Niechaj ten felieton, wieńczący drugi tydzień zimowych ferii w Łodzi i okolicach, nie będzie – wtórnym wszak – powraca- niem do tematu jak uczniowie spędzili ten czas, wolny od szkolnego obowiązku, od szkolnej dyscypliny, od szkolnych… chciałoby się napisać – autorytetów! Po pierwsze dlatego, że nie dysponuję reprezentatywnym materiałem empirycznym, który pozwolił by obiektywnie ocenić jak zadziałał cały, z takim nakładem sił i środków zorganizowany, system oferty wolnoczasowej, a po drugie – co jest już wręcz niemożliwe – nie mam szans dowiedzieć się, jak te swoje ferie oceniają sami zainteresowani.

 

Dlatego podzielę sie dziś z moimi Czytelnikami kilkoma refleksjami wokół problemu, powracającego co jakiś czas jak przysłowiowy „niezapłacony weksel”, jakim jest ocenianie zachowania uczniów. Od razu przyznam się, że bezpośrednim bodźcem, który spowodował, iż akurat teraz ten właśnie temat zaprzątnął mój umysł, była lektura postu, datowanego na 13 lutego, jaki dziś dopiero przeczytałem na blogu „Pedagog”. Już sam tytuł „Komu należy się nieodpowiednia ocena zachowania?” zmobilizował mnie do wnikliwej jego lektury, a później do włączenia się w wymianę poglądów na opisany tam przypadek.

 

Nie będę szczegółowo streszczał tego wpisu, po prostu odeślę do źródła. Jednak muszę poinformować, że wszystko zaczęło się od tego, iż „uczeń klasy trzeciej jednego z łódzkich gimnazjów – dajmy mu na imię Jacek – otrzymał na koniec semestru z zachowania ocenę nieodpowiednią. Rodzice byli tym zdumieni, podobnie jak ich pociecha. Dopiero jak ich Jacek otrzymał ocenę nieodpowiednią, zaczęli interesować się przyjętemu w szkole systemowi oceniania zachowania, uznając go za sprzeczny z prawem oraz zdrowym rozsądkiem.” Czytając dalej dowiadujemy się, że rodzice, mając zupełnie inną ocenę zachowania swego syna, podjęli trud zapoznania się z obowiązującymi w tym zakresie przepisami prawa oświatowego i stosując podane tam kryteria sformułowali na ich podstawie swoją charakterystykę syna, którą wraz z uzasadnieniem, w formie listu, skierowali do rady pedagogicznej tego gimnazjum. W liście wykazali także, iż obowiązujący w tej szkole wewnątrzszkolny system oceniania uczniów, w jego części, w której odnosi się do ustalania ocen zachowania uczniów, także ma się nijak do stanu faktycznego.

 

Profesor Śliwerski słusznie piętnuje funkcjonujący w tym gimnazjum regulamin ustalania ocen zachowania, który – choć nie ma takiego prawnego obowiązku – jak w bardzo wielu innych polskich szkołach, oparty jest na systemie punktowym. Cóż z tego, skoro jest mało prawdopodobne aby ktokolwiek z nauczycieli tej szkoły przeczytał ów tekst, tym bardziej, że – jak dowiadujemy się – od złożenia przez rodziców listu minęło już ponoć trzy tygodnie i odpowiedzi brak…

 

Zostawmy już ten casus, bo miał on być wszak jedynie pretekstem do podjęcia istoty problemu: Czy we współczesnej szkole w ogóle należy zmuszać nauczycieli do oceniania zachowania uczniów? Nie jest to temat nowy, i ja także mam już w swym dorobku publicysty oświatowego artykuł na ten temat. Napisałem go przed ponad siedmioma laty i został on opublikowany w „Gazecie Szkolnej” nr 37-38/2007 po tytułem „Jak śledczy, sędzia prokurator i kat w jednym”. Oto jego, wciąż aktualny, fragment:

 

Pora zadać jeszcze ważniejsze pytanie. Co uzyskujemy stosując tak niedookreślone, tak różnorodnie i niejednolicie stosowane sposoby oceniania zachowań uczniów? Czy w wyniku funkcjonowania oceny zachowania uczniowie kształtują swoje postawy, systemy wartości? Czy może uczą się obłudy, zachowań „na pokaz”, pod oczekiwania nauczyciela? Albo wypracowują techniki maskowania, unikania kontaktu z nauczycielem, tworzą w szkole „drugie życie”? Jaka filozofia wartości, jaka wizja człowieka leży u podstaw tego systemu? Czy takie podejście to nie jest popełnianie wielkiego błędu, polegającego na tym, że to co miało być środkiem do celu – staje się samym celem? Czy uczeń ma być człowiekiem uczciwym, pracowitym, uspołecznionym, punktualnym i kulturalnym – bo po prostu takim być trzeba? Czy stara się zachowywać, jak ta foka w cyrku, aby zasłużyć na lepszą ocenę (porcję rybki), albo uniknąć obniżonej oceny (elektrowstrząsu)?

 

Artykuł powstał w czasie, gdy w MEN sprawował swe rządy pan mecenas Roman Giertych, który przeszedł do historii polskiej edukacji wprowadzeniem obowiązku noszenia przez uczniów mundurków i pomysłem zakładania tzw. „ośrodków wsparcia wychowawczego” – placówek o wzmocnionym nadzorze i dyscyplinie, do którego kierowano by uczniów sprawiających kłopoty wychowawcze, bez postanowienia sadu rodzinnego i nieletnich, aby tam „przygotować ich do prawidłowego funkcjonowania w środowisku społecznym”. (To cytat z uzasadnienia do ustawy o zmianie ustawy o systemie oświaty.) Nim doszło do realizacji tego pomysłu, na całe szczęście, rozpadła się koalicja i pan mecenas zajął się tym, w czym jest dobry!

 

Rządy się zmieniały, na Szucha urzęduje już czwarty minister, a nauczyciele jak punktowali zachowania swych uczniów, tak punktują. (np. plusy za makulaturę, nakrętki plastikowe, tzw. „wolontariat”, a minusy za całą gamę „podpadek”).

 

Czy temat ten należy do licznego zestawu polskich „niemożności”? Czy z ocenami zachowania jest jak np. z biciem? Mnie bili, mojego ojca bili, a wyrośliśmy na porządnych ludzi! Ja miewałem obniżane oceny „z zachowania”, to i mój syn też z tego powodu nie wpadnie w depresję! Czy jest jakiś sposób, aby ten kolejny relikt dziewiętnastowiecznej szkoły odesłać do lamusa historii? Co my możemy w tej sprawie zrobić, skoro nawet profesor zwyczajny, Przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, może co najwyżej napisać o tym na swoim blogu?

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź