Od wychowawcy dziewcząt z problemami do propagatora wychowania seksualnego
Realizując zapowiedź, daną w zakończeniu poprzedniej części moich wspomnień „Esej wspomnieniowy cz. IV.7. Jak szukałem nowej pracy” w zdaniu: „O kolejnych latach mojej pedagogicznej pracy, aż do „epokowego” przełomu w 1988 roku, opowiem w kolejnym, już V rozdziale moich wspomnieniowych esejów, który będzie nosił tytuł „Od wychowawcy dziewcząt z problemami do propagatora wychowania seksualnego”, przystępuję do kolejnej części mojej opowieści. Tym razem będzie to materiał trzyczęściowy:
1.O mojej pracy resocjalizatora „trudnych” dziewcząt.
2.Kolejne lata działalności w TWP – o profilaktyce narkomanii i problemach dojrzewania
3.Ponowna zmiana pracodawcy na IKN ODN i XXIII LO w Łodzi.
x x x
O mojej pracy resocjalizatora „trudnych” dziewcząt
O tym jak doszło do tego, że od 1 września 1983 roku moim nowym miejscem pracy stał się III Państwowy Młodzieżowy Ośrodka Wychowawczy w Łodzi opowiedziałem już w poprzednim odcinku moich wspomnień – TUTAJ
Foto: www.facebook.com/mow3lodz
Budynek, który w początku lat osiemdziesiątych XX wieku stał się siedzibą III Państwowego Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego (III PMOW) – od 1986 roku noszącego imię Marii Grzegorzewskiej. Ośrodek ten funkcjonuje tam nadal pod nazwą Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy nr 3 im. Marii Grzegorzewskiej. [Zdjęcie współczesne.]
Na początek kilka informacji organizacyjnych. III PMOW był ośrodkiem dla dziewcząt, w którym przebywało – w pięciu grupach – ok. 60 wychowanek w wieku od 13 lat do pełnoletniości lub do ukończenia zasadniczej szkoły zawodowej, nauczającej w zawodzie krawcowej. W ośrodku działały dwie szkoły specjalne dla niedostosowanych społecznie: szkoła podstawowa z klasami V – VIII i Zasadnicza Szkoła Odzieżowa. Nie licząc nauczycieli przedmiotów ogólnokształcących i zawodowych – na etacie wychowawcy pracowało tam kilkanaście osób – kobiet i mężczyzn. O ile szkoły funkcjonowały tylko w dni robocze, to wychowawczynie i wychowawcy pracowali we wszystkie dni tygodnia, w których dziewczyny były w szkole – od godziny kiedy kończyły one zajęcia szkolne – teoretyczne lub praktyczne, do godziny 22-ej, a także w niedziele i święta. Ponadto jedna/jeden wychowawczyni/wychowawca dyżurował(-a) w godzinach nocnych – od 22-ej do 8-ej dnia następnego. W dalszej części opowieści o pracy w III PMOW, dla ułatwienia relacji, będę używał wyłącznie formy „wychowawcy” – zawsze w znaczeniu „kobiety i mężczyźni”.
Grupy wychowawcze kompletowane były według zasady, że wychowanki były uczennicami tej samej lub „sąsiedniej” klasy szkoły podstawowej lub szkoły zawodowej.Ta zasada wynikała z potrzeb organizacji pracy wychowawców – dzięki temu że dziewczyny kończyły lekcje w szkole o tej samej porze i można było dopasować godziny rozpoczęcia dyżuru wychowawcy. Ja zostałem przydzielony do grupy drugiej, w której były dziewczyny uczące się w Zasadniczej Szkole Odzieżowej, w której pracowałem w parze z Bożeną Kwasiborską, pracującą tam w tej roli już od wielu lat. Ale dyżury wychowawcze z naszą grupą miała także… Lili Madalińska. Bo III PMOW był jej placówką „bazową” – jako wizytatora-metodyka ds. profilaktyki i resocjalizacji.
Na zdjęciu wychowanki grupy II w towarzystwie dyrektora Zbigniewa Gaberkowicza (siedzi w pierwszym rzędzie w środku) oraz wychowawców: Bożeny Kwasiborskiej (po lewej stronie) i piszącego te wspomnienia (po stronie prawej). Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie w dniu nadania Ośrodkowi imienia Marii Grzegorzewskiej.
I jeszcze jedna informacja z kategorii prawno-organizacyjnycj, która wszak jest ważna dla kontekstu obrazu tej mojej nowej pracy. Otóż może nie wszyscy czytający te wspomnienia wiedzą, że wychowawca w placówce typu młodzieżowy ośrodek wychowawczy podlegał Ministerstwu Edukacji Narodowej i obowiązywała tam także Karta Nauczyciela. Co za tym idzie – to ta ustawa regulowała czas pracy i zasady wynagradzania. W latach osiemdziesiątych etat wychowawcy w tego typu placówce to 24 godziny zegarowe w tygodniu. Natomiast wynagrodzenie było określane według tych samych zasad jak dla nauczycieli szkolnych, to znaczy w zależności od poziomu wykształcenia i stażu pracy, ale z powodu „trudnych warunków pracy” zwiększone o 60%. Także Karta Nauczyciela regulowała liczbę dni urlopu – jak dla placówek nieferyjnych, czyli 42 dni.
Nie wchodząc w szczegóły: z powodu potrzeby zapewnienia opieki wychowawczej nad dziewczynami przez wszystkie dni tygodnia, także w niedziele i święta oraz ferie szkolne, a także co kilka tygodni pełnienie nocnego dyżuru, opłacanego z dodatkiem za pracę w nocy – do podstawowej pensji, obok owego dodatku za trudne warunki pracy dochodziła spora kwota za godziny ponadwymiarowe, co w sumie czyniło miesięczną wypłatę znacząco wyższą od tej, którą mógłbym dostawać, gdybym zrobiwszy doktorat, pracował jako adiunkt na UŁ. Także o wiele, wiele wyższą, niż miałbym w wojewódzkiej poradni. Można więc powiedzieć, iż sprawdziło się powiedzenie, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło...
Ale nic darmo…
Pierwszą „ceną” były godziny pracy. Średnio 4 razy w tygodniu wychodziłem z domu około 13-ej i wracałem dobrze po 22-ej. O pracy – co prawda tylko „od czasu do czasu” – w niedziele, oraz o owych „nockach” już informowałem. Ale były to także dyżury w dni świąteczne.
Drugą „specyficzną” cechą tej pracy było jej „twórcze improwizowanie”, czyli w odróżnieniu od pracy nauczyciela, który ma obowiązek realizowania ministerialnego programu nauczania, wychowawca tak naprawdę realizował swój autorski program działań wychowawczo-resocjalizacyjnych, w znacznym procencie powstający jako reakcja na zaistniałą „tu i teraz” sytuację. Bo niezależnie od tego co sobie zaplanował na dany tydzień, na ten konkretny dzień – i tak o tym co będzie z dziewczynami robił zawsze zależało od nieprzewidywalnych, przypadkowych zdarzeń, od zachowań konkretnych dziewczyn, albo od aktualnej sytuacji w grupie, będącej wypadkową zupełnie nieprzewidywalnych czynników.
x x x
Nie bójcie się, nie będę tu opisywał wszystkich moich dni spędzonych w Ośrodku przy Drewnowskiej. Na całe szczęście, nawet gdybym chciał, to czas zrobił swoje i niewiele już z tamtego okresu pamiętam. Ale, tak dla ilustracji, o kilku zdarzeniach opowiem. Lecz zanim o tym – dla uspokojenia purystów prawa oświatowego, najpierw o moich pierwszych studiach podyplomowych.
Jak wiadomo – podejmując pracę w ośrodku wychowawczym powinienem mieć kwalifikacje z obszaru pedagogiki resocjalizacyjnej. Jako że takich nie miałem – zostałem zatrudniony warunkowo: że w najbliższym możliwym terminie uzupełnię moje wykształcenie. A możliwe to było wyłącznie w trybie zaocznych studiów podyplomowych w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Na rozpoczęcie nauki w roku akademickim 1983/84 szans już nie miałem, dlatego studentem owej szacownej uczelni zostałem dopiero w październiku 1984 roku. Studia te trwały trzy semestry. Realizowałem program studiów w zakresie pedagogika specjalna – resocjalizacja. Niestety nie pamiętam żadnych konkretnych szczegółów, nazw przedmiotów i nazwisk wykładowców. Zaginął gdzieś indeks. Nie wiem co spowodowało, że jedyną osobą, której personalia mogę dziś podać, to psycholog – profesor Kazimierz Pospiszyl. Być morze to pod jego kierunkiem pisałem pracę dyplomową. Bezsprzecznie miałem z nim zajęcia, zapamiętałem je nie tylko jako ciekawe, ale bardzo wartościowe – w znaczeniu przydatne w mojej codziennej pracy z dziewczynami.
A jedynym materialnym „świadkiem” tych studiów jest znaleziony w domowym archiwum rękopis pisanej wtedy pracy (być może była to nawet praca dyplomowa), której tytuł jest kolejnym dowodem jak bardzo właśnie ten temat stał się moim „prelegenckim” hobby prowadzonej w tym czasie działalności w TWP: „Analiza porównawcza systemów resocjalizacji narkomanów: „SYNANON” w USA i „MONAR” w Polsce”.
Studia ukończyłem 27 kwietnia 1986 roku – inny by się chwalił, ja jedynie poinformuję: „z wynikiem bardzo dobrym”. Od tej pory byłem już w pełni wykwalifikowanym nauczycielem-wychowawcą w III PMOW w Łodzi.
x x x
A teraz kilka „fleszy pamięci” o mojej tam pracy. Z oczywistych powodów (w pamięci najsilniej utrwalają się wydarzenia niestandardowe) nie będą to opowieści o codziennych dyżurach wychowawczych. Bo one były – z jednej strony – zrutynizowane porządkiem dnia (posiłki, odrabiane lekcji, przygotowania do snu), zaś z drugiej strony – nieprzewidywalne, bo zależne od indywidualnych problemów i stanów psychicznych dziewczyn i przez to szybko zacierające się w pamięci, bo po nich następowały wciąż nowe i nowe, każdego kolejnego dnia…
Oto co z owych niecodziennych wydarzeń pamiętam do dziś, choć upłynęło od tamtych dni ponad trzydzieści lat.
Pewnego dnia, podczas mojego dyżuru, w godzinach popołudniowych, milicyjnym konwojem, dowieziona została nowa wychowanka. Została przydzielona do „mojej” grupy. Z tego co pamiętam miała ok. 17-u lat. Niestety – nie mogę sobie przypomnieć jej imienia – będą ją nazywał Beata. Jak wszystkie „nowe” była wyraźnie zestresowana i małomówna. Została zakwaterowana w pokoju gdzie było wolne miejsce, w którym ostatnio mieszkały trzy dziewczyny – wszystkie o paroletnim stażu w tym ośrodku, z którymi miałem dobre, oparte na wzajemnym zaufaniu, relacje. Poprosiłem je, aby się zaopiekowały „nową” i miały nad nią „dyskretne” baczenie.
Beata, zanim została wprowadzona do grupy, przeszła rutynową kontrolę: jedna z koleżanek wychowawczyń przeprowadziła rewizję osobistą, a ja przejrzałem jej bagaż. Nic niebezpiecznego lub zabronionego (alkohol, narkotyki) nie znaleźliśmy. Zbliżała się noc, koniec mojego dyżuru. Dziewczyny, pomyte, leżały już w łóżkach. Jak zwykle wszedłem na dobranoc do kolejnych trzech „moich” pokoi. Tego dnia – jako do ostatniego – do tego w którym została zakwaterowana „nowa”. Na moje „dobranoc” trzy „stare” mieszkanki odpowiedziały „dobranoc panie Włodku!” (Bo taka była przyjęta forma zwracania się, nie „panie wychowawco”). Ale nie usłyszałem głosu Beaty. Leżała bez ruchu na tapczanie. Na moje pytanie czy od dawna już tak śpi, dowiedziałem się, że zaraz po przyjściu z łazienki położyła się i od prawie godziny już się nie rusza.To mnie zaniepokoiło. Podszedłem do łóżka, szarpnąłem ją za ramię… Bez skutku. Ponowiłem próby rozbudzenia – bez powodzenia. Sprawdziłem, że choć słabo, oddycha.
Natychmiast pobiegłem do pokoju wychowawców gdzie był telefon i wezwałem pogotowie. Przyjechali dość szybko. W tym czasie rozpytałem dziewczyny, którym powierzyłem opiekę nad „nową”, czy nie zauważyły czegoś nietypowego w jej zachowaniu. Wtedy jedna z nich przypomniała sobie, że jak szły do łazienki, to ona wróciła się do szafki z jej rzeczami i wyjęła puderniczkę, którą wzięła ze sobą do łazienki. Inna dziewczyna powiedziała, ze zauważyła jak otwierała puderniczkę i wysypywała z niej na dłoń jakiś proszek.
Nie miałem już wątpliwości, że to w tej puderniczce jest klucz do wyjaśnienia co się stało. Gdy ratownicy wynosili Beatę do karetki, powiedziałem o naszym odkryciu lekarzowi i dałem mu tą puderniczkę, aby zbadano co w niej było.
Już następnego dnia dowiedzieliśmy się od lekarzy z Instytutu Medycyny Pracy, gdzie na oddział ostrych zatruć została przewieziona Beata, że zatruła się arszenikiem, którego resztki potwierdzili w przekazanej puderniczce. Jej stan jest ciężki, ale już nie grozi śmiercią.
Beata dochodziła do zdrowia w szpitalu przez wiele tygodni. Skutkiem zatrucia był niedowład kończyn: z trudem chodziła i początkowo musiała być karmiona. Dopiero po jakimś czasie z trudem sama trzymała łyżkę w dłoni. Wszystko to wiem, bo byłem częstym gościem – odwiedzałem ją w szpitalu. Początkowo miała także trudności z artykulacją – mówiła bardzo niewyraźnie.
Podczas tych częstych wizyt powstała między nami relacja zaufania. Już po kilku odwiedzinach zwierzyła mi się z całej historii swojego życia, w tym z najtrudniejszych ostatnich lat, a przede wszystkim ostatnich tygodni poprzedzających jej przyjazd do Łodzi. Do dziś pamiętam jedynie, że był jakiś konflikt w rodzinie, że w jego konsekwencji została umieszczona w domu dziecka, że z niego uciekała, że po tym kiedy po kolejnej ucieczce dowiedziała się, że „sąd skierował ja do zakładu”, uciekła ponownie i zamieszkała u poznanego chłopaka. Mieszkał on sam w dużej poniemieckiej willi. Jego rodzice byli aptekarzami, ale aktualnie przebywali gdzieś poza domem. Podczas gdy była w tym domu sama „pryciała” po różnych zakamarkach i tak trafiła na strychu na szafę, w której stały różne apteczne słoje. Na jednym z nich, pod jakąś fachową nazwą, było napisane „Trucizna na szczury”. To wtedy postanowiła, „na czarną godzinę”, to” coś” mieć zawsze przy sobie i wsypała ile się dało, pod gąbkę, do opróżnionej puderniczki.
Gdy milicjanci ją „namierzyli” i wsadziwszy do służbowej „Nyski” wieźli ze Śląska do Łodzi, po drodze wciąż jej mówili: „Koniec twoich „gigantów”, już tam, w „zakładzie” dobiorą ci się do d..y.” I to dlatego, tak nastraszona, postanowiła „uciec” – raz na zawsze.
A ja, rewidując jej rzeczy osobiste, kiedy wziąłem do ręki jej kosmetyczkę i wyjąłem z niej puderniczkę, nawet nie pomyślałem, że może w niej być coś innego niż puder…
Po kilku tygodniach, decyzją lekarzy, Beata została przewieziona do sanatorium dla dzieci w podłódzkich Sokolnikach. Była tam kolejnych kilka tygodni, podczas których poddawana była intensywnej rehabilitacji, między innymi – aby ćwiczyć sprawność dłoni – nauczono ją robienia na drutach. W sanatorium nadal ja odwiedzałem. Podczas naszych wielogodzinnych rozmów nabrałem przekonania, że całe to wydarzenie z truciem się i okres dochodzenia do zdrowia, dokonały w jej osobowości wielkiej, pozytywnej zmiany, i że jej dalszy pobyt w naszym ośrodku jest zbędny. Dowiedziałem się, że ma pełnoletnią, usamodzielnioną siostrę. Dostałem od Beaty jej adres. Napisałem list, w którym poinformowałem ją o tym co się stało z jej siostrą i zaproponowałem, aby przyjechała do Łodzi ją odwiedzić. W dniu w którym przybyła na Drewnowską, po rozmowie z dyrektorem i wstępnym uzgodnieniu, że to ona wystąpi do sądu o ustanowienie opieki nad siostrą, pojechałem z nią do sanatorium do Sokolnik. Tam w trójkę dopracowaliśmy projekt, że siostra wystąpi do Sądu dla Nieletnich, aby na ostatni rok jaki Beacie pozostał do pełnoletności uczynił ją jej opiekunką prawną, zwolnił Beatę z obowiązku dalszego pobytu w PMOW i pozwolił jej zamieszkać u siostry. Ja zobowiązałem się do wystawienia pozytywnej opinii, zawierającej moje stanowisku jako jej wychowawcy w sprawie zbędności dalszego stosowania wobec Beaty tego środka wychowawczego.
Skracając: Wszystko odbyło się zgodnie z naszym planem. Beata już do Ośrodka na Drewnowską nie wróciła – po zakończeniu pobytu w sanatorium odebrała ją siostra i pojechały na Śląsk…
Nie znam – niestety – jej dalszych losów…
x x x
To zdjęcie wygląda na wykonane spontanicznie (chyba w czasie malowania), w świetlicy naszej grupy. Zamieszczam je, gdyż w moim przekonaniu dobrze ilustruje relacje między dziewczynami i ich wychowawcą.
I jeszcze jedna, nietypowa, historia – tym razem nie dramatyczna, a romantyczna. Jako że przez większość dziewczyn traktowany byłem jako ich powiernik – także i w tym przypadku mogłem szybko zareagować na taką oto sytuację. Do jednej z nich – dla potrzeb tego wspomnienia niech dalej występuje pod imieniem Marzena, przybyłej z województwa białostockiego, przyszedł list od chłopaka z… zakładu karnego w Sieradzu. Dowiedziałem się o tym od dyrektora Gaberkowicza, który wręczył mi ten list, ale zabronił przekazania go adresatce, mówiąc: „Nie możemy pozwolić, aby utrzymywała kontakty z kryminalistą”.
Dziś mogę się przyznać, że nie wykonałem decyzji przełożonego. W poufnej rozmowie „w cztery oczy” z Marzeną powiedziałem jej o tym liście i przeczytaliśmy go razem. Później wypytałem ją kto to taki i co ją z nim łączy. Dowiedziałem się, że został on skazany za udział w grupie, która dokonywała kradzieży, ale że to żaden kryminalista, tyle tylko, że w czasie gdy był w to zamieszany miał już skończone 17 lat i dlatego nie poszedł, jak tamci, do poprawczaka lecz dostał karę więzienia – w wersji dla młodocianych. Twierdziła, że to dobry chłopak, tyle, że z „nienajlepszej” rodziny i że „wpadł w złe towarzystwo”. I że oni już od dawna są parą, że ona go kocha i on ja także. I że ona bardzo mnie prosi, abym pomógł im kontaktować się ze sobą.
Pierwszym krokiem był list Marzeny do owego skazanego. Po jego odpowiedzi, że tęskni, że chciałby się z nią spotkać, że ma prawo do „widzeń”, że bardzo ją prosi, aby do niego przyjechała, postanowiłem umożliwić im to spotkanie. Nawiązałem telefoniczny kontakt z wychowawcą z ZK, który miał owego „Romea” w „zakresie swoich obowiązków” i uzgodniliśmy konkretny termin tego widzenia – oczywiście w moim towarzystwie.
Po uzyskaniu zgody dyrektora Gaberkowicza, ustalonego dnia pojechaliśmy do Sieradza i stanęliśmy przed więzienną bramą.
Foto: www.sieradz.naszemiasto.pl/
Brama zakładu karnego w Sieradzu
Nie wchodząc w szczegóły powiem tylko, że poznałem owego młodzieńca – sprawił na mnie dobre wrażenie. Nie byłem zbyt „namolny” – dałem im trochę czasu na, dopuszczalną w tamtych warunkach, intymność.
Potem była intensywna wymiana korespondencji, po jakimś czasie chłopak dostał przepustkę i odwiedził Marzenę w Ośrodku. Także i tu musiałem „robić za przyzwoitkę”…
Po następnych kilku miesiącach chłopak Marzeny, „za dobre sprawowanie”, został warunkowo zwolniony z dalszego odbywania kary, wrócił do domu i na nowo ułożył swoje życie. Jeszcze później Marzena także skończyła szkołę i została zwolniona z Ośrodka. Dzięki korespondencji jaką jakiś czas prowadziliśmy, wiem, że się pobrali. Nie wiem, czy „żyli długo i szczęśliwie”, ale i tak mam przekonanie, że w tej sprawie postępowałem nie tylko pedagogicznie, ale i przyzwoicie.
x x x
Teraz opowiem o jeszcze jednym wątku mojej działalności w roli wychowawcy. Ma on związek zarówno z moimi, odległymi w czasie, doświadczeniami uprawiania turystyki pieszej, jak i z nieprzewidywalnymi efektami mojej równoległej aktywności w roli prelegenta TWP.
Działo się to wiosną 1985. Dziś nie mogę sobie przypomnieć co było impulsem, który uruchomił wspomnienie mojej wędrówki w maju 1964 roku, wraz z kolegami z dopiero co opuszczonej na rzecz XVIII LO „Budowlanki”, po Górach Świętokrzyskich – w ramach rajdu pieszego „Łysogóry 62”, rajdu corocznie organizowanego w maju przez Łódzki Oddział PTTK. Faktem jest jednak, że właśnie to wspomnienie zrodziło myśl, aby na taki rajd zabrać moje podopieczne.
Gdy opowiedziałem im o tym pomyśle, że to rajd trzydniowy, że będzie do pokonania na własnych nogach ponad 30 kilometrów, że żywić się będziemy tym co sobie sami przyrządzimy z prowiantu przyniesionego z Łodzi w plecakach, że noclegi będą w stodołach lub na strychu wiejskiej chaty – usłyszałem ich kategoryczne NIE! I nie zmieniły ich negatywnego nastawienia do mojej propozycji opowieści o pięknie widoków i uroku górskiej przyrody. Nie i już…
I przedziwnym (nie pierwszy raz w moim życiu) zbiegiem okoliczności, krótko po owej rozmowie z dziewczynami, zawitałem do Technikum Mechanicznego. Jako że w tamtym czasie tych techników było w Łodzi kilka – dodam, że do tego, które mieściło się w budynku przy ul. Kopcińskiego – w pobliżu wiaduktu kolejowego. Byłem tam częstym gościem jako prelegent TWP. Bo fakt zmiany miejsca pracy – z UŁ na Ośrodek Wychowawczy – nie uniemożliwił tej mojej aktywności. Szerzej opowiem o tym w drugiej części tego rozdziału moich wspomnień. Teraz poinformuję tylko, że w tym technikum bywałem już wielokrotnie wcześniej i zdążyłem zapoznać się z jego wicedyrektorką. Zwykle w jej gabinecie oczekiwałem na wejście do klasy na prelekcje. Tak było i tym razem. Podczas rozmowy przy powitalnej herbacie dowiedziałem się, że i ona wybiera się wraz z grupą uczniów na rajd w Góry Świętokrzyskie i że zgłosiła już na najbliższy rajd grupę z „Machanika” w oddziale PTTK.
