Jeszcze w czwartek, zamieszczając informację o konferencji prasowej min. Zalewskiej, byłem przekonany, że gdy tylko dożyję do niedzieli, to muszę koniecznie uczynić z tego właśnie wydarzenia temat mojego felietonu. Ale minęło kilka dni, pojawiło się już kilka komentaży na ten temat, moje emocje ostygły… Niech mówią i piszą o tym ci, którzy są na pierwszej linii tego boju o normalność w polskiej szkole.

 

A temat na dzisiejszy felieton narodził się wczoraj – z chwilą zapoznania się z postem prof. Śliwerskiego „Nareszcie jest rozprawa o paradygmatach współczesnej dydaktyki”. Pierwszym sygnałem, że tego tematu już nie odpuszczę był tytuł, pod którym zamieściłem informację o tym tekście: „Nie ma nic bardziej praktycznego niż DOBRA teoria”.

 

Nie było także przypadkiem, że w notce biograficznej o autorce recenzowanej przez prof. Śliwerskiego książki – Doroty Klus-Stańskiej, „wytłuściłem” ten właśnie fragment: „Założyła i w latach 1994-2002 prowadziła eksperymentalną Autorską Szkołę Podstawową „Żak” w Olsztynie.

 

Nie ukrywam, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość o tej publikacji – wydanej przez PWN nie przypadkowo, bo wszak jest to praca naukowa, której autorką jest nie tylko wysokiej klasy naukowcem (teoretykiem), ale przede wszystkim osobą, która to co dziś bada i o czym pisze, wcześniej praktykowała, doświadczała dzień po dniu wszystkich realiów szkoły, rzekłbym „organoleptycznie” poznawała warsztat pracy nauczyciela.

 

Ci, którzy znają mnie dłużej i bliżej wiedzą, że problem uprawiania nauki w obszarze pedagogiki przez osoby, które wiedzą o nauczaniu i wychowaniu tyle tylko, ile pamiętają z czasu, kiedy sami w młodości byli „przedmiotem” oddziaływań jako uczniowie i (lub) podopieczni-wychowankowie innych niż szkoła placówek, jest moim „bolesnym doświadczeniem”, rzekłbym nawet traumą, wyniesioną z czasów, kiedy los dał mi szansę bycia „pracownikiem naukowo-dydaktycznym” w Zakładzie (później już Katedrze) Pedagogiki Społecznej na Uniwersytecie Łódzkim. To tam, trafiwszy do „świata nauki” po kilku latach pracy w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, zobaczyłem ten bolesny (dla mnie) dysonans między teoriami tworzonymi i publikowanymi przez utytułowane osoby z licznych zakładów, katedr i instytutów, uprawiających pedagogikę w uczelniach wyższych, a ich rzeczywistymi kompetencjami w obszarze dydaktyki, wychowania, pracy opiekuńczej…

 

To wtedy dostrzegłem tę zasadniczą różnicę między pedagogiką a medycyną. Obie należą do rodziny nauk praktycznych, ale – podobnie jak profesorowie w akademiach muzycznych, wyższych szkołach sztuk plastycznych lub teatralnych czy filmowych – nie wyobrażamy ich sobie wyłącznie jako wygłaszających porywające wykłady. Bo nie do pomyślenia jest kariera naukowa profesora medycyny – szefa katedry chirurgii, który nie przeprowadziłby (pokazowej) operacji na najwyższym poziomie sprawności, stając się tym samym dla swych studentów wzorem i przykładem. Niestety – w gronie profesorów i doktorów habilitowanych pedagogiki, pracujących w polskich uczelniach, miałem okazję poznać bardzo wielu takich, którzy NIGDY nie skalali się pracą w szkole lub innej placówce, a których widoczne braki niezbędnych do tej pracy kompetencji powodują, że – jak to „palnąłem” w 1983 roku do kierowniczki mojej katedry – sprawiają, że bałbym się posłać mojego syna na kolonię – z nimi jako wychowawcami.

 

Oczywiście – stało się to w ostatnim roku mej „kariery” na UŁ, po którym wróciłem do praktyki. I do dziś nie żałuję tej decyzji…

 

Nie twierdzę, że nic się w tej sprawie nie zmieniło na lepsze. Coraz częściej można przeczytać w CV współczesnych uczonych-pedagogów, że wcześniej byli praktykami, że wiedzą jak smakuje nauczycielski chleb, że mają także doświadczenie, zdobyte na kierowniczych stanowiskach w oświacie.

