W poniedziałek 11 grudnia 2023 roku Jarosław Bloch zamieścił na swoim blogu tekst, którego aktualność – w przededniu powołania nowego rządu – nie pozostawia wątpliwości. Kompozycja i wewnętrzna spójność logiczna tego tekstu sprawiła, że nie zdecydowaliśmy się na zamieszczenie jedynie jego fragmentów:

 

 

Klątwa Alei Szucha

 

Pamiętam gdy fotel ministra edukacji obejmował Roman Giertych. Środowisko nauczycielskie chwytało się za głowę. „Jak to? Narodowiec ministrem oświaty?” – pytano. Wtedy jeden z moich kolegów powiedział mi: „Jeszcze kiedyś zatęsknisz za Giertychem”. Zaśmiałem się, bo nie dopuszczałem takiej opcji, ale jednak po latach przyznałem mu rację, bo potem było coraz gorzej. Wśród nauczycieli krąży żart, że budynek w Alei Szucha, gdzie mieści się Ministerstwo Edukacji, działa dziwnie na ludzi. Podobno po wejściu tam rozsądni ludzie tracą głowę i podejmują głupie decyzje. Polska szkoła od lat nie ma szczęścia do ministrów edukacji. Jak będzie tym razem? Przypomnijmy sobie poczet lokatorów z Alei Szucha.

 

W wolnej Polsce pierwszym ministrem edukacji  został Henryk Samsonowicz, starsi nauczyciele wspominają go ciepło, bo za jego kadencji wzrosły zarobki, inni wypominają mu, że doszło wtedy do wprowadzenia religii do szkół, choć trzeba mu oddać, że w tamtych czasach był to naturalny ruch (choć z perspektywy lat kompletnie nietrafiony). Po Samsonowiczu nastąpiło kilku ministrów, których dziś mało kto pamięta (co może dobrze o nich świadczy) i którzy zmieniali się dosyć często: Robert Głębocki (11 miesięcy), Andrzej Stelmachowski (7 miesięcy), Zdobysław Flisowski  (15 miesięcy), a po powrocie lewicy do władzy (1993 rok): Aleksander Łuczak (16 miesięcy), Ryszard Czarny (11 miesięcy), Jerzy Wiatr (długo bo 20 miesięcy), aż nastała epoka Mirosława Handke (2 lata i 9 miesięcy), powiązana z przejęciem władzy przez prawicę (AWS 1997 rok). Handke postawił na głowie nasz system edukacji wprowadzając gimnazja. Rozbił tym samym system odziedziczony po PRL-u, chcąc go unowocześnić. Intencje były dobre, wykonanie różne. Choć trzeba oddać mu sprawiedliwość, że żadna tak wielka reforma nie może od razu dobrze działać i przynosić efekty. Gimnazjów trzeba było się nauczyć, musiały okrzepnąć, a nauczyciele tam zatrudnieni musieli wypracować metody pracy z dzieciakami w najtrudniejszym wieku. To trwało, czego nie mogło pojąć społeczeństwo. W dodatku na wprowadzenie gimnazjów nałożyły się zmiany cywilizacyjne, które przechodziła wtedy Polska, a problemy wychowawcze z tym związane najłatwiej było zrzucić na gimnazjum, które stało się kozłem ofiarnym przemian cywilizacyjnych… Tę niełatwą pracę (i krytykę) podjęli kolejni ministrowie Edmund Wittbrodt (15 miesięcy) i po zmianie władzy na lewicową (2001 rok): Krystyna Łybacka (2 lata i 6 miesięcy) oraz Mirosław Sawicki (17 miesięcy).

