I tym razem autor bloga Eduopticum – Robert Raczyński – nas nie zawiódł. W zamieszczonym w niedzielę                 (3 października) poscie dał kolejny dowód swej elokwencji i erudycji. Z resztą – przekonajcie się sami.

 

Zapraszamy do lektury – najpierw fragmentów, ale później całości na blogu:

 

 

Martyrologia filistrów

 

Mój poprzedni wpis był nieco retrospektywny i ogólny, a traktował po części o zjawisku, którego bardziej szczegółowy aspekt chciałbym przedstawić dzisiaj. Rzecz będzie o uwielbieniu do własnej martyrologii (a właściwie o aberracji w jej postrzeganiu) i jego nowej odsłonie – przewidzianej, zapowiedzianej i implementowanej traumie covidowej w polskiej szkole.

 

Przed zewnętrznym obserwatorem (którego od czasu do czasu, dla higieny psychicznej, udaję), ciężko jest raczej ukryć fakt, że spora część naszego społeczeństwa lubi sobie oficjalnie pocierpieć i chciałaby mieć wtedy jakąś publiczność. Właściwie nikt nie miałby nic przeciwko, gdyby głęboką empatię i uznanie przez taką widownię okazywane, dało się uzyskać bez konieczności organizowania nieudanych rezurekcji i ekshumacji ofiar katastrof lotniczych, ale nie ma tak łatwo. Autentycznym bólem jest fakt, że o publiczność, nie tyle ekscytującą się płynącą rynsztokiem krwią, co wyrażającą współczucie dla ciężko pokrzywdzonych przez obojętny rozmaitym „wartościom” los, jest już dziś bardzo trudno. Ludzie mają po prostu wystarczająco dużo własnych, realnych problemów, a przede wszystkim rzadko bywają tak zakompleksieni i przewrażliwieni na swoim punkcie, jak moi rodacy. Na uznanie rozmaitych zaszłych racji moralnych, owacje na stojąco i wsparcie międzynarodowej opinii publicznej nie mamy więc w takich sytuacjach co liczyć. Zwłaszcza, że w tym naszym narodowym sporcie, lubimy wyręczać się zawodnikami rezerwowymi, najchętniej dawno zmarłymi, a w ostateczności pokoleniami, które, według ugruntowanej opinii, „głosu nie mają”.

 

Właśnie domniemana martyrologia najmłodszych pokoleń doby Internetu bardziej mnie dziś zajmuje, bo w kwestii polityki historycznej mam jedynie do zadeklarowania głęboką wdzięczność wszystkim, którzy przyczynili się do umożliwienia mi egzystencji w wolnym kraju i zagwarantowania prawa do wypowiadania się – życie na wieczny kredyt, zaciągnięty pod zastaw wyklętych zwłok, bohaterskich trumien, pomników słusznych i niesłusznych oraz innych rekwizytów teatru manipulacji zupełnie mnie nie interesuje. Jeszcze bardziej (choć pewnie mniej świadomie) niezainteresowani są młodzi ludzie, na których tą wieczną akademię ku czci wygranych bitew, a przegranych wojen znów usiłuje się wymusić. […]

 

Pandemia, której doświadczamy od ponad roku, odcisnęła swe piętno chyba na wszystkich dziedzinach życia. Oświata publiczna, a wraz z nią setki tysięcy jej bezpośrednich użytkowników, przeżyła spory szok kulturowy i technologiczny. Zarówno uczniowie, jak i nauczyciele musieli dokonać korekty swoich przyzwyczajeń i sposobów działania. Jedni poradzili sobie z tym lepiej, inni gorzej, ale ogólny przekaz, narracja, której adresatem jest niemal całe społeczeństwo, sugeruje, że mamy do czynienia z klęską na miarę pokoleniowego kataklizmu, a młodym ludziom wmówiono, że z chwilą czasowego zamknięcia świetlicy powszechnej, doznali życiowej traumy na miarę okupacji, powstań i kartek na cukier. Mam wrażenie, że gdzieś zagubiło się w tym wszystkim poczucie proporcji, poczucie tego, co w edukacji ważne i co umyka uwadze, sednem oświatowego życia czyniąc działania zastępcze, pozorne i zamieniając je w groteskę (opieka psychologiczna i psychiatryczna dla autentycznie jej potrzebujących pozostaje w sferze zapowiedzi). Wychodzi na to, że liczącym się nieszczęściem nie były wcale zgony ludzi pod respiratorami, tragedie osieroconych rodzin, przetrącone kariery, bankructwa i widmo kryzysu ekonomicznego, ale cierpienia młodych Werterów, którym zdezorganizowano codzienną rutynę i kazano do nauki używać sprzętu, służącego im wcześniej głównie do rozrywki. […]

 

Do ogólnie niewesołych nastrojów i w biegu diagnozowanych depresji doprowadził także brak powszechnie uwielbianych lekcji WF-u. Z utęsknieniem czekały na nie całe rzesze wysportowanej młodzieży, którą odcięto od obleganych sal gimnastycznych oraz podwórek, na których dotąd namiętnie grano w klasy i w kółko graniaste. Najbardziej ucierpieli posiadacze lewych zwolnień, męscy nonkonformiści, nieuznający szkolnych strojów gimnastycznych i emancypantki, miesiączkujące nie co, ale przez 28 dni. Cała Polska, wiadomo, kraj przodujący w rozwoju i promowaniu kultury fizycznej przed telewizorem, ciskała gromy na byczących się nauczycieli wychowania fizycznego, dowodząc ich nieudacznictwa i ignorancji w kwestii sportu wirtualnego.

 

Oczywiście to nie od pandemii rozpoczęła się ta nowa tura i odmiana martyrologii narodowej. Cierpiętnicza paranoja, która nie pomaga potrzebującym, a wszystkim pozostałym zabiera czas i energię, wyrosła na dobrze przygotowanym gruncie ponowoczesnego, ogólnoświatowego upupienia społeczeństw. Plonem z niego zebranym jest nowy paradygmat w edukacji, który z młodych ludzi uczynił nie tyle podmioty oświaty, co ofiary i mazgaje, niezdolne podobno do udźwignięcia jakiegokolwiek ciężaru i przeciwstawienia się jakimkolwiek przeciwnościom i który za cel obrał sobie usunięcie im spod stóp wszelkich przeszkód w postaci odpowiedzialności, samodzielności i zbędnej konkurencji. To, że koncept ten jest szkodliwą mrzonką, pełną niespójności w swoich własnych założeniach filozoficznych i pedagogicznych oraz ideologicznego chciejstwa nie stanowi dla jego zwolenników żadnego problemu. Skutki właśnie obserwujemy w postaci fali zupełnie zbędnych strachów, których, wobec istnienia kłopotów istotnych i dolegliwych, można było wielu ludziom oszczędzić. Podobnie zresztą jak rosnącej ilości działań pozornych, które z pewnością odbiją się na skuteczności edukacji. No cóż, te drobne niedogodności i tak zostaną zapisane na konto wirusa, dołączą tam do skutków nieuniknionych i wkrótce przestaną być od nich odróżnialne.[….]

 

Przyszło mi do głowy porównanie pozbawione ekstremalnych kontrastów, krótkie zestawienie doświadczeń młodzieży dotkniętej trwającą pandemią (w równym stopniu powodowaną, co kiełznaną przez postęp cywilizacyjny) i tych będących udziałem pokoleń, na których zaciążył „dzień, w którym nie było Teleranka”. Umówmy się, w obu przypadkach, dla 99,9% populacji oba te wydarzenia, choć potencjalnie bardzo groźne i niosące nieprzyjemne konsekwencje, nie skończyły się osobistą tragedią. Oba wiązały się z ograniczeniem swobód obywatelskich, wolności osobistej, zagrożeniem życia i zdrowia, stresem i niepewnością jutra, że o zaległościach edukacyjnych nie wspomnę. Choć o stanie wojennym napisano wiele i został on dość starannie przeanalizowany pod wieloma względami, wydaje mi się, że aspekt przeżyć dzieci i młodzieży z tego niezbyt przecież oddalonego w czasie epizodu historii najnowszej, nikogo specjalnie nie interesował. Nie mówię oczywiście o dokumentacji bieżącej, ani nawet nieco późniejszych analizach i opracowaniach tematu – zwracam jedynie uwagę na fakt, że w wolnym już, demokratycznym kraju, ledwie trzydzieści lat temu (czyli z marginesem czasu wystarczającym, aby w tamtych realiach problemem się zająć), nikt nie zastanawiał się, czy socjalizacja Jasia była zagrożona, bo nie mógł się swobodnie spotykać z kolegami, czy nie doznał trwałego urazu psychicznego na skutek kontroli szkolnej legitymacji przez patrol MO i czy nie dorobił się braków w realizacji podstawy programowej na skutek aresztowania nauczyciela, lub własnego, gówniarskiego zaangażowania w kolportowanie bibuły z pobliskiego uniwersytetu. Warto to sobie uzmysłowić, kiedy dziś przypisuje się nadzwyczajne znaczenie detalom, na które wtedy nikt normalny nie zwróciłby nawet uwagi. Chyba warto jednak znać proporcjum, mocium panie.

 

 

Cały tekst „Martyrologia filistrów” – TUTAJ

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 

 



Zostaw odpowiedź