W sobotę 14 września Jarosław Pytlak na swym blogu zamieścił tekst któremu dał zagadkowy tytuł: „Dyrektor po węższej stronie lejka…czyli o sercu z kamienia i bezduszności z rozsądku”. Zamiast wyjaśniać o co tam chodzi – proponujemy lekturę: najpierw fragmentów, a w dłuższej wolnej chwili – pełnej wersji tego postu:

 

Ledwo co zaczął się rok szkolny, a już internet puchnie od barwnych opisów relacji rodziców ze szkołami ich dzieci. I nie są to sielankowe obrazy.

 

Choćby taki fragment zaczerpnięty z portalu naTemat (tutaj):

 

Zaczął się sezon. Niektórzy rodzice już po inauguracji, inni jeszcze nie. Znajomy właśnie wrócił z zebrania w szkole i złapał się za głowę. – Czułem się jak na jakimś wiecu politycznym albo na zebraniu wkurzonych klientów biura podróży – mówi. Tyle frustracji nakręconych rodziców się wylało.

 

Dla pocieszenia mogę zapewnić Czytelnika, że tak bywało i dawniej, jednak w ostatnich latach poziom emocji zdecydowanie wzrósł. […]

 

Oczywiście zawsze może wyjść na jaw coś, co przegapiliśmy i możemy poprawić. Niestety, znacznie częściej wychodzi, że szkolna rzeczywistość okazuje się nie taka, jak ktoś sobie życzy. A o to nietrudno, bo w naszej szkole (jak zapewne wszędzie) nie wszystkie sale są jednakowo wygodne dla uczniów, nie wszyscy nauczyciele równie wysoko notowani na rodzicielskiej giełdzie, nie każda lekcja w planie umieszczona zgodnie z oczekiwaniami i nie każde pożądane zajęcia umieszczone w ofercie. Jeżeli pojawia się problem, szczególnie taki, który bulwersuje kilka osób, emocje sięgają zenitu, a o doraźne rozwiązanie trudno. Raz, dlatego, że wychowawca w wielu sprawach nie może podjąć samodzielnej decyzji, dwa, że oczekiwania wykraczają poza możliwości logistyczne szkoły, trzy, że bywają sprzeczne z jej programem – skądinąd, w naszym przypadku – konkretnym i dość powszechnie akceptowanym. Owe „raz, dwa, trzy” oznacza, że ciężar decyzji spada ostatecznie na dyrektora.

 

No właśnie.

 

Relację pomiędzy dyrekcją szkoły a społecznością rodziców zatroskanych o dobro swoich dzieci (w placówce niepublicznej także sensowność łożenia pieniędzy na czesne), można zobrazować za pomocą lejka. Pożyteczny ten przyrząd ma, jak wiadomo, dwa końce, wąski i szeroki. W mojej metaforze po węższej stronie znajduje się dyrekcja. Wszystkie sprawy rodziców, prośby, postulaty, żądania, zbierają się z całego środowiska w jego szerokim końcu, by spłynąć wprost na głowę dyrektora (u nas dyrektorska hydra jest czterogłowa, co niespecjalnie poprawia sytuację, bowiem z drugiej strony głów jest blisko osiemset). Pod takim wodospadem trudno jest zachować przytomność umysłu, oddzielić ziarno od plew, podjąć przemyślane działania tam, gdzie to jest możliwe – szczególnie, że nie zawsze możliwe jest to akurat tam, skąd dopływa najwięcej wody.

 

A w drugą stronę…? Wszak dyrekcja też ma swoje postulaty i prośby pod adresem rodziców. Na przykład, żeby w wyznaczonym terminie oddali wypełnioną ankietę, albo podpisali zgodę na coś-tam, albo dopilnowali, by dziecko nie spóźniało się rano na lekcje, albo zgoła nie wjeżdżali samochodami na szkolny dziedziniec. W tym ostatnim przypadku nieuświadomiony Czytelnik może zamienić się w znak zapytania, bowiem (jak ma prawo sądzić), ów dziedziniec chroniony jest zakazem wjazdu. Owszem, i co z tego? Zwrócenie uwagi przez dyrektora i tak skutkuje w najlepszym razie przepraszającym „Ja wyjątkowo…”, albo wręcz obcesowym „Na parkingu nie było miejsca, a ja się spieszę!”. Miło nie jest. […]

 

Muszę przyznać, że póki co udaje mi się unikać konfliktów przebiegających w myśl opisanego wyżej scenariusza. Swoich decyzji staram się nie stawiać na ostrzu noża, w miarę możliwości negocjować, w jakimś stopniu wychodzić naprzeciw oczekiwaniom, nawet takim które uznaję za nieuzasadnione. Myślę, że wynika to ze współczucia, jakie odczuwam dla dzisiejszych rodziców z powodu ich roli, trudnej jak nigdy dotąd. W miarę sił staram się pomóc im przejść przez to piekło, jakim jest wychowanie dzieci. Ale jest mi coraz trudniej.

 

Drodzy Rodzice! Szkoła, to tylko instytucja. Obwarowana prawami, nie zawsze mądrymi. W niej pracują ludzie. Nie nadludzie. Ze swoimi wadami i dziwactwami, ale często naprawdę życzliwi, co nie znaczy, że zdolni spełnić każde oczekiwanie, wyjść naprzeciw każdej potrzebie. Szczególnie gdy potrzeby i oczekiwania różnych dzieci (rodziców) są sprzeczne – a takich sytuacji w każdej szkole jest wiele. Wiem, że często czujecie się bezsilni. Ja też. Ale żadnego problemu nie da się zakrzyczeć. Ja sam usilnie staram się rozumieć i pomagać. Ale rozumiem też dyrektorów, którzy sprawiają wrażenie bezdusznych posiadaczy serca z kamienia – czasem tylko w ten sposób mogą poradzić sobie ze stresem. Niestety, wszyscy na takie dyrektorskie postawy pracują – władze ze swoimi poronionymi reformami, rodzice, a także nauczyciele, połączeni z dyrekcją podobnym lejkiem jak rodzice, może tylko trochę mniejszym.

 

Niczym kardiolog-amator regularnie sprawdzam, czy moje serce nie kamienieje. Jeśli to poczuję, bez żalu zrezygnuję ze swojej funkcji. Muszę zresztą przyznać, że szczerze podziwiam moje koleżanki i moich kolegów po fachu, którzy trwają na stanowiskach w warunkach, jakie nam obecnie zgotowano. Czasem tylko myślę, że nawet to jest zaprogramowane przez naszych bezdusznych ministrów – by w szkołach, koniec końców, ostali się jedynie dyrektorzy o sercach z kamienia. […]

 

 

Cały tekst „Dyrektor po węższej stronie lejka…czyli o sercu z kamienia i bezduszności z rozsądku”   –   TUTAJ

 

 

Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl



Zostaw odpowiedź