Na fanpage „NIE dla chaosu w szkole” zamieszczono wczoraj tekst, z którego można dowiedzieć się o przemyśleniach Katarzyny Fiolek – byłej nauczycielki jednej ze szkół podstawowych w Sochaczewie, która mając 20/-o letni staż zrezygnowała z pracy w szkole.

 

 

Po początkowym zachwycie używaniem technologii w procesie nauczania, okazało się, że nie tylko nie pomaga, ale także przeszkadza. – mówi Katarzyna Fiołek, była nauczycielka z 20-letnim stażem. – Chodzi o funkcje poznawcze dzieci. Jest sporo badań o korelacji używania technologii i szybkości uczenia się. Nie bez powodu niektóre kraje skandynawskie i Francja zakazują używania telefonów komórkowych w szkołach. Ja też uważam, że sama obecność telefonu w plecaku dziecka działa dekoncentrująco.

 

Przez długi czas uważałam, że tablice interaktywne, programy, nowinki technologiczne, filmy, filmiki, są świetnymi pomocami i bardzo chętnie ich używałam. Ale w pewnym momencie zorientowałam się, że stosowanie tej całej high-tech w edukacji wcale nie poprawia wyników egzaminu szóstoklasisty, czy ósmoklasisty. A wręcz nawet – osłabia.

 

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy to pogorszenie się umiejętności pisania. A uruchomienie połączenia oko-ręka-mózg jest bardzo ważne do wykształcenia się szlaku neuronowego w głowie. Jak się tego nie zrobi w odpowiednim czasie, kiedy dziecko jest małe, to jest to bardzo trudno potem nadrobić. To przeszkadza potem np. w napisaniu na czas testu ósmoklasisty, którego nie pisze się na komputerze, tylko odręcznie. I dobrze by było, gdyby nauczycielowi udało się go przeczytać.

 

Okazało się też, z biegiem czasu, że największym wyzwanie współczesnej szkoły jest przykucie uwagi ucznia. Nauczyciel ma być atrakcyjniejszy niż scrollowanie filmików. Uczniów należy nieustannie zabawiać. Zabawianie grupy dzieci najmłodszych jest wyjątkowo trudne, bo ich koncentracja jest kilkuminutowa. I, oczywiście, wiadomo, że w czasie lekcji angielskiego nie może być 45-minutowego wykładu. Ma być śpiewanie, wierszyki, zabawa w sklep.

 

I o ile 20 lat temu można było bawić się w sklep i każdy z uczniów był w stanie w ciągu lekcji „kupić”, „sprzedać” i zapamiętać dwie czy trzy frazy – to pod koniec mojego uczenia w szkole – po jednej rundce zabawy w sklep dzieci były rozdygotane, podekscytowane, rozkojarzone do tego stopnia, że nie dało się ich zmusić do tego, żeby usiadły z powrotem na krzesełkach.

 

Tik-Tok uzmysłowił mi, że konkurowanie z atrakcyjnością mediów społecznościowych jest awykonalne. Nie da się pracować na takich obrotach, żeby wejść do pierwszej klasy, zatańczyć, zaśpiewać, zrobić sztuczkę, być na nieustannych stand-upie, trzymać w ukryciu kolejne niespodzianki i tak przez następnych siedem godzin. Jest to po prostu fizycznie niemożliwe.

 

To przebodźcowanie widać także u starszych dzieciaków – siódme i ósme klasy po prostu od rana leżą na ławkach, bo są zmęczeni i uważają, że wszystko jest nudne. Nawet jeżeli, tak jak ja – nie zmusza się ich do czytania Słowackiego, ale np. tropi ciekawe motywy w popkulturze.

 

Nie mówiąc już o tym, że technologia, komunikatory zrujnowały życie społeczne dzieciaków w szkole. Analogowe kłótnie, odwiedziny w domach, wspólne gry, rozmowy w cztery oczy zniknęły – zastąpiły je grupki klasowe na Messemgerze. Nie znam bardziej uszkadzających emocjonalnie form wykluczania niż właśnie takie grupy. Kiedy ma się 10 czy 11 lat i jest się usuniętym z takiej grupy, w której inni cię wyśmiewają czy wypisują głupoty – jest jednym z bardziej przerażających dziecięcych doświadczeń. To jest coś, po czym się można nie podnieść. I widziałam dzieci bardzo cierpiące z tego powodu, a rodzice wymagali od nas – nauczycieli, żebyśmy „coś z tym zrobili”.

 

Nienawiść polskiego społeczeństwa do nauczycieli, brak dla nich szacunku, glanowanie ich jest wprost proporcjonalne do frustracji rodziców swoim brakiem umiejętności wychowawczych. Rodzice chcieliby, żeby nauczyciel im dziecko zdiagnozował, wychował, zaopiekował, a potem może jeszcze przenocował w szkole, byle tylko sami nie musieli się nim zajmować.

 

Czytanie książek np. Mikołaja Marceli, ostatnio zagorzałego krytyka polskiego systemu edukacji i zwolennika bliżej nieokreślonego modelu nauczania, w którym uczniowie mogą wszystko, a także forów krytykujących szkołę, jest dla mnie o tyle ciekawe, co niezwykle przykre.

