Wszystko zaczęło się od wywiadu Katarzyny Pawłowskiej z Mikołajem Marcelą, zatytułowanego „Koronawirus zabije szkołę, jaką znamy. I dobrze.” To on dał mi impuls do napisania zeszłotygodniowego felietonu, w którym wyłożyłem mój pogląd na jedną z wypowiedzi, wygłoszonych przez pana Marcela, w której na pytanie co by zrobił, gdyby został ministrem edukacji i mógł podjąć tylko jedną decyzję naprawiającą polską edukację, powiedział: „Zniósłbym podstawę programową”.
Ten mój pogląd podsumowałem w ostatnim akapicie tamtego felietonu takimi słowami:
„Reasumując: po głębszej analizie futurologicznej, popartej wiedzą o realiach praktyki szkolnej, jawi mi się obraz systemu kształcenia bez podstaw programowych w ogóle, jako coś, co w praktyce nie tylko że nie zadziałałoby tak, jak to sobie wyobrażają idealizujący edukacyjną rzeczywistość marzyciele, ale który byłby źródłem XXI-wiecznego społeczeństwa kastowego, w którym owa kastowość byłaby dziedziczona nie tyle miejscem urodzenia, co miejscem edukowania…”
Dwa dni później umożliwiłem Czytelnikom OE zapoznanie się z komentarzem Mikołaja Marceli do moich poglądów w sprawie całkowitej rezygnacji z podstaw programowych, jako „mapy drogowej” w codziennej pracy dydaktycznej polskich nauczycieli na wszystkich poziomach edukacji i w ramach wszystkich przedmiotów.
Podjąłem dziś decyzję, że jestem winien – tak czytelnikom OE, jak i panu Mikołajowi Marceli – podjęcie tego „dialogu na odległośc” i skomentowanie zaprezentowanych w tej replice poglądów.
Zacznę od tego fragmentu:
„Dziś ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje młody człowiek, jest jeszcze większa ilość informacji narzucanych odgórnie przez podstawę programową, a podstawa programowa jest właśnie potrzebna, by zapewnić nam spokój ducha, że wszyscy dostają to samo i mogą liczyć na podobne wykształcenie w ramach systemu edukacji.”
Wszyscy, którzy od lat śledzą treści, które upowszechniam na stronie OE, a także w pisanych przeze mnie felietonach wiedzą, że nie tylko nie jestem obrońcą podstaw programowych w ich obecnej formule, ale wielokrotnie dawałem dowody moich przekonań o pilnej potrzebie ich znacznego ograniczenia i sprowadzenia do niezbędnego minimum, bedącego „wspólnym mianownikiem” wiedzy, którą posiadłby każdy młody Polak – bez względu na to której szkoły był uczniem. Ten wspólny mianownik jest niezbędny nie tylko z powodów prktyczno-formalnych: np. w przypadku konieczności zmiany szkoły, ale przede wszystkim jako podstawowa baza rozumienia przez młodych ludzi świata który ich otacza, w którym przyjdzie im żyć: świata przyrody, kultury, świata społecznego…
Ale takie zawężone podstawy programowe, będące wspólnym pniem wiedzy, którą każdy uczeń powinien mieć, nie wwykluczają możliwości tworzenia w szkołach szerokiej przestrzeni dla indywidualnego rozwoju, samokreacji, samorealizacji…
X X X
Kolejny fragment poglądów Mikołaja Marceli i mój do nich komentarz:
„Co do skrajnych wersji: myślę, że skrajną – i pożądaną – byłaby sytuacja, w której mielibyśmy tyle uczniowskich ścieżek edukacyjnych, ilu uczniów. Bo ja nie sądzę, że nauczyciel jest od nauczania – według mnie jest on od wspierania procesu uczenia i celów wyznaczanych przez samego ucznia. Jestem też zdania, że obecne myślenie o wieńczeniu poszczególnych etapów edukacji egzaminami jest zupełnie anachroniczne.”
Popłynął Pan Mikołaj w marzenia: tyle uczniowskich ścieżek edukacyjnych, ilu uczniów. Już kiedyś tak w Polsce było – kiedy w domach arystokracji i bogatej szlachty, w każdym pałacu i dworku, pracowali zatrudniani tam: guwernantki lub guwernerzy, najczęściej obcego – francuskiego bądź włoskiego pochodzenia. I to oni, w warunkach całkowitej indywidualizacji procesu edukacyjnego, mieli wszelkie warunki do wspierania indywidualnych ścieżek rozwoju ich uczniów – rzadziej – uczennic. Tyle tylko, że – jak uczy nas historia – i wówczas nie uczniowie byli podmiotami takiej edukacji domowej. Decydowali rodzice i po części owi guwernerzy.
Lecz czy w XXI wieku, w naszym kraju, możliwe jest zrealizowanie takiego modelu „ tyle ścieżek edukacyjnych, ilu uczniów”? W polskich warunkach oddziałów dwudziestokilkoro – trzydziestokilkoro uczniów liczących?
I oczywiście w pełni zgadzam się, że nauczyciel nie jest od nauczania a od wspierania procesu uczenia się ucznia. W zasadzie mógłbym także poprzeć myśl, że wieńczenie poszczególnych etapów edukacji egzaminami jest zupełnie anachroniczne.”
Gdyby nie pamięć czasów, gdy egzaminy, zwane wówczas egzaminami dojrzałości, organizowane były absolutnie autonomicznie przez każdą szkołę średnią. Kiedy to nauczyciele, którzy uczyli poszczególnych przedmiotów, przygotowywali tematy egzaminów pisemnych i zestawy pytań na egzaminy ustne, a później zasiadali w komisjach egzaminacyjnych. Pomijam już patologiczne sytuacje, w których nauczyciel potrafił zrobić wszystko (z podrzucaniem ściagi włącznie), aby uczeni przez niego abiturienci dostawali jak najlepsze oceny, bo co pomyśli o nim dyrektor, gdy okaże się, że ich niczego nie nauczył? Oceny uzyskiwane przez uczniów na tak organizowanych egzaminach były całkowicie nieporównywalne i w niewielkim stopniu mogły służyć jako wskaźnik poziomu wiedzy absolwenta przy rekrutacji do szkół wyższych. I stąd wziął się pomysł, jaki realizowała wówczas np. Politechnika Łódzka, że na takie egzaminy maturalne do partnerskich szkół przysyłała swojego obserwatora, który był – choć w niewielkim stopniu – takim „bespiecznikiem” prawidlowości przebiegu owego egzaminu.
Przy okazji przypomnę, że idea zewnętrznych egzaminów nie narodziła się w Polsce, lecz w krajach „demokratycznego świata”, że ich wprowadzenie w naszym kraju było podyktowane właśnie potrzebą wyrównywania standardów edukacyjnych szkół, niezależnie od miejsca ich funkcjonowania, i że reforma ta była gorąco popierana właśnie przez szkoły wyższe…
Czy dzisiaj sytuacja dojrzała już do rezygnacji z ”urawniłowki” egzaminów zewnętrznych (tak po szkole podstawowej, jaki średniej) i ponownego powrotu do egzaminów wstępnych, organizowanych przez placówki edukacyjne „wyższego szczebla”? Oto jest pytanie. Dziś nie mam na ten temat wyrobionego zdania.
X X X
Kolejny fragment, w którym Mikołaj Marcela napisał:
„… potrzebujemy ludzi, który wykazują się „jakimś maksimum w czymś” – ludzi, którzy kochają to, co lubią i rozwijają swój potencjał. Ludzi otwartych, gotowych do nieustannego uczenia się, którzy samodzielnie wyznaczają sobie wyzwania. Myślenie w kategoriach podstaw programowych i egzaminów państwowych wyklucza taką perspektywę.”
Ja także, choć jestem „produktem” peerelowskiej oświaty (matura w 1963 roku), choć dyrektorowałem dużemu zespołowi szkół zawodowych w latach 1993 – 2005, jestem głęboko przekonany, że „potrzebujemy ludzi, który wykazują się „jakimś maksimum w czymś, […] otwartych, gotowych do nieustannego uczenia się, którzy samodzielnie wyznaczają sobie wyzwania.” Jednak nie podzielam poglądu, że „myślenie w kategoriach podstaw programowych wyklucza taką perspektywę”. Dlaczego – wyłożyłem to powyżej, pisząc o potrzebie ich znacznego ograniczenia i sprowadzenia do niezbędnego minimum, będącego „wspólnym mianownikiem” wiedzy, którą posiadłby każdy młody Polak.
