Foto: www.prawokonsumenckie.pl

 

Kolejny tydzień zaczniemy od przedstawienia fragmentów najnowszego postu Jarosława Pytlaka, który zatytułował „Pruska” szkoła 5.0. Fragmentów, gdyż cały tekst ma 16 158 znaków. Co nie zmienia faktu, że gorąco zachęcamy do lektury całości, tym bardziej, ze wybierając akapity do publikacji na OE „wycięliśmy” większość tych fragmentów,w których Autor odwołuje się do – wartych zapoznania się z nimi – doświadczeń w kierowanej przez siebie szkole STO na Bemowie w Warszawie:

 

 

„Pruska” szkoła 5.0

 

W toczącej się w internecie dyskusji na temat zdalnego nauczania dają się zauważyć oznaki satysfakcji, że polskie szkolnictwo w szybkim stopniu nadrabia braki jeśli chodzi o korzystanie z nowoczesnych technologii. Pod przymusem, ale jednak.

 

Faktycznie, nadspodziewanie przydatne w komunikacji okazały się e-dzienniki, powszechnie posługujemy się pocztą elektroniczną, stopniowo opanowujemy wykorzystanie platform internetowych do organizacji spotkań wideo z uczniami i w gronie pedagogicznym, bierzemy udział w niezliczonych telekonferencjach. W tym ostatnim przypadku odkrywamy wręcz urok możliwości kontaktu z ludźmi z całej Polski bez potrzeby przemieszczania się. Wytyczamy szlak, prowadzący, zdaniem niektórych, do zupełnie nowej szkoły, zdolnej w pełni wykorzystać dobrodziejstwa współczesnych technologii.

 

Osobiście nie podzielam tego optymizmu. Stan obecny odbieram, w najlepszym razie, jako mozolne ogarnianie. W perspektywie zaś widzę szkołę równie tradycyjną jak dotąd, tylko z kilkoma nowymi gadżetami. Nadal całkowicie wolną od tego, co powinno stanowić fundament edukacji w XXI wieku – samodzielności uczniów. Tej samodzielności, która jest matką kreatywności, poczucia autonomii i niezależności myślenia. A pracujemy na to solidarnie: nauczyciele i rodzice.

 

Oto fragmenty ogłoszonych kilka dni temu wyników badania, jakie portal Librus przeprowadził wśród 21 tysięcy rodziców na temat zdalnego nauczania:

 

[…] 46 proc. rodziców informuje, że żaden z nauczycieli nie realizuje lekcji online, 31 proc. – że niewielu. Według 7 proc. rodziców wszyscy nauczyciele ich dziecka korzystają z takiej formy kształcenia. Jest ona stosowana głównie z uczniami szkół ponadpodstawowych.

 

Rodzice byli też pytani, ile czasu poświęcają na pomoc jednemu dziecku w zdalnej nauce. 21 proc. rodziców powiedziało, że jest to pięć lub więcej godzin dziennie. 18 proc. podaje 4 godziny dziennie. Zdaniem 20 proc. rodziców – są to trzy godziny, a 15 proc. – dwie.[…]

 

[Raport „Jak wygląda nauczanie zdalne w naszych domach”  –  TUTAJ]

 

Raport nie pretenduje do miana naukowego, ale dostarcza ciekawego materiału do przemyśleń. Po pierwsze, wskazuje, że aż 74% rodziców deklaruje wspieranie swojego dziecka w nauce przez co najmniej dwie godziny dziennie. Ta ogromna rzesza najprawdopodobniej ma poczucie, że wykonuje pracę za nauczycieli. Z kolei 34% rodziców przyznaje, że ich dzieci nie potrafią uczyć się samodzielnie. Różnica, 74 – 34 = 40 pkt. proc, odzwierciedla zapewne po części uczniów, którym nauczyciele przekazują zadania zbyt trudne lub zbyt obszerne w stosunku do ich możliwości, po części zaś tych, którzy są na bakier z samodzielnością, choć rodzice tego nie dostrzegają. Rozważanie proporcji nie ma sensu – już odsetek 34% niezdolnych do samodzielnej nauki nawet w oczach własnych rodziców jest wyrazem katastrofalnej niewydolności polskiego systemu edukacji i równocześnie domowego wychowania. Oznacza bowiem, że co najmniej jedna trzecia młodej populacji nie posiada elementarnej umiejętności współczesnego człowieka, jaką jest samodzielne zdobywanie wiedzy.

 

Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to fatalny efekt praktyki szkolnej, w której króluje nabywanie wiedzy pod okiem nauczyciela, wg narzuconego planu, i odtwarzanie jej na rozkaz, w wytrenowanych, schematycznych sytuacjach – czyli wszystko to, co piętnujemy używając pogardliwego określenia „pruska szkoła”. […] Naprawdę niewiele w powszechnej edukacji pozostało dzisiaj miejsca na odpowiedzialność samego dziecka i jego rodziców. Taki stan rzeczy nie narodził się z nastaniem koronawirusa – pandemia po prostu bezlitośnie go obnażyła. […]

 

Bez większego trudu można znaleźć w internecie publikacje wskazujące na bezsens przenoszenia 1:1 tradycyjnych lekcji szkolnych do internetu, a już szczególnie przy użyciu narzędzi, które nie są dostosowane do potrzeb edukacji. Jednak po naradzie z małżonką Ewą, z którą od lat współpracuję prowadząc szkołę, postanowiliśmy, że nie będziemy powoływać się na zewnętrzne autorytety. Sami przyjmujemy odpowiedzialność za decyzje pedagogiczne, które dyktuje nam wiedza i doświadczenie, wzmocnione opiniami naszych współpracowników i świadomością celów, które wspólnie z nimi realizujemy w szkole od wielu lat. I tylko na tej podstawie wyjaśnię, dlaczego jesteśmy tak niechętni „lekcjom on-line”; w szczególności dla najmłodszych uczniów. A powodów jest cały szereg. […]

 

Teraz sens metodyczny „lekcji” on-line, a raczej jego brak. W wydaniu realizowanym za pomocą popularnych platform komunikacyjnych (Zoom, Teams, Skype itp.) zajęcia te posiadają dyskretny urok staroświeckości. Nauczyciel mówi, oświeca, informuje, dzieci odpowiadają na pytania, wykonują przed ekranem ćwiczenia. Nie ma zbyt dużej szansy na interakcje, wymianę poglądów, stosowanie metod aktywizujących – są prowadzone metodą podającą. Można coś ewentualnie zaprezentować przed kamerą, ale z punktu widzenia ucznia – ani tego dotknąć, ani obrócić. Dla małych, czy nawet nieco starszych dzieci atrakcja żadna. Zresztą pra-psychologia i pra-pedagogika już ponad trzy wieki temu za sprawą Jana Amosa Komenskiego odkryły, że dziecko uczy się skutecznie, kiedy jest aktywne. Współczesna nauka potwierdziła to w całej rozciągłości.[…]

 

Teraz logistyka. Stały plan obowiązkowych zajęć on-line jawi się spełnieniem najskrytszych pragnień umęczonego rodzica, który chciałby swoją pociechę regularnie „zaparkować” przy komputerze i mieć trochę czasu na swoje potrzeby. Ale co z tymi rodzinami, w których trzeba dzielić się dostępem do sprzętu?! Bo komputer jeden, a zobligowanych do pracy w tym samym czasie, na przykład, trzy osoby. Ten problem występuje nawet w stosunkowo zamożnym środowisku STO na Bemowie, a naturalnym sposobem wyjścia mu naprzeciw jest umożliwienie elastycznej organizacji pracy w domu, co z kolei kłóci się ze zbyt rozbudowanym, sztywnym planem zajęć on-line.[…]

 

Zupełnie niesłusznie przesyłanie materiałów dziecku uważane jest za gorszą, mniej wartościową formę zdalnego nauczania. Może dlatego, że nie widać nauczyciela przy pracy. W istocie korespondencja z poszczególnymi uczniami w znacznie większym stopniu niż „lekcje” on-line pozwala na indywidualizację nauczania. Wymaga od nauczyciela naprawdę dużego (!) nakładu czasu – odbycie kilku lekcji na platformie konferencyjnej jest wręcz mniej czasochłonne, niż czytanie i pisanie kolejnych e-maili do każdego ucznia z osobna. W zamian ów pedagogiczny wysiłek dostarcza wartości dodanej, jaką jest mobilizacja młodych ludzi do praktycznego ćwiczenia umiejętności komunikowania się na piśmie.

 

Z punktu widzenia kształtowania samodzielności ucznia cykliczne wysyłanie materiałów pozwala mu planować pracę. Rodzic, szczególnie w początkowej fazie nauki, może czuć się przymuszony do ustalania z dzieckiem, co zrobi każdego dnia, precyzowania rytmu pracy (np.: „Siadamy o 9.00, pracujemy sami do 10.00. Potem drugie śniadanie. Następnie…” etc.). Jeśli dziecko co chwila pyta, jak zrobić zadanie, można ustalić z nim limit pytań w określonym odcinku czasu. Zarówno rodzic, jak nauczyciel powinni pochwalić, zachwycić się pracą własną młodego człowieka, czasami nawet można ustalić domową nagrodę za dobre i samodzielne wykonanie zadań. Szkolne doświadczenie uczy, że odroczenie pomocy powoduje, że dziecko zaczyna myśleć i często samodzielnie pokonuje napotkaną trudność.

 

Musi też być element codziennego podsumowania i planowania dnia następnego. To złoży się w sumie na bezcenny dorobek edukacyjny, który będzie procentował większą samodzielnością dziecka w dalszym życiu, a nawet wcześniej – już podczas kolejnych tygodni przymusowej nauki w domu. Gra jest naprawdę warta świeczki!

 

 

x             x            x

 

 

[…] Myślę, że w skali całego systemu w dobie koronawirusa po prostu mniej lub bardziej udatnie oprawiamy tradycyjną szkołę w elektroniczne ramki. Pozostawiamy jednak uczniów w roli biernych odbiorców siłą wtłaczanych treści, zapisanych w podstawie programowej. O ile może to mieć jakiś sens tam, gdzie „za pasem” jest taki czy inny egzamin, o tyle w większości roczników, po prostu odpracowujemy przykry obowiązek. A gdy zagrożenie ustąpi, radośnie wrócimy do szkół, w których tradycyjne oddziaływania ex cathedra będą jeszcze intensywniejsze, dzięki opanowanym przy okazji pandemii narzędziom oddziaływania i kontroli. Będą to „pruskie” szkoły w wersji 5.0.

 

 

Cały tekst „Pruska” szkoła 5.0”   –   TUTAJ

 

 

Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl

 



Zostaw odpowiedź