 

Zastanawiam się, dokąd prowadzi ta krytyka? Przecież wiadomo, że to, co proponuje Marcela nie jest dla wszystkich, tylko dla określonego typu dzieci z dużych miast, z wysokim poziomem kapitału kulturowego. Dla dziecka z małej miejscowości czy z uboższych domów – dostęp do edukacji jest emancypacyjny i stanowi czasami jedyny sposób na wyjście z dołów społecznych.

 

Dzisiaj mignęła mi na Instagramie jakaś antyedukacyjna odezwa i pomyślałam, że to bardzo niebezpieczne. Myślę, że chwilowo polska szkoła – mimo wielkiego zbiorowego wysiłku nauczycieli – zmierza donikąd i właśnie prowadzimy wspólnie ten system do ruiny. Te wszystkie pseudorewolucyjne hasła o „skończeniu ze szkołą” oraz popularność Szkoły w Chmurze, do której często trafiają dzieci, które powinny ćwiczyć umiejętności społeczne, a właśnie się od nich uciekają, skończą się jedną wielką katastrofą.

 

Do tego dochodzi niezrozumiała dla mnie polityka rządu wobec edukacji, która – w moim przekonaniu – jest drogą donikąd, to znaczy – do znacznego obniżenia poziomu nauczania. A polska szkoła była naprawdę na najlepszej drodze do bycia świetnym miejscem, w którym pracują kompetentni pedagodzy. Trzeba było tylko dać poszczególnym placówkom więcej pieniędzy i autonomii i działyby się w niej cuda.

 

Najgorszy ze wszystkiego był strajk nauczycieli i hejt, jaki się w jego trakcie i po nim wylał na nauczycieli. Nie jest miło czuć się nienawidzonym przez resztę społeczeństwa. To przetrąciło kręgosłup mnie i części moich kolegów i koleżanek. Myśmy się po tym już nie podnieśli, ciężko jest żyć z tym, że inni mają w nosie to, o co walczysz. I ta niechęć do nauczycieli ciągnie się do dzisiaj.

 

Przyznam się także, że odeszłam ze względu na finanse. Urodziłam dzieci. Kiedy uzyskałam tytuł nauczyciela dyplomowanego, wiedziałam, że przez następne 25 lat nie mam żadnych widoków na to, aby podnieść swoje kwalifikacje za darmo. Kończyłam więc studia podyplomowe: pierwsze, drugie, trzecie, czwarte. Za wszystkie musiałam sobie zapłacić. Czytaj: zapłacił za nie mój mąż.

 

Kiedyś zepsuł mi się telefon komórkowy i chciałam sobie kupić nowy. Na raty. Pracownik sklepu popatrzył na moją pensję i tych rat mi nie udzielił. Wtedy wiedziałam, że na pewno muszę coś zmienić. Do tego doszła wyraźna zmiana pokoleniowa wśród uczniów. Kiedy zaczynałam pracę, w szkole było może 1-2 „kłopotliwych” dzieci na klasę, pod koniec mojej pracy zdarzył mi się wypadek, kiedy musiałam chronić dzieci przed mocno zaburzoną, silną i wysoką nastolatką, która rzucała w nas krzesłami. Nikt nauczycieli nie przygotowuje na takie sytuacje, a oczekiwania rodziców – czemu się trudno dziwić, są takie, że szkoła ma zapewnić warunki do jak najlepszego rozwoju każdego dziecka, tylko nikt nigdy nie powiedział, jak to ma wyglądać.

 

Z mojego doświadczenia wynika, że konflikt rodzice – nauczyciele najczęściej dotyczył tzw. rodzicielstwa helikopterowego, czyli nadmiarowego dbania o dziecko (ale tylko od czasu do czasu). Tacy rodzice nie rozumieli, że dziecko musi wykonać wysiłek, ponieść porażkę, dostać jedynkę, pobrudzić się, popłakać, pokłócić, wytrzymać niewygodę, ale też uświadomić sobie, że nie wszystko da się kupić za pieniądze. I że to nie jest koniec świata, powód, żeby robić awanturę, straszyć nauczyciela, dyrektora i zawiadamiać kuratorium.

 

 

x          x          x

 

Pod tym tekstem pojawiło się kilka komentarzy – my zamieszczamy tylko jeden z nich – Jarosława Pytlaka:

 

Autorka zebrała w jednym miejscu obszerny wykaz nauczycielskich frustracji, które zna zdecydowana większość pracujących w oświacie. Jeśli ktoś zechce z nią polemizować, czy wręcz hejtować jej wypowiedź, nie warto – tej pani już w systemie nie będzie. Dokonała analizy „za” i „przeciw” i wyszło jej to drugie. Na chłodno. Podobne analizy zachodzą w głowach kolejnych nauczycieli, po każdym wyborczym wiecu, w którym szkoła i nauczyciele służą za czarne charaktery, po każdym nienawistnym wpisie w internecie, po każdym konflikcie w szkole, który nie wiadomo jak rozwiązać. Proponuję po prostu przyjąć do wiadomości, że taka jest właśnie kondycja polskiej szkoły. Żadne rzucane błoto nie stanie się leczniczą borowiną.

 

 

 

Źródło: www.facebook.com/NIEdlachaosuwszkole/



Zostaw odpowiedź