A poza tym – nawet obszary wiedzy, określone w takich „odchudzonych” podstawach programowych (przypomnę – na początku, i słusznie, nazywane były one „minimum programowym”*) nie uniemożliwiają tego, aby uczeń mógł sam decydować co i w jakiej kolejności chce poznawać i w tym, aby w tej drodze „od ,niewiedzy do wiedzy” jego przewodnikiem i kołczem był, a przynajmniej mógłby być, możliwie każdy jego nauczyciel. Nauczyciel, który posiadł techniki takiej właśnie metodyki edukacyjnej – metodyki rozbudzania ciekawości, zadawania pytań i pobudzania zainteresowań – na wzór klasycznej szkoły sokratejskiej – pobudzania w ten sposób aktywności uczniów, dzięki czemu ich wiedza będzie „rodziła się sama”. (T.zw. metoda majeutyczna zwana po polsku „położniczą”).
Nie mówiąc już o rozwijaniu indywidualnych poszukiwań, w kierunku zgodnym z predyspozycjami, zainteresowaniami i uzdolnieniami ucznia, wykraczającymi poza owe minima podstaw programowych, a często także poza, nie tylko zainteresowania, ale i kompetencje nauczyciela. I z tego co wiem – dzieje się tak już we wcale niemałej ilości polskich szkół. Kilka z nich znam z autopsji…
X X X
Na moje twierdzenie, że „Jeśli do takiego modelu „łąki samosiejki” dołożymy postulat likwidacji egzaminów zewnętrznych, otrzymamy obraz społeczeństwa, w którym tylko ci, którzy mieli szczęście mieć odpowiednio dojrzałych do takiej roli – ale i przygotowanych warsztatowo – nauczycieli, osiągną ambitnie określone cele” pan Marcela napisał: „…rozumiem, że w obecnym systemie tak nie jest? Że swoje cele osiągają tylko ci, którzy nie tylko mają warsztatowo przygotowanych nauczycieli, ale także mądrych rodziców?”
Ależ, Panie Mikołaju – wiem, że i teraz nie wszyscy uczniowie mają takie same szanse na osiągnięcie zakładanych, często wymarzonych celów. Dziś przyczyną tego są warunki ekonomiczne i kulturowe rodzin w których młodzi ludzie wzrastają, czasami także jest to poziom wyposażenia szkoły i przygotowania pracujących tam nauczycieli, której są uczniami. Ten ostatni czynnik nie jest równoznaczny z określeniem „wiejska szkółka”, bo znanych jest wiele takich szkół „z prowincji”, które są w czołówce ruchu przemian „ze szkół nauczjących w szkoły uczących się uczniów”, jak ta – najbardziej chyba znana – szkoła w Radowie Małym.
A myślę, że pamięta Pan, iż jeszcze do niedawna to gimnazja i stworzone tam warunki organizacyjne, sprzętowe, zatrudniona kadra nauczycielska, także system dowozu uczniów (gimbusy) i – oczywiście – takie same podstawy programowe, dawały szanse wszystkim ich uczniom, niezależnie od warunków środowiskowych, na „równanie do najlepszych”.
Tak, teraz sytuacja – w konsekwencji deformy edykacji, firmowanej nazwiskiem pani Zalewskiej – znacznie się pogorszyła. Ma Pan rację, nie wyrównają tych szans same podstawy programowe. Ma Pan racje – nadal start uczniów do osiągania przez nich celów jest ciągle zależny od tego kim są ich rodzice, ale i jacy uczą ich nauczyciele…
Jednak to nie likwidacja podstaw programowych wszystko uleczy, a – jak to napisałem w poprzednim felietonie – jeszcze bardziej te różnice pogłębi.
X X X
„Przy likwidacji podstawy programowej i egzaminów przynajmniej możemy w większym stopniu bazować na motywacji wewnętrznej, bo nie ma konieczności przerabiania ze wszystkimi tego samego, w tym samym tempie i w ten sam sposób.”
Skomentuję ten fragment tak: Motywacja wewnętrzna w procesie uczenia się, ale nie tylko – we wszystkich ludzkich formach aktywności, to rodzaj apetytu na robienie tego co mnie interesuje, z czym kojarzą się pozytywne „stany finalne”. Ale likwidacja nawet okrojonych podstaw programowych, to postawienie uczniów wobec sytuacji, podobnej do tej, w której nauczyciel pyta: gdzie chciałbyś pojechać na wakacje? A uczeń, który do tej pory żył tyko na swoim osiedlu, w miasteczku lub wiosce, który tylko raz był u Babci, mieszkającej na takiej samej wsi, tyle, że kilkadziesiąt kilometrów dalej, nie mając mapy – skąd ma wiedzieć jakie są możliwości wyjazdu do innych miejsc na wakacyjny pobyt, gdzie i którędy mógłby w tym wakacyjnym czasie powędrować?
