Minął tydzień, w którym wydarzenia przeplatały się: raz działo się coś wartego uwagi w Łodzi, innego dnia nie można było pominąć tego, co zadziało się w Warszawie! W tej ostatniej „nasza pani od edukacji” w Radzie Ministrów złożyła tam swej szefowej obszerne sprawozdanie o tym co już dokonała i jakie ma zamierzenia na najbliższą przyszłość. Jakby niezależnie od tej ministerialnej polityki nadal robią swoje podległe ministerstwu agendy: eksperci Instytutu Badań Edukacyjnych przedstawili wyniki badania „Kompetencje trzecioklasistów 2015 (K3)” (i plan dalszej kontynuacji tych badań), a ORE ogłosił zwycięzców zakończonego właśnie konkursu na najciekawsze zajęcia z wykorzystaniem e-podręczników „Szkoła na czasie, e-podręczniki w klasie!”. Ciekawe, jak długo te instytucje będą mogły realizować swoje misje „po dawnemu”?

 

 

A w Łodzi oświatowej Solidarności nie spodobała się kampania pod hasłem „Miasto szkół dla maluchów”. Poinformował o tym „Dziennik Łódzki”, pisząc, że – zdaniem związkowców z Międzyregionalnej Sekcji Oświaty i Wychowania Ziemi Łódzkiej NSZZ „Solidarność” – „prezydent Łodzi powinna informować rodziców o możliwości wyboru szkoły lub przedszkola.” OE odnotowało także – pozornie błahe – wydarzenie, jakim było podpisanie umowy patronackiej pomiędzy ZSP nr 9 a BSH Sprzęt Gospodarstwa Domowego Sp. z o.o. na prowadzenie klasy w zawodzie monter mechatronik. Jest to pierwszy patronat (w skali miasta), którym pracodawca objął naukę zawodu robotniczego; do tej pory w firmy były zainteresowane jedynie zawodami na poziomie technika. A mnie zastanawia w tej procedurze zawierania umowy patronackiej rola, jaką odegrał tam Pierwszy Wiceprezydent Miasta – Tomasz Trela. O ile mi wiadomo – dotąd szkoły radziły sobie bez takiego pośrednika. Czyżby ten szef łódzkiego SLD , wczoraj wybrany na kongresie swej partii zastępcą Włodzimierza Czarzastego, już rozpoczął swą kampanię wyborczą do przyszłych wyborów samorządowych?

 

 

Jednak nie to zamierzam uczynić głównym motywem tego felietonu. Miniony czwartek przyniósł czytelnikom „Dużego Formatu” nie lada kąsek: obszerny wywiad, jakiego redaktorowi Tomaszowi Kwaśniewskiemu udzielił nie kto inny, jak Sam Przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, profesor dwu wyższych uczelni: Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i Uniwersytetu Łódzkiego – prof. zw. dr hab. Bogusław Śliwerski! Wszystkich czytelników odsyłam do źródła: w wersji papierowej – „Nie bójcie się rad”, w elektronicznej – „Szkoła powinna być laboratorium demokracji. Rozmowa z prof. Bogusławem Śliwerskim”. Rozmowa obu panów toczy się głównie wokół żon, a właściwie pierwszej żony profesora, tego, że ją zaszczuto bo chciała pracować nowatorsko, o profesorskiej wizji usamorządowionej szkoły, dotknięto także tematu sześciolatków i pisowskiego pomysłu zlikwidowania w Polsce gimnazjów, wynagradzania nauczycieli i darmowego elementarza, a nawet społecznej funkcji tzw. „godzin karcianych”. Nie będę się tutaj odnosił do tych treści – może zrobią to inni, lepiej ode mnie do tego przygotowani, zwłaszcza ci, którzy naprawdę wiedzą jak to było z tymi klasami autorskimi w Szkole Podstawowej Nr 37 w Łodzi i roli, jaką ówczesny doktor Śliwerski, nauczający w tej szkole języka niemieckiego (?!) tam pełnił. Na użytek tego felietonu podejmę jedynie dwa tematy. Pierwszy – czy pan profesor zgłosił się, czy nie, do grupy „Ekspertów Dobrych Zmian w Edukacji”.

 
Odpowiadając na pytanie redaktora: „To może teraz będzie pan miał okazję to zmienić, bo ponoć został pan konsultantem PiS do spraw edukacji”,  prof. Śliwerski powiedział:

 

 

– Nic z tych rzeczy. Mój poprzednik na stanowisku przewodniczącego Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, profesor Stefan Kwiatkowski, za rządów PO, doprowadził do sytuacji, że ministerstwo wprowadziło nas na listę obowiązkowych konsultantów. No i teraz przyszło pismo z ministerstwa, żeby potwierdzić dane. No to podałem numer telefonu, adres itd. A potem zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu, niestety, nie wiem, jak się nazywa, bo mam problemy ze słuchem, z zapytaniem, czy zgadzam się na bycie konsultantem. No to ja powiedziałem, że oczywiście, przecież reprezentuję Komitet.

 

Tak więc ja, osobiście, nie jestem żadnym konsultantem. Jestem przewodniczącym Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN i jako taki będę się starał, żeby w odpowiednim czasie ministerstwo dostawało od nas ekspertyzy.

 

 

Mogę więc sobie pogratulować, bo już 3 stycznia, komentując w Felietonie nr 105 „wyjściową” listę ministerialnych ekspertów, w sprawie profesora napisałem: „Należy więc przypuszczać, że obecność profesora Śliwerskiego na liście Grupy Ekspertów Dobrych Zmian w Edukacji jest personifikacją owego „proszonego o konsultacje i ekspertyzy w zakresie planowania dobrych zmian” Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, którego profesor od 2011 roku jest przewodniczącym.

 

 

Drugim jest temat, od którego rozpoczyna się komentowany wywiad. Oto ten fragment:

 

Tomasz Kwaśniewski: Jest pan członkiem partii?

Bogusław Śliwerski: Nie.

A był pan kiedyś?

W PZPR. Wstąpiłem w 1979 roku, wystąpiłem w 1980 roku.

A czemu w ogóle pan wstąpił?

Zwerbował mnie jeden z moich najlepszych nauczycieli, on był wtedy pierwszym sekretarzem partii w Instytucie Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Łódzkiego. Podszedł, powiedział, że fajnie byłoby coś zmienić, czy nie chciałbym mu w tym pomóc, razem może się uda.

Ile pan miał wtedy lat?

25.

A dlaczego pan wystąpił?

Poproszono mnie, żebym wraz ze studentami przeprowadził ocenę pracy jednego z docentów pedagogiki, na którego było najwięcej skarg. Że molestuje studentki, że każe studentom kupować swoje książki itd.
Powołany został specjalny zespół, kierował nim docent z psychologii, no i ja na podstawie tych opinii studentów, anonimowych oczywiście, przygotowałem zestawienie, przedstawiłem szefowi i wtedy usłyszałem, że on się w takim bagnie babrać nie będzie, mam mu nie zawracać głowy. No to złożyłem rezygnację.

 

 

Niech mi Szanowni czytelnicy wybaczą tę odrobinę próżności, ale nie potrafię nie pochwalić się przed Wami, że ten „jeden z moich najlepszych nauczycieli” to ja. Jednak nie dlatego nie mogę tego fragmentu wywiadu pozostawić bez sprostowań. Powodem jest fakt, iż tam co słowo to… nazwijmy to „konfabulacja”, bądź „dające szerokie możliwość snucia domysłów” niedopowiedzenia. Zacznijmy od chronologii, którą łatwo da się uporządkować, wspierając się faktami historycznymi.

 

 

Otóż nie mogłem w 1979 roku zwerbować dwudziestopięcioletniego młodzianka do PZPR, występując w roli pierwszego sekretarza, gdyż nim wtedy nie byłem. Byłem co prawda członkiem PZPR, już od 1967 roku (wstąpiłem do Partii, jak to wówczas się mówiło – bo innej nie było – w wieku 23 lat podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej na okręcie Marynarki Wojennej – okoliczności tego, to temat na oddzielne opowiadanie), ale przez wszystkie następne lata byłem szeregowym jej członkiem, bez żadnych aspiracji do kariery partyjnej. Funkcję tę objąłem dopiero – jeśli dobrze pamiętam – w listopadzie 1980 roku, bo dopiero wtedy, w atmosferze tzw. „Karnawału Solidarności”, w organizacjach partyjnych wyższych uczelni i wielkich zakładów pracy popularne stały się tzw. „poziomki” –  struktury poziome, czyli formy współpracy dużych organizacji – podejmowanej z pominięciem oficjalnych struktur partyjnych, inicjowane przez młode pokolenie członków PZPR, mających nadzieję na uzdrowienie tej partii. To na tej fali „odnowy” rozpadła się istniejąca wcześniej ogólnowydziałowa Podstawowa Organizacja Partyjna (POP) na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UŁ, której w tamtym czasie pierwszym sekretarzem był – wówczas adiunkt w Instytucie Historii UŁ, późniejszy (w latach 2002 – 200) rektor UŁ – wtedy dr Wiesław Puś. Czyli młody Boguś nie przyszedł do zatwardziałego aparatczyka partyjnego, uwiedziony jego „miękką” agitacją „ulubionego wykładowcy”, a swój akces wstąpienia do PZPR złożył dojrzały – poniekąd – magister pedagogiki (studia ukończone w 1977 roku), już trzeci rok zatrudniony jako pracownik naukowo-dydaktycznym, od października 1979r. – starszy asystent w zakładzie Teorii Wychowania, który zwrócił się z prośbą do swego starszego (wiekiem – o 10 lat) „kolegi z pracy” (od października 1975 roku byłem st. asystentem w Zakładzie Pedagogiki Społecznej), aby ten zechciał być jego „wprowadzającym” do Partii.

 

 

Takich jak ja, świeżo wyłonionych „pierwszych sekretarzy” organizacji partyjnych (śmieszne w tym jest to, że nie było tam drugich, ani trzecich – byli po prostu sekretarze!) w instytutach naszego wydziału było w tamtym czasie więcej – nieomal wszyscy mieliśmy wtedy po trzydzieści kilka lat, jak choćby sekretarz także nowoutworzonej POP w Instytucie Historii – wówczas doktor – Andrzej Harasimowicz. Większość nas – choćby jak Andrzej i ja – złożyliśmy nie tylko swe stanowiska, ale i legitymacje partyjne natychmiast po wprowadzeniu Stanu Wojennego! Nie obyło się to bez późniejszych, ciągnących się latami, negatywnych tego aktu konsekwencji, które poważnie zaciążyły na mojej dalszej drodze zawodowej – aż do jesieni 1988 roku…

 

 

Także owo „zadanie partyjne”, dotyczące przeprowadzenia oceny pracy jednego z docentów pedagogiki, na którego skarżyły się studentki, że je molestuje, że każe studentom kupować swoje książki itd. nie mogło zaistnieć wcześniej, jak dopiero wiosną 1981roku, gdyż był to jeden z lokalnych postulatów strajkujących w budynku przy ul. Uniwersyteckiej – głównie studentek pedagogiki i psychologii UŁ – podczas głośnego „Strajku studentów uczelni łódzkich” (29 stycznia – 18 lutego 1981r.) W tej historyjce najbardziej zabolał mnie, także nie mający nic wspólnego z rzeczywistością, ten fragment wypowiedzi pana profesora: „…wtedy usłyszałem, że on się w takim bagnie babrać nie będzie, mam mu nie zawracać głowy.” A naprawdę było tak, że ów „kandydat na członka” (bo taki formalny status w PZPR miał mgr Śliwerski) opracował kwestionariusz skierowanej do studentek i studentów, anonimowej ankiety, przy pomocy której zebrany został obiektywny materiał, potwierdzający słuszność zarzutów, zawartych we wniosku komitetu strajkowego kierowanego pod adresem owego docenta. Postulowano tam, aby z powody nagannych relacji ze studentami został on odsunięty od zajęć dydaktycznych.

 

Mając w ręce takie argumenty, zdobyte dzięki działaniom tow. Śliwerskiego, odbyłem w tej sprawie poważną rozmowę z dziekanem Wydziału Filozoficzno-Historycznego, w którego strukturze funkcjonował wtedy Instytut Pedagogiki i Psychologii. Dziekanem był wówczas znany profesor logiki. Wysłuchał mnie, pokręcił głową i … i to on powiedział mi, żebym mu więcej tą sprawą głowy nie zawracał, bo nie ma takiej możliwości, aby postulat studentów ze strajku mógł być zrealizowany. Zapewne powtórzyłem wtedy tę rozmowę koledze Śliwerskiemu.

 

A czy kandydat na członka PZPR mgr Bogusław Śliwerski w 1982, a nie 1979 roku składał na czyjeś ręce formalną rezygnacje, tego już nie wiem. Moim zdaniem nie musiał, bo po wznowieniu pracy uczelni, w okresie stanu wojennego, wystarczyło, że nie przychodził na zebrania i nie płacił składek…

 

Przepraszam szanowne Czytelniczki i Szanownych Czytelników za ten przydługi tekst. Zdecydowałem się na jego napisanie, gdyż jest to, najprawdopodobniej, jedyne miejsce, gdzie mogę sprostować to, co niezgodnie z prawdą przedstawił prof. B. Śliwerski w udzielonym „Gazecie Wyborczej” wywiadzie. I nie było osłodą niesmaku, jaki mi pozostał po jego lekturze określenie mnie tam „jednym z jego najlepszych nauczycieli”. Bo to jest także bardzo naciągnięta prawda. Student Śliwerski był wtedy (w latach 1975 – 1977) na „pedagogice szkolnej”, ja zaś prowadziłem głównie zajęcia na kierunku „pedagogika opiekuńcza”, która to dziedzina już wtedy była moją specjalnością. Na „szkolnej” miałem najprawdopodobniej, bo nie jestem dziś pewien szczegółów (ludzie – to było przecież 40 lat temu!!!) jedynie ćwiczenia do wykładu z „Metodyki wychowania w ZHP” (był wtedy taki obowiązkowy przedmiot na wszystkich kierunkach pedagogiki). Tyle tylko, że z zasady zwalniałem z zajęć studentów-instruktorów ZHP, a druh Śliwerski był już wtedy – jak mi się wydaje – co najmniej podharcmistrzem!

 

No cóż, być może pan profesor nie tylko niedosłyszy, ale ma także zaburzenia pamięci. Dziwne to jednak zaburzenia, bo zazwyczaj starsi ludzie nie pamiętają gdzie położyli okulary, ale w szczegółach opowiadają co działo się pół wieku temu…

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



2 komentarze to “Felieton nr 108. Głównie na temat wywiadu prof. Śliwerskiego w „Gazecie Wyborczej””

  1. rozbawiony napisał:



    Pan Kuzitowicz specjalista od manipulacji za pieniądze. WSP płaci – pisze kolumnie – nie płaci – pisze o dupie Maryni.

  2. Sun Tzu i A. Macierewicz napisał:



    Dojrzały Śliwierski Wstąpił do przestępczej organizacji w 1979. Nie wystąpił w 1980 r., tylko w r. 1982. Nie było żadnego powodu, aby w rok po powstaniu WZZ Anny Walentynowicz, wstąpić do przestępczej mafii PZPR. Nikt nikogo nie werbował, każdy mógł odmówić. Sekretarze PZPR w Uniwersytecie Łódzkim nie werbowali w sensie jakiegoś nakazu. Śliwierski chciał zrobić karierę, gdy miał lat 25. Śliwierski zwala, że wstąpił do PZPR, bo jakiś docent UŁ prowadził zajęcia ze swojego podręcznika i on to chciał powstrzymać. Nb. nie jest źle jezeli studenci i dyplomanci bazuja na książkach autorów z danego uniwersytetu, zamiast zlecać firmom pisanie prac. Śliwierski zdawał sobie sprawę , że PZPR wtedy tworzył tzw. „poziomki”, aby rozbić Solidarność. Bogusław Śliwierski nie wstąpił jako uwiedziony przez kogoś, jak twierdzi, do PZPR ,tylko z chęci umocnienia etatu, jako już trzeci rok zatrudniony asystent. Bogusław Śliwerski w 1982, a nie 1979 składał rezygnacje z PZPR. Tyle wynika z tego sprostowania.

Zostaw odpowiedź