Gdy wkrótce po tej rozmowie spotkałem się z moimi wychowankami i opowiedziałem im o tym co usłyszałem od pani dyrektor owej szkoły, i że w owym technikum uczą się nieomal wyłącznie chłopcy – nagle wszystkie dziewczyny oznajmiły, że one też chcą pójść na ten rajd. Ale pod warunkiem, że będą na tej samej trasie, co tamci z technikum mechanicznego.
Kułem żelazo póki było gorące. Niezwłocznie przekonałem dyrektora Gaberkowicza, aby zezwolił mi pojechać dziewczynami z II grupy na ten rajd i aby wyasygnował na ten cel niezbędne środki z budżetu placówki – w tym także na zakup śpiworów. Następnego dnia byłem już w siedzibie Oddziału Łódzkiego PTTK, gdzie załatwiłem wszelkie formalności związane z naszym uczestnictwem w tym rajdzie – oczywiście na tej samej trasie, po której mieli wędrować chłopcy z „Mechanika”.
Wszystko udało się znakomicie. Pogoda nam dopisała, dziewczynom nie przeszkadzało, że musiały wędrować pieszo, z plecakami, gotować zupki na kocherach i nocować w stodołach. Bo mogły poznać chłopców z technikum, rozmawiać z nimi, a nawet nocować w tych samych stodołach. I nie doszło podczas wszystkich rajdowych dni i nocy do żadnych sekscesów. No, może poza jedną próbą, którą przerwałem na etapie „gry wstępnej”…
Po powrocie opowiadały koleżankom z innych grup jak było fajowo…
Minął rok. Już w marcu dziewczyny oświadczyły mi, że one chcą ponownie jechać na rajd „Łysogóry”. I dlaczego ja nic do tej pory nie robię w tej sprawie. I do kiedy trzeba złożyć zgłoszenie. Na co ja oświadczyłem, że jestem zajęty, że nie mam czasu na przegotowania, że nie jestem zainteresowany ponownym wyjazdem w Góry Świętokrzyskie. Spotkało się to z ich gwałtownym protestem, dowiedziałem się, że ja nie mogę tak postąpić, że one bardzo proszą, że musimy znowu iść na rajd.
W efekcie ustaliliśmy, że ja załatwię sprawę z dyrektorem Ośrodka i napiszę wszystkie wymagane „papiery”, ale dostarczenie zgłoszenia do PTTK to już musi załatwić jedna z nich. I tak też się stało. Nie ukrywam, że sytuację tą odebrałem jako moje „ciche” zwycięstwo.
Wszystko się udało, zaliczyliśmy nasz drugi rajd „Łysogóry”, lecz tym razem już bez uczniów z technikum. Ale i tak dziewczyny wróciły zadowolone.
x x x
I o jeszcze jednym „poletku” mojej działalności na rzecz dziewcząt z II PMOW muszę opowiedzieć.
Tym razem wszystkich dziewcząt, nie tylko tych z grupy II. Wiosną, na wiele tygodni przed wakacjami 1984 roku, dyrektor na zebraniu wychowawców oświadczył, że podjął decyzję o zorganizowaniu dla dziewcząt, którym sąd nie wyraził zgody na wyjazd do rodziny i które są skazane na pobyt w Ośrodku przez cale wakacje, dwutygodniowego obozu wędrownego. Że logistyka tego obozu przewiduje przemieszczanie się dziewcząt wraz z wychowawcami pociągami i autobusami PKS, zaś kwaterować będą w kolejnych bazach „postojowych” w namiotach, które wraz z bagażami będą przewożone wynajętym Żukiem albo Nysą. Posiłki dziewczyny będą robiły samodzielnie, a tam gdzie to okaże się możliwe i niedrogie – obiady będzie można spożywać w barach lub innych jadłodajniach. Z grupą powinno jechać dwoje wychowawców. I zapytał: kto zgłasza się na kierownika, a kto na drugiego wychowawcę… Cisza trwała długo. Chętnych nie było. Nie zaskoczę Was informacją, że ów impas przerwałem ja, mówiąc” „Jestem gotów poprowadzić taki obóz, ale pod warunkiem, że ja wybiorę region Polski i trasę wędrówki”. Usłyszałem zapewnienie, że jako kierownik obozu tylko ja będę o takich sprawach decydował.
Pozostał jeszcze problem „osoby towarzyszącej”, to znaczy koleżanki (bo na obozie wychowawcami mieli być: mężczyzna i kobieta), która zdecyduje się pojechać na ten obóz jako wychowawczyni wraz ze mną. Także i do tej roli koleżanki się nie paliły. Gdy na pytanie „A za ile godzin dziennej pracy na obozie będzie płacone?” dyrektor poinformował, że za 6 – zainteresowanie jeszcze bardziej zmalało.
Po kilku dniach udało mi się przekonać do wspólnego wyjazdu Wandę – najmłodszą (stażem i wiekiem) koleżanką wychowawczynię. Mogłem już przystąpić do planowania i ustaleń „logistycznych”.
