Wszystko co dalej napiszę nie będzie  miało żadnych aspiracji formułowania jakiejś „teorii Kuzitowicza”, a będzie jedynie zapisem myśli „starego praktyka” polskiego systemu edukacji, który w całym okresie swej zawodowej aktywności, prowadzonej w różnych tego systemu miejscach, starał się zachować  postawę „refleksyjnego praktyka”, o humanistycz- nym punkcie patrzenia na użytkowników owego systemu.

 

Tym tematem, który pojawia się co i raz, nie tylko w fejsbukowych postach dr Żylińskiej, ale także u wielu innych liderek i liderów ruchu, który jako swój główny cel głosi zastąpienie pruskiego modelu szkoły jej nową, dostosowaną do potrzeb współczesności, formułą, jest dychotomia: przymus  – wolność, występująca także  w wersji obowiązek – dobrowolność, spotykana także w przeciwstawieniu  „szkół demokratycznych” „szkołom tradycyjnym” (systemowym).

 

W powszechnym odbiorze uczestników i zwolenników tego  reformatorskiego  ruchu – wolność,  dobrowolność, jako zasady organizowani społeczności szkolnych przyjmowane są jako niepodlegające dyskusji oczywistości. Ja także nie zamierzam  tutaj głosić tezy o ich szkodliwości dla procesu wspierania możliwie wszechstronnego rozwoju podlegających tym oddziaływaniom młodych ludzi. Mam jednak kilka zastrzeżeń szczegółowych co do praktyki ich stosowania.

 

Na początek posłużę się  metaforą, która – mam nadzieję – najlepiej zilustruje fundament moich obaw. Jeśli dominujący w szkołach styl „pruskiego dziedzictwa” to choroba, a wszelkie inicjatywy ich reformowania  to lekarstwa na tę chorobę, to aż się prosi przypomnieć, że nieomal wszystkie farmaceutyki  opatrywane są ulotkami, zawierającymi wskazówki jak ów specyfik stosować, a także w informację  „Możliwe działania niepożądane”. Jednak najczęściej można tam przeczytać ostrzeżenie przed zgubnymi skutkami przedawkowania leku.

 

Zacznę te moje uwagi i niepokoje od cytatu poglądu Marianny Kłosińskiej, przytoczonego przez dr Żylińską:  „Co zrobić, żeby dzieci chciały chodzić do szkoły? Trzeba przestać je do tego zmuszać.”

 

Nie wątpię, że jest tak w szkole Bullerbyn! Jest tylko jedno „ale”: Ale jest to instytucja bardzo ograniczona co do swego społecznego zasięgu, rzekłbym – elitarna:

 

Nasze dzieci zamiast chodzić do szkoły spotykają się razem, by uczyć się w sposób wolny i demokratyczny w podwarszawskiej wsi Świętochów. […]Wszystkie rachunki podzielimy pomiędzy siebie. Musimy opłacić przede wszystkim koszty eksploatacji domu, w którym będziemy się uczyć, wynagrodzenie pracowników (jednego lub dwóch), transport, a być może również dodatkowe zajęcia i warsztaty. Zapowiada się świetnie ruszamy już od września. [Źródło: www. bullerbyn.org.pl]

 

Nie potrafię wyobrazić sobie sytuacji, w której Sejm przyjmuje ustawę znoszącą obowiązek szkolny i  już nikt nic w sprawie chodzenia do szkoły nie musi… Co dalej? Dzieci same będą decydowały gdzie i z kim będą się uczyły? Czy w ogóle chcą się uczyć?  A może ta wolność będzie dopiero od pełnoletności, albo choć powyżej wieku „ograniczonych zdolności prawnych”? (Ukończone 13 lat życia.)

 

 

Analizując istotę „obowiązku szkolnego” nie trudno dostrzec, że jest to prawo, z którego rozliczani są rodzice, nie dzieci.  Gdyby je znieść, to tak naprawdę nie uwolnilibyśmy dzieci, a ich rodziców od obowiązku zapewnienia swym dzieciom edukacji. Nie chcę tu nic ujmować  twórcom pięknych wizji „wolnej edukacji”, ale z mojego życiowego doświadczenia wiem, że wszystkie te wizje mają szanse sprawdzenia się wyłącznie w środowisku…  dojrzałych, świadomych swych powinności ,rodziców, żeby nie powiedzieć –  zasobnych, inteligenckich elit.

 

Ale obok takich są także rodzice, którzy – podobnie jak ma to miejsce z negowaniem obowiązkowych szczepień –  nie zadawaliby sobie trudu, aby zadbać o pełną edukację swych dzieci.  Skutek – pogłębiające się szybko rozwarstwienie kulturowe społeczeństw.

 

Przeto chyba nie w zniesieniu obowiązku szkolnego droga do „wolnej edukacji”.  Ale czy dysponujemy takim skutecznym narzędziem, które sprawi, że przy jego zachowaniu –  w każdej rodzinie będzie odbywał się proces świadomego (i adekwatnego do typu osobowości dziecka) wyboru szkoły, lub innej, alternatywnej formuły edukacji, w której znalazłoby ono właściwe bodźce samorozwoju i aktywnego nabywania potrzebnych w dorosłym życiu kompetencji?

 

Kolejnym „słabym punktem” takiej wizji spluralizowanego, co do modeli funkcjonujących  placówek edukacyjnych, systemu  jest ostry deficyt kadry nauczycielskiej – przekonanej do innych niż tradycyjny sposobów organizowania procesu uczenia się, ale przede wszystkim wyposażonej w kompetencje metodyczne do takiej pracy. Wszak aktualnie tak pracujące szkoły to wyspy w oceanie konserwatyzmu, a nauczyciele potrafiący i chcący tak pracować – to „białe kruki” tego zawodu.

 

I jeszcze jeden „drobiazg”: Byłaby to wolność dana rodzicom – dziecko szło by do takiej szkoły, jaką wybrali rodzice. A jeśli – np. w dwunastym – piętnastym roku życia dorastający –  dziewczyna czy chłopak, nie akceptowali by systemu szkoły do której zapisali go rodzice (np. katolickiej, „parawojskowej”), to mogliby ją zmienić na inną? Czy władza rodzicielska byłaby  ponad wolę młodego człowieka? Czym taka sytuacja różniłaby się od dzisiejszego obowiązku szkolnego?

 

No i oczywiście jak sprawić, aby w przestrzeni społecznej powstawały i funkcjonowały takie zróżnicowane i autonomiczne co do stosowanych tam metod pracy szkoły? Kto będzie je finansował, aby edukacja nadal była dobrem powszechnie dostępnym? Bo nie mówimy tu o szkołach prywatnych i tzw. „społecznych”, w których mogłyby uczyć się tylko dzieci majętnych rodziców…

 

Ktoś powie: państwo – poprzez „bon edukacyjny”, który będzie „szedł” za dzieckiem do takiej szkoły, do jakiej zapiszą go rodzice. To, moim zdaniem, także wizja idealistyczna. Jak dotąd państwa dawały i dają pieniądze tylko  tam, gdzie mają możliwość decydowania o tym jak są one wydawana. Nie wierzę, aby powstał taki rząd, który zgodzi się na finansowanie z budżetu (który tworzy i kontroluje), szkół, w których uczniowie będą nabywali postawy i poglądy sprzeczne z ideologią partii, które ten rząd tworzą!

 

Jaka więc realna przyszłość edukacyjna  przed nami? Gdybym potrafił dać na to pytanie możliwą do zrealizowania i optymalną  co de efektów receptę – pewnie zrobiłbym karierę, i to nie tylko medialną. W moim przekonaniu wszyscy, którym bliska jest sprawa edukacji młodego pokolenia, adekwatnej do wyzwań przyszłości powinni tej odpowiedzi szukać… Jednak nie w modelu: wszystko albo nic, a w pomysłach na stopniowe, ewolucyjne zmiany ko lepszemu…

 

W tym celu ten tekst napisałem.

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

 

 

 

 



Zostaw odpowiedź