Najpierw mieliśmy być „drugą Japonią”, potem „drugą Irlandią”. Czy teraz moglibyśmy się stać, choćby tylko w edukacji, „drugą Finlandią”? Skąd to pytanie? To taka nić nadziei na „fińską wiosnę”, której jaskółką mogłaby być wizyta polskiej minister edukacji w Finlandii.
Bo nasza pani profesor (szkoły średniej) od polskiego poleciała do Finlandii po nauki… Jak poinformowała rzecznik prasowa ministerstwa Anna Ostrowska „minister edukacji narodowej Anna Zalewska przybyła do Finlandii, gdzie […] ma zapoznać się z fińską polityką edukacyjną bazującą m.in. na innowacyjnych metodach nauczania”
Dzięki serwisowi Infogmina (?), bo nie z oficjalnej strony MEN, wiemy, że „swój pobyt w Finlandii Zalewska rozpoczęła od wizyty w sąsiadującym z Helsinkami regionie Espoo. Mieści się tam wielodyscyplinarne centrum edukacyjne Omnia, które oferuje możliwości kształcenia ustawicznego na różnych poziomach nauki dla młodzieży i dorosłych. W instytucji rocznie w szkoleniach zawodowych uczestniczy ponad 10 tys. osób, a m.in. ponad 2,7 tys. zdobywa naukę zawodu w przedsiębiorstwach.”
Inne źródło podaje, że „Omnia” ma podpisanych już ponad 3,5 tys. umów z pracodawcami, u których młodzi ludzie uczą się i odbywają praktyki zawodowe.
I to głównie te informacje (udostępnione na OE wczoraj) stały się inspiracją do moich refleksji felietonisty. Gównie, bo od pewnego czasu „chodziła za mną” myśl. aby podjąć temat poziomu niekompetencji osób, kierujących edukacją w naszym kraju. Od razu powiem, że z powodów formalnych (ograniczona „pojemność” formy felietonowej) nie będę cofał się do ekipy poprzedniczek obecnej szefowej MEN, a i tam byłoby o czym pisać. (Np. dziennikarka z wykształcenia i wykonywanego zawodu – Joanna Kluzik-Rostkowska, która bez oporów, pod różnymi „sztandarami partyjnymi”, podejmowała się pełnienia bardzo odpowiedzialnych obowiązków w bardzo różnych dziedzinach (od 2013 do 2015 minister edukacji narodowej, w 2007 minister pracy i polityki społecznej, w 2007 podsekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego, od 2005 do 2007 podsekretarz stanu w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej).
Ale wróćmy do naszej „srebrnej medalistki” (ex aequo z aktualnym premierem Morawieckim: 75 100 zł) w rankingu nagrodzonych członków rządu byłej premier z Brzeszcz. Jakie trzeba mieć „ego”, aby z takim samozaparciem, bez wahania, jak taran i walec drogowy jednocześnie, w niecałe dwa lata zrujnować system szkolny i na jego gruzach stworzyć coś, co bardziej przypomina skansen szkolnictwa z okresu PRL, niż współczesny model systemu edukacji, stwarzający optymalne warunki rozwoju młodym ludziom – przyszłym obywatelom postnowoczesnego, cyfrowego, zrobotyzowanego świata wolnych ludzi.
Dziś zatrzymam się jedynie na jej najnowszym „koniku” – szkołach branżowych, a idąc dalej – na pomysłach reformy , jak to lubią w MEN nazywać, systemu szkolnictwa branżoweg.
Jej najbardziej aktualną wersję przedstawiła 7 lutego w Sejmie kolejna „ekspertka” w tej dziedzinie, podsekretarz stanu, też „pani od polskiego” – Marzena Machałek. Była to odpowiedź, jaką w ramach swoistego spektaklu autoreklamy, zafundował posłom, też poseł, Dariusz Piontkowski (PiS), który w ramach Informacji bieżącej „w sprawie działań Ministerstwa Edukacji Narodowej służących odbudowie i rozwojowi kształcenia zawodowego, o której przedstawienie wniósł Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość” wystąpił w imieniu wnioskodawców.
Pomijając szczegółowe problemy, jakie pojawiły się podczas sejmowej debaty nad wystąpieniem pani wiceminister Machałek, na użytek tego felietonu powiem tylko, że w ministerialnej wizji reformy dominuje przekonanie, iż pracodawcy będą partycypowali w kształceniu zawodowym z bliżej nie sprecyzowanych pobudek ideowych (bo MEN do nich o to apeluje?), a młodzież rzuci się hurmem do szkół branżowych, bo nad ich drzwiami wiszą nowe szyldy, bo to nie są już „zawodówy”? Wielokrotnie podkreślano też, nie tylko w Sejmie, że modelem, na którym będą wzorowali się twórcy polskiej reformy szkolnictwa zawodowego jest model niemiecki.
Aż tu nagle… Aż ty nagle sama pani Zalewska składa wizytę w Finlandii, z publicznie nagłośnioną motywacją „pójścia po nauki”. („Ma zapoznać się z fińską polityką edukacyjną bazującą m.in. na innowacyjnych metodach nauczania”) I od razu pierwszego dnia wizytuje fińską instytucję Omnia – wielodyscyplinarne centrum edukacyjne, które oferuje możliwości kształcenia ustawicznego na różnych poziomach nauki dla, młodzieży i dorosłych.
Nie może wizytować fińskiej szkoły zawodowej, bo… bo tam takich nie ma!!! Czy to znaczy, że Finowie nie uczą się zwodów? Uczą się, ale w nowoczesnych, elastycznych formułach edukacyjnych, w których wiodącą rolę odgrywa sam uczący się i jego pracodawca, w których system państwowy włącza się głównie na etapie certyfikowania kwalifikacji, a droga dochodzenia do nich nie jest w żaden sposób organizowana i nadzorowana przez jakiekolwiek ministerstwo.
I tutaj rodzi się pytanie: Czy nasza pani minister, klasyczna reprezentantka polityki „wstawania z kolan”, po dwu latach doświadczeń w bezwzględnym forsowaniu swoich wizji, która dopiero co doznała w tych działaniach „pozytywnego wzmocnienia” w postaci przyznanej wysokiej nagrody pieniężnej, która jest mistrzynią w przemawianiu, ale która kompletnie nie potrafi słuchać, nie mówiąc już o słuchaniu ze zrozumieniem, czy ta osoba potrafi z tych nauk w Finlandii cokolwiek wynieść i zaadoptować poznane tam rozwiązania do polskiego systemu edukacji?
Nie sięgając już do szczegółów fundamentalnych różnic między polskim a fińskim systemem edukacji, biorąc pod uwagę podstawowe różnice w filozofii podejścia do celów i systemów wartości, na których te systemy zostały zbudowane – już na przykładzie zasadniczych różnic w sposobach, w jakich władze Finlandii i Polski postrzegają ścieżki kariery zawodowej, które mają prowadzić, tam i u nas, do zdobywania kwalifikacji, można śmiało przyjąć, że drugiej Finlandii w polskiej edukacji, przynajmniej za rządów tej partii. nie doczekamy!
Włodzisław Kuzitowicz