Aby dalszy ciąg opowieści miał właściwy kontekst, muszę poinformować, że po wygaśnięciu mojej umowy o pracę w Katedrze Pedagogiki Społecznej UŁ, jej kierowniczka – pani prof. Irena Lepalczyk, zaproponowała mi, na okres całego roku akademickiego 1983/84, jako umowę o dzieło, kilkadziesiąt godzin zajęć na studiach zaocznych – abym z tymi studentami doprowadził do końca dwuletni cykl zajęć z metodyki pracy opiekuńczej.
W jednej z grup na III roku pedagogiki opiekuńczej była studentka, która przyjeżdżała na studia do Łodzi z dalekiego Szymonowa koło Małdyt, na zachód od Morąga. Pracowała tam jako wychowawczyni w domu dziecka, a w Łodzi uzupełniała wykształcenie, mając wcześniej ukończone Studium Nauczycielskie. Dziś oczywiście nie pamiętam jak się nazywała, ale pamiętam, że była jedną z najbardziej aktywnych na zajęciach osób, która zawsze potrafiła opowiedzieć coś ciekawego o swoich doświadczeniach, jako ilustrację do omawianej przeze mnie „teorii” metodyki tej pracy.
Stąd i nasza mniej formalna znajomość, ugruntowywana podczas przerw „na papierosa” – bo mieliśmy o czym rozmawiać. I podczas jednej z takich rozmów, odbywanej już po tym jak zgłosiłem się na kierownika obozu, olśnił mnie pomysł, aby z domu dziecka w którym ona pracuje uczynić główną bazę naszego obozu, a stamtąd robić całodniowe wypady do bliższych i trochę dalszych okolic – w celach krajoznawczych. Przedstawiłem jej mój pomysł i zapytałem czy byłoby to możliwe. Bardzo jej się to spodobało. Zaczęła opowiadać jakie to ciekawe miejsca godne zwiedzenia są w okolicy, które mogą być dla dziewczyn atrakcyjne, i oświadczyła, że zobowiązuje się porozmawiać o moim projekcie z dyrektorem domu dziecka i na najbliższym zjeździe mi odpowie jakie jest jego stanowisko wobec tego projektu.
Po dwu tygodniach znałem już pozytywną odpowiedź kierownictwa domu dziecka w Szymonowie, mogłem odbyć telefoniczną rozmowę z jego dyrektorem i przystąpić do roboczych uzgodnień. Wszystko udało się sprawnie zorganizować, odliczyła się też odpowiednia liczba naszych wychowanek, gotowych na tą przygodę. I tak, na dwa tygodnie, w drugiej połowie lipca, pojechaliśmy na Mazury.
Mapa fragmentu Mazur Zachodnich z zaznaczoną lokalizacja domu dziecka (pomarańczowa obwódka) i miejscowością, w której mieszkał Nienacki (żółta obwódka)
Dom dziecka mieścił się w wiosce Szymonowo, leżącej nad jeziorem rynnowym o nazwie „Ruda Woda”, na północny zachód od Ostródy. Placówka ta była także wakacyjnie wyludniona – znaczna część wychowanków na okres wakacji została zwolniona do rodzin. Już wcześniej było uzgodnione, że w dniach, w których nie będziemy „w terenie”, po wcześniejszym poinformowaniu, będziemy mogli jadać obiady w stołówce domu dziecka.
Niestety – prawie nic nie pozostało w mej pamięci o naszych wędrówkach po Mazurach Zachodnich. Ale jedną z takich wycieczek zapamiętałem, bo było to bardzo niecodzienne wydarzenie.
Miejscowi wiedzieli, że w niezbyt odległym Jerzwałdzie zamieszkał od niedawna Zbigniew Nienacki – znany autor serii książki dla młodzieży o Panu Samochodziku.Na podstawie jednej z nich powstał pięcioodcinkowy serial „Pan Samochodzik i Templariusze”. Ani oni, ani ja nie znaliśmy w tamtym czasie pewnych kompromitujących faktów z życiorysu tego pana, którego prawdziwe nazwisko to Nowacki. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że ten do niedawna łodzianin jest „ciekawym człowiekiem”. Dlatego uznałem, że pojedziemy go odwiedzić.
Foto:www. culture.pl[www.infoilawa.pl]
Zbigniew Nienacki (Nowicki) przed swoim domem w Jerzwałdzie.
Wycieczka się odbyła, pan pisarz był bardzo miły, opowiadał nam o tym skąd brał pomysły na kolejne książki o Panu Samochodziku, a także o jego udziale w produkcji serialu. Przy okazji tej opowieści padło nazwisko łódzkiego aktora Michała Szewczyka, grającego w tym serialu jedną z ról. Gdy powiedziałem, że to mój sąsiad, że mieszka na moim osiedlu przy ul. Jasia i Małgosi, rozwinął się kolejny wątek o innych łódzkich aktorach, w tym o odtwórcy tytułowej roli Pana Samochodzika, także łodzianinie z urodzenia – Stanisławie Mikulskim.
Ze spotkania z Nienackim dziewczyny były bardzo zadowolone. Usłyszałem jak mówiły między sobą, że jak po powrocie do Ośrodka opowiedzą, że poznały „sławnego pisarza”, to inne dziewczyny będą im zazdrościły.
Wracaliśmy z Mazur do Łodzi pociągiem, którym jechały śpiewające i grające na gitarach grupy, udające się na festiwal rockowy do Jarocina.
x x x
Przed wakacjami następnego 1985 roku dyrektor podtrzymał projekt wakacyjnego obozu wędrownego. Powtórzyła się historia z poprzedniego roku – znowu byłem jedynym „ochotnikiem” do jego poprowadzenia. Tym razem udało mi się namówić koleżankę Elżbietę Wiśniewską aby ze mną pojechała. Była ona wychowawczynią w jednej z grup, ale nasze więzi miały trochę dawniejsze korzenie. Otóż to ona była tą zatrudnioną przede mną w Dziale Artystycznym ŁDK opiekunką Zespołu Pieśni i Tańca im. J. Strzelczyka, i właśnie dlatego, że postanowiła się przekwalifikować – zwolniła się z tej pracy. Dzięki temu powstał vacat, na który ja mogłem „się załapać”. Po latach spotkaliśmy się w ośrodku na Drewnowskiej i bardzo szybko zgadaliśmy co do wspólnego fragmentu naszej przeszłości zawodowej.
Stając przed dylematem gdzie tym razem zawiozę nasze dziewczyny – zadziałałem na zasadzie „jedź tam gdzie już byłeś, gdzie wiesz że jest co zwiedzać i że jest to niezbyt rozległy region”.
Według tego klucza wybór mój padł na okolice Jeleniej Góry – podnóże Sudetów. Dlaczego? Bo pierwszy raz byłem tam w Cieplicach, w CSIZ na kursie drużynowych zuchowych, w ferie świąteczne 1960/61 i w ruinach Zamku Chojnik składałem zobowiązanie instruktorskie. Później byłem jeszcze dwukrotnie, autostopem – latem w 1962 i 1963 roku, a ponownie – jesienią 1968 roku na wczasach pracowniczych w Karpaczu. Cztery lata później witałem Nowy 1972 Rok z Krystyną na zimowisku w Szklarskiej Porębie, a ostatni raz byłem w Kotlinie Jeleniogórskiej na owym instruktorskim, rodzinnym zimowisku 1982/83 w Karpaczu. Wystarczy jako uzasadnienie wyboru?
Niestety – do dziś pozostały mi w pamięci jedynie bardzo ogólne wspomnienia – jestem w stanie odtworzyć tylko „węzłowe” miejsca do których dotarliśmy w ramach zwiedzania regionu. I nie mogę się odwołać do pamięci Elżbiety, gdyż zmarła przed kilkoma laty.
Na pewno zwiedzaliśmy w Jeleniej Górze fabrykę papieru, wiem to, bo pamiętam, że przywiozłem do domu całą ryzę papieru „maszynowego” – co było wówczas cenną zdobyczą. Bez wątpienia odwiedziliśmy Cieplice – wszak, choć z zewnątrz, musiałem „zaliczyć” Pałac Schaffgotschów, w którym mieszkałem na kursie drużynowych zuchów. Nie jestem pewien czy na trasie naszej wędrówki znalazła się też Szklarska Poręba, ale chyba tak. Wtedy na pewno poprowadziłem dziewczyny także pod wodospad Szklarka. Ale na sto procent pamiętam, że poprowadziłem je na Zamek Chojnik, i że na pewno weszliśmy na Śnieżkę. Ta ostatnia, całodzienna wyprawa z Karpacza, szlakiem przez schronisko „Strzecha Akademicka” i niezapomniane widoki ze szczytu, także unikalne budynki obserwatorium meteorologicznego, bez wątpienia stały się największym „bagażem” wspomnień, przywiezionym przez uczestniczki tego obozu do Łodzi.
x x x
Wakacje 1986 roku były kolejnym okresem, w którym musiałem ponownie wystąpić w roli kierownika obozu wędrownego wychowanek naszego Ośrodka.. Ale tym razem byłem bogatszy o doświadczenia lat poprzednich i nie miałem kłopotu z pozyskaniem „osób towarzyszących”. Był za to inny problem: zgłosił się kolega z innej grupy – Jurek Kucza, ale w kadrze obozu musiała być kobieta. Z grona wychowawczyń nadal nie było chętnych, ale zgłosiła się Krystyna Fuerst (czytaj First), która w tamtym czasie pracowała jako nauczycielka w naszej ośrodkowej szkole zawodowej.
Skończyło się na tym, że dyrektor zaakceptował tą trzyosobową ekipę wychowawczą. Nawiasem mówiąc dziś mam prawo powiedzieć, że była to „ekipa dyrektorów in spe”, choć nikt z nas tego nie mógł się wówczas przewidzieć. Przyszłość przyniosła takie zmiany, że ja po ponad dwu latach od tych wakacji zostałem dyrektorem Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej w Łodzi, Jerzy Kucza został po kilku latach dyrektorem PMOW na Drewnowskiej, a gdy on przeszedł na emeryturę, stanowisko to objęła Krystyna Fuerst. Pełniła je do 2002 roku, kiedy także przeszła na emeryturę.
Gdy kadra była już skompletowana, pozostał do załatwienia problem „gdzie jechać”. I tym razem odwołałem się do moich doświadczeń. Wykorzystałem moje harcerskie kontakty oraz zawarte w czasie pracy na UŁ znajomości w placówkach opieki nad dzieckiem w Trójmieście.
Stanęło na tym, że tym razem będą to trzy bazy: dwie pierwsze na obozach harcerskich: w lesie nad jeziorem Bielsko koło Białego Boru (stała baza obozowa Hufca Łódź-Śródmieście w Trzmielewie) oraz w lesie nad morzem koło Jarosławca (stała baza obozowa Hufca Łódź-Górna). „Na deser” – końcowe dni obozu – w Sopocie! W tym ostatnim zamieszkaliśmy w wakacyjnie wyludnionym Państwowym Domu Dziecka im. J. Korczaka, usytuowanym niespełna kilometr od sopockiego „Monciaka”, po przeciwnej stronie torów SKM-ki. Była to jedna z tych placówek Trójmiasta, w których miał być zbierany materiał empiryczny do mojego planowanego doktoratu na niedoszłym studenckim obozie naukowym w 1980 roku.
Także i o tym obozie niewiele mogę dziś opowiedzieć. O jednym fakcie nie mogłem jednak zapomnieć: na ten obóz pojechał ze mną Ares – mój wyżeł niemiecki szorstkowłosy, którego za symboliczną złotówkę kupiłem w grudniu 1984 roku od koleżanki Bożeny Kwasiborskiej, ratując jego życie – jako siódmego szczeniaka z rasowego miotu hodowanej przez państwa Kwasiborskich suczki. Bo ówczesne przepisy związku kynologicznego nakazywały do dalszej hodowli przeznaczać tylko 6 szczeniąt – siódme miało być… utopione.