 

Po kolejnej zmianie władzy (PIS, LPR  i Samoobrona – 2005 rok) na czele ministerstwa stanął Michał Seweryński (7 miesięcy) a po nim Roman Giertych, szef Ligi Polskich Rodzin, wywodzący się z Młodzieży Wszechpolskiej. Giertych (15 miesięcy) miał jedną dość istotną cechę, nie znał się na edukacji, lecz podjął kilka kontrowersyjnych decyzji, czym zapisał się w pamięci uczniów i nauczycieli. Wprowadził do szkół mundurki (tyleż samo chwalone co krytykowane), chwaloną przez uczniów i przeklinaną przez nauczycieli amnestię maturalną (uchyloną w 2007 jako niezgodną z Konstytucją) i dał nauczycielom ochronę taką jak urzędnikom państwowym (za co nauczyciele byli wdzięczni). Podjął także decyzję o powrocie od 2010 roku matematyki jako przedmiotu obowiązkowego, co zostało podtrzymane przez kolejną ekipę, na którą też spadł gniew młodzieży z tym związany… Swój ministerialny epizod miał jeszcze po Giertychu – Ryszard Legutko (3 miesiące – więc był to dosłownie epizod), i może dobrze, że tak krótko, patrząc na późniejsze „wyczyny” pana Ryszarda w parlamencie europejskim.

 

Po wygranych wcześniejszych wyborach (2007 rok) władzę przejęła koalicja PO-PSL a ministrem została Katarzyna Hall rządząca ministerstwem rekordowe 4 lata (!). Po narodowcu Giertychu wszyscy wiązali z panią Hall duże nadzieje, jednak jej kadencja to kolejne kontrowersyjne decyzje i dalszy bałagan. Do plusów zaliczyć trzeba trzy kolejne podwyżki nauczycielskich pensji 2008-10, jednak nie wszyscy odczuli te podwyżki gdyż pani Hall wprowadziła w iście ekspresowym tempie reformę programową, która odbiła się na ilości godzin w szkołach, szczególnie w 3-letnim liceum. W założeniu reforma miała ulepszyć istniejący system i wprowadzić wcześniejszą specjalizację (podstawa programowa na poziomie podstawowym z gimnazjum miała być kończona w pierwszej klasie liceum, a potem młodzież miała zająć się jedynie swoimi przedmiotami rozszerzonymi). Spowodowało to jednak wstrząs w naszym systemie edukacji, bo młodzież w wieku 16 lat traciła kontakt z większością przedmiotów, co odbijało się na poziomie wiedzy ogólnej (np z historii, geografii, fizyki, biologii i chemii). W ramach rekompensaty pojawiły się w szkołach średnich takie przedmioty jak: historia i społeczeństwo oraz przyroda, ale okazały się niewypałami, uczniowie je lekceważyli, a nauczycieli do ich prowadzenia nawet nie przygotowano (pamiętam jak sam, za swoje pieniądze wykupiłem sobie kurs by dowiedzieć się czegoś o metodyce przyrody, by mieć wskazówki jak prowadzić ten przedmiot). Znacząco spadła ilość godzin z wielu przedmiotów, na co miał bardziej wpływ niż demograficzny aniżeli sama reforma, lecz to właśnie w czasach pani Hall upowszechnił się nowy zawód „nauczyciela wędrowca”, który musiał brać często godziny w innych szkołach by wyrobić 18-godzinne pensum. Założenia reformy Hall nie były może złe, lecz tempo wprowadzania zmian i kompletny brak komunikacji ze środowiskiem nauczycielskim sprawiły, że otrzymaliśmy kolejny chaos. A ponieważ pani Hall nie przyjmowała krytyki (znajomy kurator z czasów jej urzędowania mówił mi, że jak nie miała argumentów to krzyczała), więc jej odejście środowisko przyjęło z ulgą.

 

Po pani Hall ministerstwo przejęły ministerki, które kontynuowały jej linię (2011-15). Najpierw była to Krystyna Szumilas (2 lata), która nie była tak kontrowersyjna jak poprzedniczka, ale to na jej konto, jako kontynuatorki, spadła niepopularna operacja wprowadzania 6-latków do szkół. I po raz kolejny założenia były dobre, bo chciano w ten sposób zwolnić miejsca w przedszkolach po wprowadzeniu obowiązku edukacji od 6 roku życia, ale życie okazało się bardziej nieprzewidywalne. Rodzice nie chcieli posyłać 6-latków do szkół i słusznie, bo szkoły nie były na taką operację kompletnie przygotowane. Ani sprzętowo, ani organizacyjnie, ani też w kwestii przeszkolenia nauczycieli, mających pracować z młodszymi dziećmi. Po protestach społecznych reformę odwlekano i w okresie przejściowym dano możliwość zadecydowania rodzicom, czy chcą posyłać swoje dziecko wcześniej do szkoły. Osobiście, jako nauczyciel i rodzic w jednym, nie skorzystałem, moje dzieci poszły do szkoły jako 7-latki… Panią Szumilas zastąpiła w połowie kadencji Joanna Kluzik-Rostkowska (2 lata), która oprócz tego, że kontynuowała pracę poprzedniczek, zasłynęła głośną „aferą drożdżówkową”. I znowu intencje były słuszne, bo korzystne dla zdrowia dzieci, ale zawiodła komunikacja i zbyt szybkie wprowadzanie zmian. Jeszcze dziś pamiętam memy krążące po internecie, jak to minister Kluzik-Rostkowska dzielnie walczyła z decyzjami, które sama podjęła. Przepisy w końcu złagodzono, ale memy w sieci pozostały do dziś (sprawdzałem). Jednak czasy obu następczyń pani Hall wspominane są w szkołach jako złe (choć na tle późniejszych wyczynów ministrów PiS jako stabilne). Powodem był sukces gospodarczy kraju, którego efektem był ciągły wzrost pensji w sektorze prywatnym (2010-15). Ale nie w budżetówce. Nauczyciele obserwowali jak ich pensje tracą na wartości wobec zarobków w sektorze prywatnym, co było powodem narastającej frustracji.  Mówiono, że pieniędzy na podwyżki nie ma. Potem okazało się, że pieniądze były, znalazło je PiS, ale nie dla nauczycieli…

 

Ostatnia zmiana władzy (2015-23) była wyjątkowo podła dla szkół i nauczycieli. PiS szło do władzy z populistycznym programem likwidacji gimnazjów, które oskarżono o wszystko co złe wśród młodzieży (choć głównym czynnikiem były tu przemiany cywilizacyjne – ale PiS chciało zatrzymać kijem rzekę). Stery resortu objęła Anna Zalewska (3,5 roku), która po raz kolejny (na przestrzeni kilkunastu lat) wywróciła system edukacji do góry nogami, cofając go do lat 90-tych. PiS miał tę cechę, że potrafił odwracać kota ogonem i każdy swój bałagan przedstawiał jako wielki sukces i zmianę na lepsze. Tak było z reformą (deformą) edukacji, którą przedstawia się do dziś jako sukces, choć dziś już wiemy, że jest dokładnie odwrotnie. Jak zwykle reformy nie przygotowano, choć jak zwykle zapewniano, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Roczniki gimnazjalne wtłoczono do podstawówki, każąc im pracować na niedopracowanych materiałach, znowu z nieprzeszkolonymi do nowej rzeczywistości nauczycielami. Oczywiście podstawówki przez kilkanaście lat trwania gimnazjów, odwykły od dzieci w tym wieku, pojawiły się takie same problemy wychowawcze, czego można było się spodziewać… Gdy Zalewska zrobiła swoje,  zastąpił ją Dariusz Piontkowski (16 miesięcy), który miał przyjąć na klatę to czego nie dało się obronić, gasić pożary. Po dwóch latach od likwidacji gimnazjów dowiedzieliśmy się więc, że reforma zakończyła się sukcesem. Rzetelną ocenę reformy zakłóciła pandemia, która spadła Piątkowskiemu z nieba, bo można było zwalić na nią wszelkie niepowodzenia. Polskie szkoły przystąpiły do niej totalnie nieprzygotowane, a choć w zamknięciu spędziliśmy łącznie rekordowe 1,5 roku, to ze strony ministerstwa nie doczekaliśmy się żadnych efektywnych narzędzi do pracy zdalnej. Minister chwalił się sprawnym przebiegiem zdalnej nauki, choć wykonał tę pracę rękoma poniżanych przez siebie nauczycieli oraz prywatnych platform typu Teams.

 

W drugiej kadencji PiS przystąpił do ofensywy ideologicznej, do czego wynajęty został narodowo-katolicki fundamentalista (fanatyk?) Przemysław Czarnek (3 lata na stanowisku), który zajął się wyrzucaniem ze szkół organizacji o innych niż on poglądach, promowaniem wszystkiego co narodowo-katolickie, oraz rozdzielaniem pieniędzy budżetowych między swoich. Były niewielkie korekty programowe, które polegały na usunięciu z podstaw elementów niezgodnych z linią PiS i zastąpieniem ich prawicową wizją świata, czego kwintesencją było wprowadzenie nowego przedmiotu o skrócie HiT z bardzo kontrowersyjnym podręcznikiem pana Roszkowskiego, którego na szczęście nie narzucono jako jedynego podręcznika… O dwutygodniowym ministrze Krzysztofie Szczuckim nie napiszę nic, bo samo przyjęcie tej funkcji na dwa tygodnie świadczy źle o tym człowieku. Generalnie wszyscy ministrowie prawicy pokazywali ciągle pogardę dla samych nauczycieli, jakby podbudowywali się ich upokarzaniem, co szczególnie widać było podczas strajków w 2019 roku. To za ich kadencji pensja początkującego nauczyciela najpierw zrównała się z pensją sprzątaczki, a potem spadła poniżej pensji minimalnej… Oczywiście odwrócono kota ogonem bezustannie pokazując jak dużo nauczyciel zarabia. Jednak nie udało im się ukryć braków kadrowych, do czego „przyznali się” pozwalając nauczycielom oficjalnie na pracę powyżej 1,5 etatu… Ostateczny cios polityce ostatnich 8 lat przyniósł niedawno opublikowany raport PISA.

 

Z powyższego przeglądu płyną smutne wnioski. Większość ministrów podejmując istotne działania była „wszystkowiedząca”. Zachowywali się jak egocentrycy, którzy nie liczyli się ze zdaniem tych, którzy najwięcej mogli powiedzieć o ich pomysłach i efektach poczynań, czyli z nauczycielami. Prawie nikt nie słuchał nauczycieli, kompletnie zignorowano ich zdanie, spostrzeżenia i rady. Od czasów Giertycha mamy komunikacyjną katastrofę, niezależnie od tego, która partia rządziła. Kolejne reformy wprowadzane były zbyt szybko, były nieprzemyślane i nieprzygotowane, bo nie przewidywały wielu negatywnych skutków. Były eksperymentem na żywym organizmie kolejnych roczników uczniów, z losem których kompletnie się nie liczono. Większość ministrów żyła w swoim wyimaginowanym  świecie. Dzieje III RP to historia pauperyzacji zawodu nauczyciela, którego prestiż malał wraz z oszczędnościami na oświacie. Dowodem na to jest fakt, że obecnie ludzie odchodzą z zawodu, a młodzi, niezależnie od przekonań politycznych, omijają ten zawód szerokim łukiem. Wartość rynkowa pensji nauczyciela obnaża dramat tego zawodu. To jest ostateczny argument.

 

Przed nami kolejna zmiana władzy i kolejny minister edukacji. Ma nią być Barbara Nowacka. Co można radzić nowej pani minister? Pewnie tego aby nie dopadła jej klątwa gmachu z Alei Szucha. By nie zapomniała po co tam idzie. A po co tam idzie? Dobrze żeby wiedziała. Szkoły mają już dość rewolucji i dość wszystkowiedzących egocentryków. Dobry minister to taki o którym mało słychać, ale zwykła codzienność pokazuje, że żyje się lepiej… Powinna postawić przed sobą dwa zadania: odbudowę prestiżu zawodu nauczyciela (nie zdąży tego zrobić, ale może zacząć…) i zmianę przeładowanych podstaw programowych (czego też nie zdąży zrobić, ale może zacząć, chyba że zrobi to po łebkach, odtrąbi sukces i dołączy do grona egocentrycznych wszystkowiedzących…).  Jeśli poważnie potraktuje swoją rolę, czeka ją ciężka praca u podstaw podczas której powinna słuchać tych, którzy pracują codziennie z dziećmi i młodzieżą, bo jak przekonało się już kilku ministrów, bez przekonania i docenienia ludzi pracujących w tym systemie, żadnej dobrej zmiany się nie zrobi.

 

 

 

 

Źródło: www.jaroslawbloch.ovh

 



Zostaw odpowiedź