Jeśli ktoś od urodzenia jadał tylko takie potrawy, które przygotowywane są w jego rodzinie, których sporządzania nauczyli się jego rodzice od swoich rodziców, czy ktoś tak wychowany może odpowiedzieć na pytanie: co byś zjadł innego niż jadasz w domu? Skąd on ma wiedzieć jakie są inne potrawy? I czy smakowałyby mu?
W budzeniu u uczniów motywacji wewnętrznej nie przeszkodzą okrojone podstawy programowe, natomiast mogą skutecznie przeszkodzić nauczyciele, uformowani według wzorców wyszydzonych przez Gombrowicza w „Ferdydurke”, a nawet tacy, których w ostatnich dniach oglądamy codziennie w TVP…
X X X
Do stwierdzenia, że „… szkoła powinna być jedynie bezpiecznym miejscem, w którym samodzielnie i przy wsparciu nauczyciela, gdy będzie to koniecznie, [ uczeń] będzie mógł się rozwijać według własnych potrzeb, realizując swój potencjał” mam tylko jedno do dodania: Pamiętając o tym, co o motywacji wewnętrznej i podmiotowości ucznia napisalem powyżej, dodam jeszcze, że stopień owej samodzielności w rozwijaniu swego potencjału nie może byś taki sam na etapie – mówiąc „po dawnemu” – nauczania początkowego, w najstarszych klasach szkoły podstawowej i w liceum lub technikum. To chyba oczywiste….
X X X
Pozostało mi jeszcze zaprezentowanie mojego poglądu na tezę, sformułowaną przez Pana Mikołaja Marcelę w ostatnim zdaniu Jego repliki:
„Zniesienie podstawy programowej ma dać oczywiście autonomię nauczycielom, bo – jeśli oni jej nie doświadczą i nie będą mogli z niej korzystać – nie będą gotowi obdarzyć nią swoich uczniów i pozwolić im się uczyć.”
Zacznę od końcowego, tego podkreślonego, fragmentu zdania: Tak, nie mam wątpliwości. Zniewolony nauczyciel nie będzie „trenerem” wolnych ludzi! Ale nie w obowiązku realizowania podstaw programowych jest główna przyczyna jego zniewolenia. Owszem, zapewne są i tacy, zalęknieni, posłuszni nauczyciele, dla których akurat ten obowiązek jest odczuwany jako najbardziej ograniczające ich wolność pęto. Jednak wiem, że jeżeli w kimś tkwi głęboka potrzeba stania się w stosunku do uczniów ich przewodnikiem, nie poganiaczem w drodze ku wiedzy i umiejętnościom (kompetencjom), to potrafią oni to załatwiać (papier wszystko wytrzyma), a na co dzień ich uczniowie, podczas zajęć z nimi, mają wszelkie warunki do swobodnego rozwoju swoich osobowości.
O wiele groźniejszym źródłem braku nauczycielskiej autonomii są bariery tkwiące w ich nawykach, w swoistym wygodnictwie, jakim jest chowanie się za „podstawę programową”, nie mówiąc o obawach przed „ewaluacją zewnętrzną” – w wykonaniu urzędników miejscowego kuratorium oświaty, a także w tym, co zdarza się najczęściej w tzw. „terenie” – w lokalnych zależnościach, koneksjach, nie mówiąc o „klikach” rządzących w społecznościach lokalnych…
X X X
A tak w ogóle, to z przytłaczającą większością poglądów Pana Mikołaja Marceli, wyrażonych w wywiadzie, jaki przeprowadziła z nim Katarzyna Pawlowska, zgadzam się – jak choćby z jego oceną braku w szkolnej edukacji wyposażania uczniów w praktyczne, przydatne w życiu umiejętności, z krytyką testomanii czy obroną smartfonów w rękach uczniów podczas ich pobytu w szkole. Nie mówiąc o jego ocenie lekcji w TVP!
Włodzisław Kuzitowicz