Gdyby nie problemy zdrowotne moich domowych podopiecznych (żony i goldenki Sendi) byłbym teraz na kongresie OSKKO w Krakowie i – najprawdopodobniej – nie pisałbym tego felietonu. Ale nie mogłem zostawić moich cierpiących domowniczek i XII Kongres Zarządzania Oświatą śledzę z oddali, skazany na fotki i informacje „z drugiej ręki”. Za to mam (w wolnych od domowych obowiązków chwilach) warunki do pisania kolejnego felietonu.

 

Moimi refleksjami o kongresie podzielę się za tydzień. Dzisiaj zajmę się tematem, którego próżno szukać w harmonogramie krakowskiego kongresu OSKKO – edukacją zawodową. Od dawna obiecuję, że napiszę obszerny, pogłębiony artykuł na ten temat, obnażający dyletanctwo aktualnego kierownictwa MEN w tym, co nazywają radykalną zmianą w tej edukacji. Jak dotąd  jeszcze nie jestem do tego gotowy – nie tyle mentalnie (bo emocje narastają), co  – nazwę to – logistycznie.

 

Przeto zdecydowałem, że choć w formule felietonowej dam upust tej krwi, która mnie zalała, gdy czytałem, zamieszczony 8 września w „Gazecie Prawnej” artykuł, zatytułowany Anna Zalewska zdradziła szczegóły reformy szkół branżowych: Pracodawca sam założy szkołę, a uczeń podpisze lojalkę. Bez dalszych wstępów – skomentuję stwierdzenia szefowej i wiceszefowej MEN, jakie podły podczas ich występu w ramach panelu „Pracodawca – kluczowy partner w kształceniu zawodowym”, zorganizowanego podczas Forum Gospodarczego w Krynicy:

 

 

Zacznę od rozreklamowanej zmiany terminologicznej.Minister Zalewska powiedziała tam, iż zmiana szkół zawodowych na branżowe „ choć kosmetyczna była niezbędna, aby odczarować dotychczasowe mity wokół tych szkół. – Moje pokolenie przez całe lata słyszało od rodziców: „Ucz się, bo pójdziesz do zawodówki”, albo jeszcze gorzej: „Do zawodówy”.

 

Jako były uczeń trzyletniej Szkoły Rzemiosł Budowlanych (tytuł murarza uzyskałem w czerwcu 1961 roku) oświadczam, że nie w nazwie tkwi sedno problemu.

 

W tamtym czasie też  potocznie mówiło się o naszej szkole „zawodówka”, także trafiłem tam, bo nie zdałem egzaminu do „Kopra”, ale ani jednego dnia nie czuliśmy się wtedy uczniami drugiego sortu. Dlaczego? Bo w cenie były kwalifikacje zawodowe – nawet robotnicze, bo poziom nauczycieli uczących nas był tożsamy z technikum – oba typy owych szkół mieściły się w jednym budynku, była tam jedna rada pedagogiczna i jeden dyrektor. I każdemu z nas (bo dziewcząt w tamtych czasach w SRB nie było) towarzyszyła świadomość, że najlepsi będą kontynuowali naukę w 3-letnim technikum budowlanym!

 

Pani minister! Już wtedy system szkolny znał  – jak to pani nazwała – szkoły I i II stopnia. A skąd pani jest taka pewna, że za kilka miesięcy współcześni rodzice nie będą mówili do swoich dzieci w starszych klasach „podstawówy””  Ucz się, bo pójdziesz do branżówy”!

 

Bo nie w nazwie problem, a społecznym micie kształcenia ogólnego i jedynej „godnej” karierze edukacyjnej – studiowaniu. Byle  gdzie – niechby nawet i na jednej z ponad kilku setek prywatnych szkół, mających w nazwie „szkoła wyższa”, do której dostać się może każdy absolwent szkoły średniej, byle pokazał świadectwo dojrzałości. No i wpłacił wpisowe i czesne. A później, gdy już ukończy owe studia – nawet licencjackie i dostanie upragniony dyplom magistra – zatrudni się u stryja do układania glazury! Jako „przyuczony do zawodu”…

 

Mógłbym tak jeszcze długo i konkretnie – choćby o „odkryciu” przez panie minister dualsystemu, klas patronackich, partycypowaniu pracodawców w kształceniu zawodowym, czy o pomyśle „lojalek” – zobowiązań uczniów do pracy u pracodawcy, który dołożył się do ich wykształcenia. Ale o tym będzie już w owym zapowiadanym artykule. Mam nadzieje, że już wkrótce.

 

Wodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź