Ta ostatnia niedziela...” chciałoby się zaśpiewać, gdybym był uczniem, który od jutra ma znowu zasiąść przed komputerem i uczestniczyć w namiastce procesu edukacyjnego, jakim są tzw. „lekcje zdalne”. Bo ci uczniowie, którzy od jutra, mimo siarczystego mrozu, pomaszerują do szkoły i będą pobierać naukę w „bańkach szkolnych”, przy zachowaniu reżimu sanitarnego, na pewno tej piosenki nigdy nie słyszeli….

 

A w związku z pomysłem tych baniek szkolnych, jako remedium na bezpieczny pobyt uczniów w szkole w czasie epidemii, to niepotrzebnie narobiło się tyle złośliwych komentarzy (np. w „Gazecie Wyborczej” – TUTAJ). I o co chodzi – o te lekcje angielskiego? Przecież one nie są obowiązkowe! W „ramówkach” dla klas I – III obowiązkowe są tylko lekcje edukacji wczesnoszkolnej, w wymiarze 20 godzin tygodniowo. Jak się te lekcje angielskiego nie odbędą, to tylko czysty zysk dla fundatorów owych zajęć. Dziwię się tylko, znając przekonania pana ministra Czarnka, że nie pomyślał co z katechetami/katechetkami w konsekwencji tworzenia tych baniek… A może ubrać ich w strój, jaki w szpitalach kowidowych noszą lekarze i pielęgniarki? No nie, co ja gadam, wszak sutanna najleepiej chroni przed wirusem…

 

Okazuje się, że ten angielski dla pierwszaków, to najwięszy problem koncepcji baniek szkolnych. Bo przecież żadnym problemem nie jest zorganizowanie nauki tak, aby dzieci z każdej klasy uczył/a tylko jedna/en nauczyciel/ka, która/y z nikim innym nie będzie mial/a kontaktów społecznych bez maseczki (herbata/kawa, kanapka, może i papieros na przerwie…), aby dzieci miały salę lekcyjną na oddzielnej kondygnacji i tylko dla siebie (koedukacyjną?) łazienką z WC… Wszak pan Czarnek znakomicie orientuje się w realiach struktury architektonicznej polskich szkół, tych budowanych od czasu słynnych „tysiąclatek”, bo nie będę odwoływał się do szkolnych inwestycji z czasów przedwojennych. Szkolne budynki 6-o, 8-o kondygnacyjne w dużych miastach (w których samych oddziałów klas pierwszych jest tyle, nie licząc drugich i trzecich) to wszak i w Lublinie jest normą…

 

Ale nie będą już dłużej zgłębiał koncepcji „baniek”, bo… bo mam niesympatyczną asocjację słowną. I nie chodzi tu o bańki, jakie w dzieciństwie stawiała mi ciocia Hela, gdy się przeziębiłem…

 

x             x          x

 

Stali czytelnicy płci obojga wiedzą, że jestem na etapie pisania wspomnień – ostatni taki tekst zamieściłem wczoraj. Na tej fali (wspomnień, nie łódzkiego kompleksu basenów) podejmą jeszcze temat, trochę „niepolityczny” z punktu widzenia idei zapobiegania ocieplaniu klimatu, jakim jest atak – jak to media zapowiadały – „syberyjskiej bestii”, czyli mroźnego wyżu znad Rosji, który przyniósł i nad nasz kraj dawno niewidziane o tej porze roku mrozy i śnieżyce.

 

Ale co to za bestia, skoro prognozy kilkudniowe przewidują, że w Łodzi już we wtorek ma być tylko -1 st. C, a w kolejnych dniach przewidziano temperatury, wahające się w okolicy zera…

 

Dla młodych temperatura -15 st.C. może być nieznanym przeżyciem. Ale ja, z perspektywy moich już prawie 77 lat, takie zimy z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ub. wieku pamiętam, jako coroczną, wielotygodniową oczywistość. Pragnąc wspomóc swoją pamięć, zleciłem Googlowi wyszukanie dat najbardziej mroźnych zim w Polsce z okresu ostatnich siedemdziesięciu kilku lat. Dowiedziałem się w ten sposób, że do takich należały te z lat 1945/46, 1962/63 i 1985/86. Sławna „zima stulecia” – 1978/1979 zyskała swój przydomek bardziej z powodu wielkich opadów śniegu, niż silnych mrozów.

 

Na tej fali wspomnień „à propos” mroźnych zim, nie mogę nie wspomnieć zimy 1962/63, gdy byłem uczniem klasy maturalnej w XVIII LO na Osiedlu im. Montwiłła-Mireckiego w Łodzi. Myślę, że wszyscy uczniowie klas maturalnych tego rocznika zimę tę pamiętają. Mrozy były wtedy poniżej -20 st. C., co spowodowało decyzję o zamknięciu szkół na, jak pamiętam, dwa tygodnie. Ale władze oświatowe, w trosce o poziom przygotowania uczniów klas maturalnych do egzaminu, wyznaczyły kilka budynków łódzkich liceów, które miały dobry system ogrzewania, by tam odbywały się lekcje dla uczniów z wyznaczonych, zamkniętych, szkół. Ja i pozostali uczniowie „osiemnastki” musieliśmy jeździć aż na Bałuty, do XIII LO, które mieściło się na północ od Parku Staromiejskiego, potocznie nazywanego „Parkiem Śledzia”. Większość z nas dojeżdżała tam tramwajem linii 17, którego trasa, z Nowego Złotna na Stoki biegła ulicami Obr. Stalingradu (dziś Legionów), przez Plac Wolności i Nowotki (dziś Pomorska). Codziennie, w tym siarczystym mrozie, maszerowaliśmy od przystanku przy Wschodniej, przecinając ul. Północną, przez ów park, po skarpie, przecinając ulicę Wolborską, w kierunku XIII LO przy ul. Zuli Pacanowskiej (dziś Eljasza Chaima Majzela). Po lekcjach – z powrotem – tą samą trasą, do „siedemnastki”.

 

Ale nie tylko takim wspomnieniem zapisała się ta zima w mojej pamięci. Była to wszak pora studniówek… Szczegułów przygotowań nie znam (moi rodzice nie byli aktywni w tej sprawie), ale studniówkowy komitet organizacyjny, skoro nasza macierzysta szkoła była zamknięta, wywiedział się, że dobre ogrzewanie ma Szkoła Podstawowa nr 87 przy ul. Minerskiej, na tzw. „Zdrowiu”. I tam odbyła się studniówka naszego rocznika. Bo w tamtych czasach nikomu nie mieściło się w głowie, że studniówkę można odbyć w restauracji, lub lokalu, specjalizującym się w przyjęciach weselnych…

 

I jeszcze jedną zimę, nieodnotowaną w cyfrowej pamięci, ale przeze mnie zapamiętaną, bo łączącą się z bardzo nietypową sytuacją, muszę tu wspomnieć. A był to luty 1966 roku. Byłem wówczas marynarzem na Okręcie Hydrograficznym „Bałtyk”, który w ramach umowy międzypaństwowej, odbywał – o ustalonych terminach – pięć rejsów badawczych po Bałtyku. Każdego roku pierwszym takim rejsem był rejs lutowy. I właśnie owej zimy 1966 roku Bałtyk zamarzł. Może nie na całej swym obszarze, ale pamiętam, że lód pokrył jego powierzchnię na kilkadziesiąt mil morskich* na północ od polskiego wybrzeża. I w takich warunkach realizowaliśmy nasze zadania, płynąc jak lodołamacz, według zaplanowanego kursu, zatrzymując się w wyznaczonych punktach dla pobrania próbek wody i dokonania pomiarów kierunku i siły prądów morskich. Kilka mil morskich na północ od wejścia do portu Ustka był Punkt K-4, na którym zawsze była rzucana kotwica na dobę, by co 6 godzin ponawiać badania. Tak było i wtedy, Gdy po nocy mogliśmy zobaczyć otoczenie okrętu – ujrzeliśmy, jak okiem sięgnąć, przyprószoną śniegiem, litą taflę lodu, lodu o grubości ok. 15 centymetrów.

 

I wtedy bosman ogłosił: „Chłopaki, wyrzucam za burtę drabinkę sznurową – kto chce, może wyjść na spacer”.  Nie muszę mówić, że i ja skorzystałem z tego zaproszenia i należę do tych nielicznych Polaków, którzy mają prawo mówić, że chodzili po morzu…

 

Eh, to były zimy… Co tam ta tegoroczna „bestia”…

 

 

*Jedna mila morska = 1852 m.

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Jedna odpowiedź to “Felieton nr 356. Trochę o „bańkach szkolnych”, głównie o mroźnych zimach”

  1. Grzegorz napisał:



    Zimę 1962/63 pamiętam jak przez mgłę. Doskonale pamiętam zimę 1985/86. Ale zimy 100lecia nie zapomnę do końca życia, gdyż w jej trakcie odbywałem zasadniczą służbę wojskową w jw 1599 w Zgierzu jako radiotelegrafista. Jest co wspominać.

Zostaw odpowiedź