Gdy zaczynałem pisać ten felieton od godziny za oknami było już ciemno. Ale na wszystkich polskich cmentarzach jasno było od milionów zniczy, jakie płonęły na grobach, przybranych kwiatami we wszystkich kolorach tęczy. To najpiękniejsza, bo wręcz magiczna pora Zaduszek. Gdy byłem młody lubiłem o tej godzinie iść na pobliski cmentarz, na którym pochowano moich dziadków, znajomych i jednego kolegę, który się utopił w stawie. Teraz, zwłaszcza dziś, mając na uwadze dopiero co zaleczone przeziębienie, siedzę w domu i stukam w klawiaturę.

 

Z tematów minionego tygodnia najbardziej zalega mi wywiad z dr Marzeną Żylińską, do przeczytania którego w „Dużym Formacie” OE zachęcało w piątek. Nie wiem jak Was, Szanowni Czytelnicy, ale mnie ta, przemycona przy okazji rozmowy o filmie „Alfabet” w reżyserii Erwina Wagenhofera wiedza, popularyzowana przez austriackiego neurobiologa prof. Geralda Hüthera, właściwie nie zaskoczyła. Tym bardziej, że nie jest to znowu jakaś wiedza tajemna. O wnioskach, jakie płyną z badań tej dyscypliny można już było przeczytać wcześniej, choćby w ogólnodostępnych publikacjach bohaterki tego wywiadu dr Żylińskiej. Oto fragment jednej z nich, zatytułowanej „Neurodydaktyka, czyli nauczanie przyjazne mózgowi”:

 

 

                                        Na czym polega nauczanie przyjazne mózgowi

 

Nauczanie przyjazne mózgowi bazuje na ciekawości poznawczej uczniów, wykorzystuje silne strony mózgu, łączy wiedzę czysto kognitywną z emocjami, pozwala uczniom na stawianie hipotez i samodzielne szukanie rozwiązań, nie ogranicza się jedynie do czysto werbalnego przekazu, odwołuje się do wielu modalności i ułatwia łączenie pojedynczych informacji w spójną całość. Najistotniejszym elementem i warunkiem osiągnięcia sukcesu jest niewątpliwie odwołanie się do ciekawości poznawczej uczniów, drugim, nie mniej ważnym bezpieczna i przyjazna atmosfera. Ludzie są z natury ciekawi świata i chcą go rozumieć. Wszystko, co nowe, nieznane, nietypowe, tajemnicze, nie do końca wyjaśnione, przyciąga naszą uwagę. Za to banalne, zwyczajne i codzienne zjawiska nie pobudzają aktywności sieci neuronalnej, a tym samym nie inicjują procesu uczenia się.*)

 

Przecież tak naprawdę każdy z nas o tym od dawna wiedział, choć nie zawsze z podręczników psychologii dla nauczycieli, a przede wszystkim z własnych doświadczeń, w tym swoich uczniowskich, nie muszę nikogo przekonywać. Choćby na moim przykładzie mogę wykazać całkowitą słuszność tezy, że „najistotniejszym elementem i warunkiem osiągnięcia sukcesu jest niewątpliwie odwołanie się do ciekawości poznawczej uczniów”. Pomijając to co nazywamy uzdolnieniami, czy predyspozycjami do zgłębiania wiedzy z określonych dziedzin wiedzy, o efektach uczenia się zawsze decydowała osobowość nauczyciela i jego umiejętności zaciekawienia swoim przedmiotem. Ja, późniejszy humanista, w ostatnich latach szkoły podstawowej miałem nauczyciela fizyki, młodego wtedy nauczyciela po Liceum Pedagogicznym, który uczynił mnie swoim asystentem. Do moich obowiązków należała pomoc nauczycielowi w przygotowywaniu pokazów i eksperymentów na kolejne lekcje. Tak, tak – to był w połowie lat pięćdziesiątych ub. wieku standard, nawet w peryferyjnej szkole, jaką wszak była moja podstawówka na Nowym Złotnie. Tak rozbudził moją potrzebę wiedzy przyrodniczej, że o mało co nie zostałem fizykiem, a może nawet astronomem!

 

Jednak te marzenia prysły jak przysłowiowa bańka mydlana, gdy nie zostałem przyjęty do elitarnego „Kopra”, a mój praktyczny tato zapisał mnie do Szkoły Rzemiosł Budowlanych. A tam, cóż za szczęście w nieszczęściu, trafiłem do klasy, w której język polski prowadziła Pani Profesor Wiktoria Kupiszowa. To jej zawdzięczam, że w gromadzie kandydatów na murarzy potrafiła wyłowić grupę uczniów, dla których miała ofertę edukacyjną daleko wykraczającą poza urzędowe programy nauczania. To dzięki niej czytywaliśmy współczesną literaturę światową (np. Sartra, Simone de Beauvoir), chadzaliśmy na awangardowe spektakle teatralne (Teatr-Labolatorium Grotowskiego, Pantomima Tomaszewskiego, Teatr Wybrzeże z „Kotką na blaszanym dachu ze Zbyszkiem Cybulskim), do filharmonii (mam jeszcze gdzieś w domowym archiwum autograf Wandy Wiłkomirskiej z jej recitalu).

 

I to ona sprawiła, że ciągnęło mnie już później do świata kultury, do pisania. Nie byłoby nie tylko tych felietonów, ale wszystkiego tego co dotąd w życiu napisałem, gdyby nie te niestandardowe metody dydaktyczne Pani Wiktorii, oparte na tym, co nie mniej ważne – na bezpiecznej i przyjaznej atmosferze

 

Kończąc: Nie wiem, czy polska szkoła, a właściwie całe polskie społeczeństwo jest już gotowe na wyrzucenie do lamusa dotychczasowego modelu szkoły, którą tak naprawdę od tego osiemnasto-, dziewiętnastowiecznego różni głównie brak rózeg, moczonych w wiadrze z wodą. Wiem natomiast, i jestem o tym głęboko przekonany, że nie wolno nam skwitować wiedzy, upowszechnianej aktualnie przez tłumaczoną na j. polski książkę prof. Geralda Hüthera i dotychczasowe prace dr Żylińskiej jako nowinki pięknoduchów, którzy nie maja pojęcia o szarej, codziennej konieczności szkolnej. Trzeba podjąć ten trud przewartościowania swoich wyobrażeń o własnej roli nauczyciela, warto także poszukać wokół siebie sojuszników, z którymi krok po kroku, może uda się doprowadzić naszą szkołę do takiej jej formuły, w której z owej tytułowej „niszczarki marzeń” przekształci się w inkubator talentów.

 

Włodzisław Kuztowicz

 

*)Marzena Żylińska, Neurodydaktyka, czyli nauczanie przyjazne mózgowi, s.2 , ORE, Zmieniająca się szkoła, http://www.ore.edu.pl/index.php?option=com_phocadownload&view=category&id=69:zmieniajca-si-szkoa&Itemid=1063   Plik do ściągnięcia TUTAJ



Zostaw odpowiedź