Dzisiejszy dzień proponujemy zacząć od lektury najnowszego (zamieszczonego na blogu Eduopticum wczoraj wieczorem) tekstu autorstwa Roberta Raczyńskiego, w którym dzieli się swoim refleksjami wokół treści, wypowiedzianych przez Amerykankę – Wendy Kopp, współzałożycielkę i prezeskę Teach For All – globalnej sieci edukacyjnej, działającej w sześćdziesięciu jeden krajach na sześciu kontynentach.

 

Dla „posmakowania” tego tekstu zamieszczam jego obszerne fragmenty, sugerując jednocześnie wszystkim, których to zainteresowało lekturę pełnej wersji (patrz – podany link do źródła):

 

Foto: www.publicystyka.ngo.pl

 

Wendy Kopp, współzałożycielka i prezeska Teach For All – globalnej sieci edukacyjnej, działającej w sześćdziesięciu jeden krajach na sześciu kontynentach.

 

 

Nieznośny ciężar akademii

 

Jeżeli ktoś jeszcze nie zauważył, to nie należę do ludzi, którzy zadowalają się przekazem jednowymiarowym, uznawanym za obowiązujący z dowolnych względów. Lubię mieć pewność, że argumentacja, której jestem adresatem, nie jest jedynie wynikiem krzewienia dowolnej ideologii. Zdaję sobie sprawę, że takie podejście nie należy ani do popularnych, ani do szczególnie lubianych. Niespecjalnie mnie to jednak dziwi, bo ludzie zwykle nie lubią być zmuszani do opuszczania swojej strefy komfortu, zwłaszcza jeśli komfort ten realizowany jest przez poczucie stadnej przynależności i racji, gwarantowanej przez polityczną poprawność.

 

Nie inaczej jest w przypadku kwestii „nierówności w dostępie do edukacji” oraz „dominacji wiedzy akademickiej w nauczaniu”, podejmowanych często przez Wendy Kopp, która w ostatnich dniach marca odwiedziła Warszawę. Niezmiernie łatwo jest przyjąć wobec tych problemów postawę „jedynie słuszną”, podyktowaną zwykłą, ludzką przyzwoitością. Któż bowiem będzie polemizował z obowiązkiem takiego zorganizowania oświaty publicznej, by ta nikogo nie dyskryminowała i nie wykluczała? W sumie, to na tym ten powszechny, koncyliacyjny i konferencyjny konsensus się kończy, bo pomysły na stworzenie takich warunków potrafią się już diametralnie różnić. O ile więc ogólny konsensus nie budzi moich wątpliwości, o tyle na przykład łączenie kwestii wykluczeń edukacyjnych i przekazywania, lub nie, wiedzy akademickiej w związek przyczynowo skutkowy budzi mój głęboki sprzeciw.

 

Nie wykluczam, że takie zestawienie w retoryce Kopp może wynikać ze specyfiki problemów lokalnych, nie wydaje mi się jednak, by genezę nierówności edukacyjnych można było w jakikolwiek sposób utożsamiać, czy choćby wymieniać jednym tchem z „premiowaniem akademickich umiejętności” w szkołach. Jest oczywiste, że dzieci z większym kapitałem kulturowym łatwiej radzą sobie z ich przyswajaniem, jest to jednak skutek, a nie przyczyna nierówności, na dodatek takich, których żadne działania szkoły nie są w stanie zniwelować. Taka jednak narracja doskonale wpisuje się w coraz wyraźniejszy, bezrefleksyjny i  pozbawiony jakiegokolwiek sensu trend rozdzielania kompetencji miękkich i twardych oraz konsekwentnego deprecjonowania tych drugich, jako przynależnych programowo zohydzanym elitom.

 

Kompetencje „ludzkie” (dostępne bez kursów i certyfikatów) są z kolei stawiane na piedestale, jako możliwe do sprawiedliwej (bo bezkosztowej) dystrybucji. Dla zwolenników takiego porządku, nie ma przy tym znaczenia to, że zdecydowana większość tych kompetencji zostaje ukształtowana przez dom, środowisko i sam fakt, że jesteśmy zwierzęciem na wskroś społecznym, posługującym się ich stałym zestawem od milionów lat, przez co są one naturalnie promowane przez ewolucję – twierdzą, że szkoła może nauczyć kogoś bycia człowiekiem, co wydaje mi się nadużyciem i bezczelną manipulacją. Tymczasem, tylko niewielka liczba ludzi jest np. kreatywna (zawsze tak było, bo w stadzie zawsze można liczyć na jednostki twórcze) i nie bardzo można z kreatywności uczynić przedmiot szkolny, nawet jeśli w szkołach można proponować zadania kreatywność rozwijające. Tym samym powraca problem inwestowania w edukację zbędną i pozorowaną, będącą jedynie politycznie poprawnym kwiatkiem do kożucha. Tak jak pewien ustrój w czasach słusznie już minionych, oświata coraz dzielniej walczy z problemami, które sama tworzy. Slogany o nieustannej zmianie, potrzebie zdobywania nowych umiejętności i poszukiwaniu kreatywnych, i innowacyjnych pracowników coraz bardziej przypominają hasła z komunistycznych gazetek i szturmówek. Wszyscy doskonale wiedzą, że niezależnie od wykształcenia, pracy wymagającej naprawdę wysokich kwalifikacji, których nie da się zdobyć na tygodniowym dokształcie, jest coraz mniej i kiedyś trzeba będzie się z tym problemem zmierzyć – zaryzykowałbym stwierdzenie, że to, czym nasza epoka naprawdę różni się od poprzednich (jedyna istotna różnica jakościowa, a nie ilościowa) to fakt, że o ile poprzednie rewolucje technologiczne niszczyły jedne i jednocześnie tworzyły inne miejsca pracy, to obecna tę kruchą równowagę mocno zakłóca i jest wielce prawdopodobne, że nie da się już jej przywrócić.

 

Jedyną zauważalną reakcją oświaty publicznej na to zagrożenie jest właśnie narracja powodująca, że nauczanie wiedzy akademickiej, nawet jeśli nie zostało jeszcze nacechowane jednoznacznie negatywnie, to jest przynajmniej mocno zmitologizowane – dość powszechnie uważa się, że na niej właśnie, nadal i zupełnie niepotrzebnie, koncentruje się działalność szkoły, a przede wszystkim, że daje się ją odizolować od rzekomo przez wszystkich pożądanych działań praktycznych. […]

 

 

Nie jest to oczywiście żaden spisek wrażych elit dowolnego autoramentu, a jedynie prosty i powszechny mechanizm organizacyjny ludzkich społeczeństw, sprawdzający się od paleolitycznej hordy, po współczesne organizmy ponadnarodowe. Jest on po prostu przydatny przy zarządzaniu społeczeństwami, które dorobiły się ogromnych mas, żyjących w ignorancji. Dla populistów z lewa i prawa, zawsze bezpieczniej jest podtrzymywać pewien „bezpieczny” jej poziom i podsycać resentyment wobec elit intelektualnych, przedstawianych jako zagrożenie ich bytu. Taki miękki populizm jest teraz obecny w sporej liczbie państw i, jak zwykle, do czasu nieuniknionego kryzysu, jest całkiem skuteczny. […]

 

Niezależnie od przedstawionej tu argumentacji, uważam wysiłki Wendy Kopp i stworzonego przez nią TFA za warty uwagi ewenement w skali światowej – oddolną, bo w pełni prywatną inicjatywę, realnie zmieniającą zastany system edukacyjny. Kierunki tych zmian, ich rzeczywiste umotywowanie, ich wyznaczone cele mogą być dla nas, mających odmienne problemy z innym systemem, nieczytelne, ale sama idea powinna być drogowskazem dla wszystkich, którzy o zmianach marzą. Nie możemy, i chyba nawet nie powinniśmy, dokonywać oceny działania TFA (ani też marzyć o „wykupieniu” kolejnej, po fińskiej, franczyzy), jako że realia polityczne, ekonomiczne i społeczne w USA są zupełnie różne od naszych. Nawet w samych Stanach ocena taka daleka jest od jednoznaczności. W naszej rzeczywistości, entuzjazm, z którym na ogół spotyka się retoryka szefowej TFA wynika chyba w dużej mierze z nieświadomości tych kontrowersji i praktycznego wymiaru pojawienia się tego podmiotu w amerykańskiej przestrzeni edukacyjnej. Wszystkim pracującym w zawodzie, który funkcjonuje w oparciu o Kartę Nauczyciela i bijącym brawo Wendy Kopp na warszawskiej konferencji, chciałbym uświadomić, że jej sposób myślenia o edukacji i modus operandi TFA takie funkcjonowanie praktycznie wyklucza.

 

 

 

Cały tekst „Nieznośny ciężar akademii”  –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 

 



Zostaw odpowiedź