 

Bezsprzecznie do takich właśnie profsorów pedagogiki należy wspomniana wcześniej autorka owej bardzo teoretycznej rozprawy „Paradygmaty dydaktyki. Myśleć teorią o praktyce” – pani Prof. zw. dr hab. Dorota Klus-Stańska. Jest ona tym bardziej godnym szacunku przykładem osoby, gdyż znakomicie potrafi doświadczenie wyniesione z oświatowej rzeczywistości, spożytkować dla budowy swego warsztatu pracy naukowej. Tym cenniejszy jest fakt, że już w tamtych rolach nie godziła się na ów obowiązujący powszechnie model „klasycznej”, nauczającej, szkoły, kształtującej uczniów na posłusznych odtwórców narzucanych im postaw i zachowań.

 

Skąd o tym wiem? Z wywiadu, jaki udzieliła redakcji „Gazety Szkolnej” w lipcu 2008 roku, na który trafiłem na stronach EDUNEWS, poszukując informacji o Autorskiej Szkole Podstawowej „Żak” w Olsztynie, której pani Dorota Klus-Stańska w latach w 1994 – 2002 była dyrektorką, której z resztą nie znalazłem. Jak to dobrze, że portal ten skopiował ów tekst, bo krótko po tym „Gazeta Szkolna” przestała istnieć, zniknęła także jej strona z Internetu i do dziś tylko „z drugiej ręki”można trafić na publikowane tak testy.

 

Odsyłając do obszerniejszego fragmentu tej rozmowy [ TUTAJ ], jaką red.Ewa Jurkiewicz przeprowadziła z prof. Dorotą Klus-Stańską, wtedy pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, zacytuję tu jedynie mały fragment prezentowanych wtedy jej poglądów:

 

Moim zdaniem większość wiedzy szkolnej szkodzi. Mam tu na myśli ten rodzaj wiedzy opisanej programami, którą uczniowie muszą sobie przyswajać, a nauczyciele muszą nauczać. Ta sytuacja obustronnego przymusu powoduje, że uczniowie przestają myśleć, przestają używać osobiście aktywowanych procedur myślowych. Szkoła wykreowała sztuczny system wiedzy szkolnej, który nie tylko nie funkcjonuje równolegle z wiedzą naturalną, ale wręcz ją blokuje. Nic dziwnego, że jako dorośli ludzie, absolwenci polskiej szkoły mają trudności z rozwiązywaniem prostych zadań problemowych czy sformułowaniem spójnej argumentacji. Miałam okazję się o tym przekonać, testując studentów, z którymi mam zajęcia.

 

Przypomnę, że rozmowa toczyła się jeszcze przed tzw. „reformą Handkego”.

 

Zmierzając powoli do finału dzisiejszego felietonu dodam jeszcze, że – oczywiście – nie stawiam tu tezy, że KAŻDY kto przed karierą akademika był praktykiem, będzie wiarygodnym naukowcem. Tu prostej zależności nie ma, podobnie jak sam staż nauczycielski nie uprawnia nikogo do bycia mentorem w sprawach oświatowych. Już kiedyś zilustrowałem to metaforą grzybobrania: Dwie osoby chodziły, zbierając grzyby, tak samo długo, po tym samym lesie. I co się okazało? Jedna z nich miała pełen kosz – i to w większości prawdziwków. Ta druga zapełniła swój koszyk do połowy – głównie podgrzybkami. Przy obieraniu okazało się, że wśród jej zbioru było sporo grzybów trujących… Bo tak jak trzeba się znać na grzybach i być spostrzegawczym, tak i doświadczenie zawodowe zależy od wielu innych, niż czas pracy , czynników.

 

Reasumując:To dobrze, że coraz częściej naukę pedagogiki tworzą byli (a zdarza się, że jednocześnie) nauczyciele i wychowawcy praktycy. „Za moich czasów” były to naprawdę wyjątki – np. zmarła niedawno prof. Maria Dudzikowa. Ciągle jednak na szczytach tej sformalizowanej piramidy pedagogicznych autorytetów stoją ludzie, którzy rzeczywistość szkolną znają ze swych praktyk studenckich, albo… albo, podobnie jak min. Handke, który przyznał, że o szkole wiedział od swojej siostry nauczycielki, bazują na tym, co dowiedzieli się od żony!. Albo swoich dzieci…

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź