Kolega Jarosław Pytlak powrócił do przedwakacyjnego rytmu zamieszczania na swoim blogu nowych tekstów w soboty. Tak było i tym razem, przeto i my już dzisiaj (4 grudnia 2023 r.) udostępniamy go bez skrótów. Wyróżnienie fragmentów tekstu pogrubionymi czcionkami – redakcja OE:

 

 

                                                                Zderzenie perspektyw

 

Jedno naprawdę podoba mi się w edukacji domowej – przeniesienie odpowiedzialności za efekty nauki na ucznia. Przez długie lata wprowadzania różnych innowacji w tradycyjnej szkole cały czas marzyłem o osiągnięciu takiego stanu rzeczy. Zdarzało mi powiedzieć, szczególnie do najstarszych uczniów albo ich rodziców, że to, czy młodzież się czegoś uczy się w szkole w zakresie różnych przedmiotów, to jej sprawa, dla mnie najważniejsze jest budowanie poczucia odpowiedzialności za swoje życie, w harmonii ze społeczeństwem. Osiągnięcie poziomu samosterowności oraz pionu moralnego. Była i jest to jednak bardziej projekcja moich marzeń, bo cały czas mamy w gronie nauczycieli ogromne poczucie osobistej odpowiedzialności za edukację naszych podopiecznych oraz jej efekty. A także przekonanie, że tego oczekuje od nas państwo i rodzice uczniów.

 

W edukacji domowej sprawa jest prosta. Zgodnie z prawem, cała odpowiedzialność spoczywa na rodzicach, szkoła ma za zadanie jedynie raz w roku sprawdzić stopień opanowania podstawy programowej, co odbywa się na drodze egzaminu. Dopytywałem w kilku miejscach, czy można go nie zdać. Usłyszałem, że można, ale to się raczej nie zdarza. Szkoły bazujące na edukacji domowej często oferują rozmaite zajęcia, ale bez przymusu uczestnictwa. Owszem, można powątpiewać, czy uczeń zdobywa w ten sposób wymaganą wiedzę i umiejętności, skoro korzysta z krynicy mądrości jedynie na miarę swoich chęci i możliwości, a oblanie rocznego egzaminu należy do rzadkości. Nie zmienia to jednak faktu, że na nim spoczywa odpowiedzialność za własną edukację, a jeśli dzieli ją z kimkolwiek, to ewentualnie z rodzicami, a nie z nauczycielami.

 

Rozkwit placówek opartych na edukacji domowej świadczy, że zadowolonych nie brakuje. I dobrze, to wolny kraj. Nawiązałem do ED bez intencji oceniania, tylko w kontekście odpowiedzialności ucznia za własną naukę. A z tym w tradycyjnej edukacji szkolnej jest kiepsko.

 

W bardzo żywej dzisiaj debacie na temat edukacji często pojawia się postulat pozostawienia uczniom maksimum swobody. Podobno wtedy uczą się najefektywniej. Jeśli pojawia się wątpliwość, czy w ten sposób można uczyć tego, co zapisano w podstawie programowej, niezawodnie pojawia się narzekanie na opresyjną szkołę, nauczycieli stawiających (zbyt) wysokie wymagania, wykraczające poza zapisy w podstawie, bezużyteczność treści programowych i temu podobne. A to, że placówki systemowe nie rzucają się gremialnie, by dokonać kopernikańskiego przewrotu w edukacji, kładzione jest na karb beznadziejności nauczycieli.

 

Z perspektywy ponad trzydziestu lat doświadczenia w prowadzeniu innowacyjnej, choć zarazem bardzo tradycyjnej szkoły, muszę stwierdzić, że budowanie poczucia odpowiedzialności dzieci za własną naukę jest procesem żmudnym i niewolnym od porażek. W edukacji domowej w sukurs przychodzi prawo – ta odpowiedzialność po prostu z niego wynika. W szkole prawo jedynie utrudnia.

 

Doskonałą diagnozę tej sytuacji przedstawił kilkanaście lat temu Włodzimierz Zielicz. W artykule pt.” Polska szkoła jest i pozostanie na razie mało atrakcyjna dla uczniów” wskazał, między innymi.

 

Polski uczeń, w przeciwieństwie do swoich kolegów w krajach rozwiniętych, nie ma nawet po ukończeniu gimnazjum prawie żadnego wpływu na to czego, i na jakim poziomie się uczy. Ponad 15 obowiązkowych przedmiotów upchniętych w niecałe 3 lata powoduje, że nauczane są w śladowych wymiarach 1., góra 2. godzin tygodniowo. Co za tym idzie są nauczane naskórkowo, pamięciowo i po łebkach, niezależnie od woli nauczycieli.

 

(…) W atmosferze, w której optymalne z punktu widzenia bezpieczeństwa nauczyciela byłoby ubranie jego podopiecznych w kaftany bezpieczeństwa na czas pobytu w szkole, a praktycznie nawet wkręcenie żarówki wymaga odpowiednich, poświadczonych i zdobytych na szkoleniu uprawnień, trudno oczekiwać masowości wszelkich interesujących więc nieszablonowych działań, które nauczycielskie ryzyko odpowiedzialności czy choćby oskarżeń i śledztw znacznie zwiększają. Trudno też wykorzystywać inne, akurat dostępne zasoby, jak dodatkowe umiejętności i zainteresowania nauczyciela, wolontariuszy.

 

Nic się nie zmieniło, poza tym, że do grona kontrolerów procesu dołączyły jeszcze organizacje pozarządowe. Pamiętasz, Czytelniku, aferę z wnętrznościami świni, przyniesionymi na lekcję w liceum przez nauczycielkę biologii?!

 

Mnie osobiście pomysł, żeby edukacja szkolna była bardziej zbliżona do tej domowej, a nad jej efektywnością czuwał jakiś system certyfikacyjny państwowych egzaminów (takich na poważnie, poza maturą – zdawanych dobrowolnie) wydaje się całkiem atrakcyjny. Jako nauczyciel chętniej spotkam się z uczniami żywo zainteresowanymi tematem, niż odsiadującymi wyrok uczenia się przedmiotu, który ich nie interesuje…

 

W tym miejscu obowiązkowo powinno pojawić się pouczenie, że dobry nauczyciel, prowadzący ciekawe lekcje, niechybnie zyska uwagę uczniów i zachęci ich do nauki swojego przedmiotu. Niestety, takie twierdzenia przypominają mi opowieść z gatunku fantasy. Jeśli w akcji zdarza się jakieś niepowodzenie (a w szkole niepowodzenia są monetą obiegową), autor wprowadza kolejny czar i wszystko toczy się dalej, ku oczywistemu sukcesowi. Niestety, to tylko fantazja. W praktyce, najlepszy nawet nauczyciel jest w stanie zainteresować jedynie część swoich przymusowych uczniów. Tak będzie nawet wtedy, gdy odchudzimy podstawę programową do grubości kartki, o ile tylko w szkole pozostanie przymus zaliczania całego tłumu niekoniecznie dobrze pomyślanych przedmiotów. Trzydziestoosobowe klasy, liczne problemy pedagogiczne oraz ogólna niechęć młodych do – podobno nic nie wartej szkolnej nauki – sytuację tylko pogarszają.

 

Nauczyciele wskazują uczniom błędy, ale są również wdzięcznym obiektem negatywnych ocen dla postronnych. Wielu stara się, nie mając przy tym luksusu powiedzenia wprost uczniowi, że nie wykazuje się pilnością czy ambicją, a jego rodzicom, że brak motywacji latorośli bardzo zmniejsza szansę na sukces. Za coś takiego łacno może dostać łatkę przemocowca lub betonu pedagogicznego. Widać, jak zmienił się świat: kiedyś, na podobne dictum nauczyciela młodego człowieka czekał wygawor w domu, teraz, jeśli w ogóle odważy się on coś takiego powiedzieć, najprędzej może spodziewać się skargi do dyrekcji. Sam jest zaś bezsilny, gdy widzi, jak rodzice wykonują prace za swoje dzieci, pamiętają za nie o obowiązkach szkolnych i troskliwie chronią przed porażkami.

 

Szkoły muszą się zmienić, to już oczywista oczywistość. Ale ta zmiana niekoniecznie powinna polegać na jeszcze lepszym dopasowaniu się do potrzeb uczniów. Wobec mnogości tych potrzeb szybko dojdziemy do granicy wydolności systemu, bo nie sposób zapewnić każdemu indywidualnej obsługi. Na pewno jednak musi się zwiększyć elastyczność wymagań – choćby ograniczenie liczby zajęć obowiązkowych na rzecz fakultatywnych, ale także miejsce nauczyciela w systemie, w którym obciąża się go odpowiedzialnością za wszystko, omalże nie włącznie z trzęsieniem ziemi, gradobiciem i kokluszem. To jednak wymaga najpierw zmian prawnych, a dopiero potem przebudowy świadomości nauczycieli, z nieuchronnym rozstaniem z tymi, którzy nie dadzą rady się przestawić. Nie od rzeczy będzie stworzyć wcześniej warunki, by w zawodzie pojawiły się w ogóle jakieś młode kadry…

 

Tu i teraz, zamiast urokliwych opowieści z trudnymi słowami z „neuro-” na początku, bardzo proszę o przemyślane propozycje, jak w majestacie prawa oddać w szkołach młodym ludziom choć trochę swobody, niezbędnej do prawidłowego rozwoju. Pensa za każdy realny pomysł, bowiem najbardziej płomienna i teoretycznie słuszna krytyka ogółu nauczycieli, bez zmian prawnych, sytuacji raczej nie poprawi.

 

 

Źródło:  www.wokolszkoly.edu.pl/blog/

 



Zostaw odpowiedź