Ares stał się maskotką obozu, wszędzie nam towarzyszył, a że bardzo lubił pływać – miał po temu niezliczoną ilość okazji – tak w jeziorze jak i w morzu.
Ale wracam do opowieści o tym co działo się na tym moim trzecim, i jak się wkrótce okazało – ostatnim obozie wędrownym z dziewczynami „z Drewnowskiej”. Niechcący zaprogramowałem to wydarzenie według dobrych zasad dramaturgii: kolejne miejsce obozowania dostarczało coraz to większych atrakcji.
Na obozie w Trzmielewie atrakcją był sam obóz i jezioro. Mieszkaliśmy, jak zawsze, w przywiezionych namiotach, rozbitych w pobliżu obozu harcerzy. Udało mi się wcześniej załatwić, że mogliśmy (za odpowiednią opłatą) stołować się tam (wszystkie trzy posiłki) w obozowej kuchni. Stworzyło to jeszcze większy komfort dla relaksu, wędrówek po lesie, opalaniu się i kąpieli w jeziorze.
Na obozie pod Jarosławcem, gdzie także byliśmy zaprowiantowani w obozowej kuchni, dziewczyny mogły do woli używać rozkoszy plażowania i morskich kąpieli. Tylko nieliczne uczestniczki obozu miały w swym życiorysie wakacje nad morzem!
Kulminacją atrakcji były ostatnie dni pobytu w Sopocie – letniej „stolicy Polski”. Tym razem już nie pod namiotami, a w budynku domu dziecka, pięknie położonym na wzgórzu, w niedalekiej odległości od sopockiego deptaka – ulicy Bohaterów Monte Cassino, gdzie dziewczyny mogły spacerować na równi z innymi bardziej „kasiastymi” urlopowiczkami i urlopowiczami. A to było „coś”. A do tego doszły spacery po sopockim molo, opalanie na plaży z widokiem na sławny Grand Hotel…
Dwa tygodnie szybko minęły i trzeba była, pociągiem, wracać do Łodzi. Ale wszyscy wrócili zadowoleni – kadra wychowawców także.
x x x
Jeszcze jednym „dziełem” na rzecz III PMOW muszę się pochwalić. Przed wakacjami, 14 czerwca 1986 roku, odbyły się uroczyste obchodu dwudziestolecia istnienia Ośrodka. Dla podkreślenia wagi tej rocznicy – placówce nadano imię Marii Grzegorzewskiej. Z tej okazji została wydana okolicznościowa broszura, której wiodącym tematem była postać Patronki. I tu właśnie jest ten powód, dla którego o tej broszurze wspominam: To ja byłem tej broszury redaktorem i autorem biografii Marii Grzegorzewskiej:
Fotokopie stron broszury z tekstem o Marii Grzegorzewskiej – TUTAJ
x x x
Rok szkolny po owych wakacjach – 1986/87 – nie pozostawił w mej pamięci wspomnień, które można by tu przywołać. Stało się tak zapewne z jednego powodu: były to miesiące, w których najpierw dokonałem autodiagnozy stanu mojej psychiki w okresie pracy w Ośrodku, a następnie, po sformułowaniu konkluzji – podjęcia działań zmierzających do kolejnej zmiany w mojej drodze zawodowej.
To co teraz napiszę nie jest „dorabianiem legendy” do czegoś co stało się przed 34-a laty. Były to przemyślenia i decyzje, tym razem czynione „na spokojnie”, rzekłbym „na zimno”, bez żadnej presji zewnętrznej, bez żadnej konieczności dokonania zmiany. I właśnie dlatego, że był to czas takiej właśnie, racjonalnej decyzji – tak utrwaliła się ona w mojej pamięci.
Bodźcem, który uruchomił ten proces było uświadomienie sobie, że praca w roli wychowawcy-resocjalizatora, przynajmniej w moim wykonaniu, jest pracą bardzo angażującą emocjonalnie i mentalnie. Nie potrafiłem być takim „profesjonalistą”, który po wyjściu z ośrodka wyłącza wszystkie myśli dotyczące tej sfery aktywności i przez wszystkie godziny poza pracą w ogóle o niej nie myśli. Ja tak nie potrafiłem. Tak naprawdę, to w pracy byłem także będąc już w domu, gdy jechałem z i do pracy, często nawet przed zaśnięciem. Przeżywałem wszystko co się wydarzyło podczas dyżuru, analizowałem czy mogłem postąpić inaczej, obmyślałem rozmaite warianty moich działań w następnych dniach… To była sytuacja na dłuższą metę dla mojej psychiki niebezpieczna…
Gdy to sobie uświadomiłem, gdy zacząłem obserwować wieloletnich pracowników tej placówki, którzy wypracowali sobie mechanizm obronny „profesjonalisty-formalisty”, gdy pomyślałem sobie, że za parę lat ja mogę stać się takim samym „wypalonym pedagogiem” – powiedziałem do siebie: „Włodek, poszukaj kolejnej zmiany w swoim zawodzie, bo jeśli tego teraz nie zrobisz, gdy masz jeszcze świadomość zagrożenia, to po latach będzie ci tu już tylko dobrze. Bo gdzie tyle zarobisz…”
I zacząłem rozpuszczać w łódzkim środowisku oświatowym informację, że szukam ciekawej pracy…
Ale o tym co dalej się działo opowiem już w trzeciej części tego rozdziału moich wspomnień. Przed tym będzie jeszcze obiecana część druga: „Kolejne lata działalności w TWP – o profilaktyce narkomanii i problemach dojrzewania”. Bo opisane w niej wydarzenia nie pozostały bez wpływu na to, o czym będzie w części trzeciej…
Włodzisław Kuzitowicz