tamtego wywodu, skupię się na odmianie tego sposobu prowadzenia „dialogu”, którą już bez ogródek można traktować jako argumentum ad auctoritatem/verecundiam, przy czym osoba z niej korzystająca w roli autorytetu stawia siebie samą, nie przedstawiając poza tym niczego na poparcie swoich opinii. Nie ulega wątpliwości, że robi w tym celu użytek zarówno z pozycji wyrobionej aktywnością na forum, na którym się wypowiada, jak i z aury swojego tytułu naukowego. Choć tytuł profesorski nie odnosi się bezpośrednio do dziedziny, w której uważa się za autorytet, nie byłoby w tym jeszcze niczego dziwnego ani nagannego, gdyby nie brak argumentów innego typu. Ten rodzaj manipulacji jest niestety dość często stosowany, ale to również nie byłoby jeszcze czymś absolutnie dyskwalifikującym (do takiej komunikacji trzeba się już chyba przyzwyczaić) – problem w tym, że został wykorzystany do jawnej dyskredytacji oponenta i deprecjacji przedstawianych w jego tekście zagadnień.

 

Muszę jeszcze raz podkreślić, że takie działania nie są już żadnym wyjątkiem na internetowych forach, zadziwia jednak fakt, że dopuszcza się ich osoba mieniąca się (i dość powszechnie uważana za) otwartą,  poszukującą i doskonale wiedzącą (i potrafiącą się tym pochwalić), czym dyskusja (zwłaszcza w nauce) jest. Mam również świeżo w pamięci tekst, w którym wyraża zdziwienie i żal z powodu braku dyskusji w oświacie. Posłużył mi on wtedy za przyczynek do próby zmierzenia się z tym problemem. Dziś, do tej analizy przyczyn szwankującego dialogu, mógłbym śmiało dodać blokowanie jakiejkolwiek myśli pedagogicznej, odbiegającej od utartego już, politycznie poprawnego i uznanego za jedynie słuszny schematu, a za koronny tego przykład podać wzmiankowaną, „naukową” interwencję, opartą na przeświadczeniu, że jeśli obrzuci się coś lub kogoś błotem, to, niezależnie od merytorycznej lepkości tego materiału, z pewnością coś do adresata przylgnie. Takich poczynań nie waham się określić kuracją nadwyrężonych ambicji i ideologicznym zacietrzewieniem, niewnoszącymi nic do podobno wytęsknionej dyskusji. Dialog w takim wydaniu staje się swoją własną karykaturą, eskalacją animozji między adwersarzami lub wymianą pozdrowień między aktualnym liderem a stadkiem potakiwaczy, akolitów i groupies płci obojga.

 

To ostatnie to również zjawisko ciekawe socjologicznie. Wydawałoby się, że na dowolnym, profesjonalnie ukierunkowanym forum, niezajmującym się roztrząsaniem rozmiarów tyłka celebrytki znanej z tego, że jest znana, ludzie biorący udział w dyskusji mają w niej do zaproponowania myśli wnoszące coś do meritum, a swoje racje potrafią umotywować. Ktoś żyjący takim złudzeniem srodze się rozczaruje – takie fora pełne są wykrzykników, równoważników zdań i emotikonów, mających chyba robić wrażenie zaangażowania i posiadania poglądów na rzeczy, nad którymi autorzy nie zastanawiali się dłużej niż przez czas potrzebny na kliknięcie w kilka klawiszy, a z którymi identyfikują się na zasadzie stadnej przynależności. Niezależnie od nowoczesności medium będącego w użyciu (bywa to często usprawiedliwieniem dla nędzy przekazu), jest to również mechanizm starszy niż ludzkość – chęć przypodobania się liderowi i ogrzania w cieple jego chwały występuje u wielu stadnych gatunków, czasami bardzo odległych od potocznego wyobrażenia o inteligencji. Takie afektowane Zgadzam się! Racja! Słusznie. Absolutnie! okraszone wzniesionymi kciukami, serduszkami i całą resztą infantylnych wyrazów uznania są niczym innym jak odpowiednikiem gotowości do iskania lidera, w nadziei na jego wzajemność i awans w hordzie. W sumie nieźle się to wpisuje w pojęcie nowej mówioności, proponowane przez wspomnianego polemistę.

 

Piszę o tym wszystkim nie tylko po to, żeby dać wyraz swemu zniesmaczeniu i naiwnemu w sumie rozczarowaniu tym dość rozpowszechnionym w najdoskonalszym z mediów zjawiskiem, ani też usprawiedliwiać swój własny w nim udział, ale przede wszystkim, by, być może daremnie lub bez potrzeby, jeszcze raz uzmysłowić Czytelnikom rzecz pewnie dla nich oczywistą: Nie istnieje medium, które może przez dłuższy czas funkcjonować bez tego rodzaju przepychanek, nie przeradzając się jednocześnie w towarzystwo wzajemnej adoracji. Nie można niestety liczyć, że spór teoretycznie merytoryczny nie przerodzi się kiedyś w festiwal epitetów i inwektyw oraz gówniarską licytację na wielkość… ego. Uwielbiamy mieć rację. Czasami tak bardzo, że zapominamy, że nie można jej mieć zawsze i że, znacznie częściej niż byśmy tego chcieli, racji jest wiele. Potrzeba potwierdzenia swojej (zwykle wysokiej) samooceny często przesłania cel komunikacji. Tak też stało się przy okazji opisywanego incydentu i warto na jego przykładzie zapoznać się z mechanizmem blokowania dyskusji, aby takim zapędom, obojętnie jak usprawiedliwianym, dawać odpór. Potraktujmy go więc jako studium przypadku. […]

 

Czy po obiecanych dowodach należy spodziewać się jakiegoś przełomu? Raczej nie, choć zależy to oczywiście od oczekiwań. Poza bezpośrednimi uczestnikami „dyskusji”, mało kto z publiczności, która kiedyś ten kuriozalny czat przeglądała, będzie po wielu tygodniach zainteresowana dowolnymi rozstrzygnięciami, a jeszcze mniej osób będzie skłonnych i zdolnych je przeanalizować i ocenić. Groupies zalajkują, nawet nie czytając, i tyle. Dyskredytowany autor nie spodziewał się innej reakcji na swój tekst, czemu dał wyraz doborem narracji, tak więc nie jest zaskoczony ani jego odbiorem, ani „polemiką”, ani też nie obawia się prawdziwych argumentów, jeśli takowe się pojawią. Generalnie, ewentualne dowody mogą mieć trojaką postać: a) wygooglanych badań i ich opracowań, które będą dowodziły tez przeciwnych do przedstawionych (To akurat nie będzie trudne – w Internecie można znaleźć wszystko, a serwery aż dymią, mieląc objawione prawdy, demaskowane w postponowanym tekście. Potrzeba teraz jedynie czasu, by odnaleźć „święte teksty”, które potępią podsuniętych w linkach heretyków. Dowiedzie to jedynie przesłania głównego recenzowanego tekstu – w pedagogice nie ma prawd absolutnych i uniwersalnych, jest za to całe mnóstwo obrosłych mitem uproszczeń i banałów, jako takie sprzedawanych.), b) polemista będzie nadal szukał źle postawionych przecinków, sprawdzał, czy podany link zawiera o jedno słowo za dużo, czy za mało, itp. (i z pewnością sporo takich usterek znajdzie, dowodząc, że naukowiec jego pokroju nie powinien zniżać się do jego czytania i analizowania), i wreszcie c), krytyk pochwali się własnymi przemyśleniami i badaniami (które następnego dnia ukażą się we wszystkich szanowanych mediach specjalistycznych i zrewolucjonizują edukację, raz na zawsze utrwalając adekwatny paradygmat). Z całym szacunkiem, ta ostatnia możliwość wydaje mi się mało prawdopodobna. Wynika z tego, że mocno spóźnione refleksje krytyka będą miały znaczenie jedynie dla podreperowania jego ego, a merytoryczna prawda, która podobno tak leży mu na sercu, w dalszym ciągu będzie zależna od ilości zebranych lajków. Trudno, kobyłka jaka jest, każdy widzi.

 

 

 

Cały tekst „Demagogia u płota, czyli (nie)nowa „mówioność”  –  TUTAJ

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com/

 

 



Zostaw odpowiedź