Dawno nie było takiej sytuacji, że siadając do pisania niedzielnego felietonu nie miałem wątpliwości o czym będę pisał. Już zamieszczając wczoraj fragmenty artykułu Moniki SewastianowiczPrezydent: Lekcje prowadzone przez organizacje tylko za zgodą rodziców” nie mogłem się oprzeć przed skwitowaniem tego materiału komentarzem:

 

 

Ale to jedynie mały fragment lawiny myśli, która po tym jak dotarła do mnie informacja o tej rozpaczliwej inicjatywie „tonącego, który brzytwy się chwyta” została zainicjowana. I o tym, czego w formule komentarza redakcji nie mogłem zmieścić jest ten felieton.

 

Skoro owa nowelizacja „Prawa oświatowego” ma zapewnić wszystkim rodzicom możliwości współdecydowania o rodzajach, treści oraz sposobie prowadzenia zajęć dodatkowych, każdy kto pracował w szkole, kto zna realia i codzienność jej funkcjonowania, słysząc lub czytając coś takiego ma najprawdopodobniej takie same jak ja wątpliwości, zastrzeżenia i obawy. Ja moje poniżej wyłuszczę:

 

Zacznę od rozwinięcia myśli zaprezentowanej we wczorajszym komentarzu. Skoro celem owej zmiany ma być zapewnienie wszystkim rodzicom możliwości współdecydowania – nie będzie o tym decydowała Szkolna Rada Rodziców, czyli pozostaje jedyna forma – głosowanie powszechne.

 

Przyjęcie takiej opcji, w klasycznej dla demokracji wersji, o ostatecznej decyzji przesądza większość głosów. I tu powstają pytania: jaka byłaby, zapisana w tej znowelizowanej ustawie, większość? Zwykła, bezwzględna czy kwalifikowana? Czy wolno będzie wstrzymać się od głosu? Czy głosowanie byłoby obowiązkowe, czy dobrowolne? Czy obowiązywałaby dolna granica procentowa liczby uprawnionych do głosowania, aby było ono ważne i stanowiące?

 

Nie są to pytanie retoryczne. Bo w zależności od przyjętej zasady, o tym czy dana organizacja pozarządowa będzie lub nie będzie mogła poprowadzić w szkole dla określonej grupy uczniów zajęcia, może zdecydować – przykładowo: w szkole liczącej 400 uczniów, jeśliby każdego ucznia rodzic wziął udział w głosowaniu – liczba 201 głosów „za” lub „przeciw” ! Bo – przy założeniu, że będą to głosowania według zasady zwykłej większości – jeśli będzie to głosowanie za zakazaniem prawa poprowadzenia zajęć zostanie w tej samej szkole oddane 150 głosów, przeciw – 149, a 101 głosujących wstrzyma się od decyzji – o tym, że 400 uczniów nie będzie mogło dowiedzieć się o problemach dojrzewania zadecyduje 150 rodziców!

 

Może ja się mylę. Może będą głosowali tylko rodzice – przykładowo – klas VII i VIII, których – dajmy na to, będzie 100? Ale i wtedy pozostaje ten sam dylemat. Bez zajęć pozostaliby wszyscy, jeśliby 33 rodziców było za zajęciami, 33 byłoby to obojętne, ale 34 było prowadzeniu tych zajęć przeciwnych!

 

I jeszcze jedna projekcja: Zakładam, że przyjęto by zasadę, że głosowanie jest ważne, jeśli wzięło w nim udział 50% osób uprawnionych plus jedna. Wtedy, gdyby w tej szkole w takim głosowaniu uczestniczyło 201 osób, a za zakazem głosowałoby 68 osób, przeciw zakazowi było 67, a 66 wstrzymało się od głosu — o sprawie zadecydowałoby 17% wszystkich uprawionych do głosowania rodziców 400 uczniów tej szkoły!

 

Jak dotąd nie wiemy, czy owa ustawa obowiązywałaby na wszystkich poziomach edukacji, czy tylko szkoły podstawowe? Bo w przypadku liceów i szkół zawodowych mam inne wątpliwości i zastrzeżenia. Pomijam tu oczywistą oczywistość, że ich uczniami są także osoby pełnoletnie, w których imieniu rodzice nie maja prawa się wypowiadać. Jest jeszcze kodeks cywilny, kodeks rodzinny i opiekuńczy i wiele innych ustaw, które przewidują – co prawda ograniczone – ale jednak prawa małoletnich na ostatnim etapie okresu dzieciństwa. I tak:

 

Kodeks cywilny wprowadził pojęcie osoby, posiadającej ograniczoną zdolność do czynności prawnych. Są to osoby małoletnie, które ukończyły 13 lat życia – do dnia ukończenia lat 18. Kodeks daje tym osobom prawo zawierania umów należących do umów powszechnie zawieranych, w drobnych, bieżących sprawach życia codziennego – bez zgody przedstawiciela ustawowego.

 

Kodeks pracy ma o rok wyższy próg dla przyznania pewnych praw małoletnim: W art. 190. § 1. zapisano: „Młodocianym w rozumieniu kodeksu jest osoba, która ukończyła 15 lat, a nie przekroczyła 18 lat.”. Kodeks ten w następnym artykule stanowi, że „wolno zatrudniać tylko tych młodocianych, którzy ukończyli co najmniej ośmioletnią szkołę podstawową, ale – jako nieposiadającą kwalifikacji zawodowych – tylko w celu przygotowania zawodowego”. Oczywiście – taki małoletni staje się samodzielną strona stosunku pracy.

 

No i na koniec Kodeks rodzinny i opiekuńczy: W art. 10 k.r.o, zapisano, że „z ważnych powodów sąd opiekuńczy może zezwolić na zawarcie małżeństwa kobiecie, która ukończyła lat szesnaście, a z okoliczności wynika, że zawarcie małżeństwa będzie zgodne z dobrem założonej rodziny.” Może się więc okazać, że szesnastoletnia uczennica II klasy liceum czy innej szkoły ponadpodstawowej nie mogłaby – decyzja większości (?) rodziców tej szkoły (lub klasy) – dowiedzieć się o metodach zapobiegania niechcianej ciąży (bo to „niemoralny” temat!) i będąc „nieuświadomioną – zajść w ciążę, i na tej podstawie uzyskać od sądu rodzinnego zgodę na zawarcie związku małżeńskiego.

 

Absurd? – Absurd!

 

Dość tych „gdyby”. Już nie będę rozwijał wczorajszej wizji o liberum veto, kiedy to sprzeciw jednego rodzica mógłby zamknąć drzwi szkoły przed organizacją pozarzżądową.

 

Konkluzja tego felietonu może być tylko jedna: Ów doktor prawa, który mając żonę nauczycielkę, nie potrafił antycypować skutków swojego pomysłu wprowadzenia takiego zapisu do Prawa oświatowego, miałby przez kolejne 5 lat być najwyższym urzędnikiem w systemie NASZEGO (bo ono ciągle jeszcze nie jest PiSowskim) państwa? I podejmować decyzje o wielokrotnie donioślejszych dla losów wszystkich jego obywateli konsekwencjach?

 

NIE! PO TRZYKROĆ NIE, NIE, NIE!

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź