Fot. Adam Stępień /Agencja Gazeta [www.wyborcza.pl]

 

Sala plenarna Sejmu podczas czytania projektu ustawy ograniczającej niezależność sądownictwa (18 lipca 2017r.)

 

Dzisiaj proponujemy dwugłos o atrofii sztuki prowadzenia rzeczywistej dyskusji o naszej rzeczywistości – w tym o edukacji. Jako pierwszy o tym groźnym zjawisku napisał profesor Stanisław Czachorowski w tekście „Dlaczego nie dyskutujemy? I kiedy?”, opublikowanym w ubiegłym tygodniu (7 kwietnia 2021r.) przez portal EDUNEWS:

 

Od dłuższego czasu nurtuje mnie pytanie, dlaczego nie dyskutujemy*. Pytanie rodzi się w odniesieniu do edukacji i środowiska akademickiego. Obie sfery teoretycznie rzecz biorąc powinny być wypełnione dialogami, dysputami, dyskusją. Mam na myśli także edukację zdalną. A gdy zalega cisza, to rodzi się powyższe pytanie. Zadawałem je wielokrotnie.

 

Niedawno dostałem taką (moim zdaniem trafną) odpowiedź: „dyskusje się dzieją, ale rzeczywiście w kontakcie 1-1, albo w mniejszych grupach, gdzie można sobie ponarzekać – upuścić ciśnienie, które się generuje wskutek zmian i chyba tego, o czym Pan Profesor wspomniał – braku wpływu na otaczającą rzeczywistość. Zapewne wracamy do punktu wyjścia: jeśli mamy poczucie braku wpływu to nie dyskutujemy – bo po co? A z drugiej strony brak dyskusji sprawia, że ten wpływ, który mógłby być oddala się. Moja akademicka historia jest relatywnie krótka stąd nie wiem, czy tak nie było, a jest obecnie, czy też wskazany przez Pana Profesora brak dyskusji jest „chroniczny”…”

Brak poczucia wpływu oraz strach, obawa przed restrykcjami, złą oceną, skrytykowaniem. Nie mówimy, bo nikt nas nie słucha. I w konsekwencji nie mamy poczucia wpływu na rzeczywistość, nie mamy poczucia sprawstwa. Nie odzywamy się, bo boimy się konsekwencji (bo nie tylko nie oczekują naszego zdania, ale jeśli jest inne niż oczekiwane, to spotkamy się z restrykcjami). Nie traktują nas podmiotowo, lecz przedmiotowo, mamy być tylko potakiwaczami z dużym zapasem wazeliny. I w końcu milczymy… bo nie mamy nic sensownego, wartościowego do powiedzenia.

 

Przyczyn jest wiele: sprawstwo, bezpieczeństwo, kompetencja. A pewnie i jeszcze więcej.

 

*Owszem, trochę dyskutujemy. Ale za mało według mojego, subiektywnego odczucia.

 

 

Źródło:www.edunews.pl

 

x          x          x

 

 

W następnym tygodniu (13 kwietnia 2021r.) dołączył na blogu EDUOPTICUM swoje na ten temat przemyślenia Robert Raczyński. Ten obszerny tekst zatytułował po łacinie: „Non est disputandum?”. Poniżej zamieszczamy jedynie fragmenty, odsyłając linkiem do pełnej wersji tej wypowiedzi:

 

Prof. Stanisław Czachorowski poruszył ostatnio na edunews.pl kwestię istotną, która mnie również zastanawia i do której kilkukrotnie już się odnosiłem. Pomyślałem jednak, że warto potraktować ją jako temat wiodący. Mowa o dyskusji. W edukacji i środowisku akademickim, o ile dobrze profesora zrozumiałem. Tezą postawioną w jego krótkim wpisie jest rzeczonej dyskusji brak, a przynajmniej jej niedosyt.

 

Nie posądzam profesora o naiwność – pytanie, które postawił, jest najprawdopodobniej wynikiem wkurzenia merytoryczną nijakością tzw. dialogu, a nie jedynie jego założoną, statystycznie nikłą reprezentacją, mierzoną w stosunku do innych przejawów życia intelektualnego w tym kraju. Zresztą, ledwo teza wybrzmiała, autor sam udzielił sobie całkiem trafnej odpowiedzi na tytułowe pytanie: Dyskusji nie ma, bo potencjalni dyskutanci nie mają poczucia sprawczości, boją się o swoją pozycję, a czasami brakuje im kompetencji.

 

Niewątpliwie. Wydaje mi się jednak, że pełniejszej, bardziej rzetelnej odpowiedzi nie otrzymamy bez postawienia kilku bardziej szczegółowych pytań pomocniczych: Czym naprawdę jest dyskusja (w edukacji)? Co ma być jej celem? Kto ma w niej brać udział i czy tego chce? Jakie kompetencje są do tego udziału konieczne? Czego się po dyskusji spodziewamy? Jakiegoś konkretnego rezultatu? Kto jest zainteresowany tym wynikiem?

 

Nie będę się bawił w przytaczanie słownikowych definicji, bo zakładam, że czytelnicy tu zaglądający tego nie wymagają. Mam natomiast wrażenie, że zdecydowana większość uczestników dyskursu o oświacie wyobraża go sobie albo jako pyskówkę w mediach, albo wymianę uprzejmych pochrząkiwań. Niektórzy zdają się wręcz utożsamiać dyskusję z aplauzem na kursokonferencjach. Zostali wychowani na (lub przekonani do) dyskusji  jako celu samego w sobie. „Dyskusje”, których jesteśmy świadkami w ich wykonaniu są w większości jałowymi przepychankami i popisami rozmaitych oświatowych „edisonów”, chcących po raz kolejny opatentować żarówkę i sprzedawać ją naiwnym w nieskończoność. Treści jest w nich jak na lekarstwo. Przepraszam za autocytat, ale klasyfikacja „oświatowego dialogu” (iskanie się makaków, szanowanie się ignorantów i monolog jednoczesny cyników), której kiedyś dokonałem, pasuje tutaj jak ulał. […]

 

Wychodzi na to, że jeśli dyskutanci się nie zmienią, nieprędko doczekamy się wiążących rezultatów jakiejkolwiek dyskusji. Niestety, dotychczasowy model kółek dyskusyjnych, pracowicie przybijających wypocone, pseudorewolucyjne hasła-postulaty do internetowych portali, w próżnej nadziei (a może i bez niej), że pies z kulawą nogą je obwącha, zupełnie się nie sprawdził. Co dziwne, nikt tego nie zauważa. A może raczej nie chce zauważyć. Chwilo trwaj – jeszcze płacą.

 

Docieramy tu do sedna problemu – kto z kim miałby dyskutować? Czy daje się wskazać partnerów, władnych konstytuować wnioski uzyskane w takiej dyskusji i implementować je systemowo? Nawet jeśli istnieją podmioty zdolne wypracować w swoim gronie sensowne zalecenia, nie mają komu ich zarekomendować. Jak wspomniano w wypowiedzi, która dała asumpt temu tekstowi, prawdziwe, niemarkowane dyskusje się nie odbywają, bo uczestnicy, niechcący być figurantami, odstręczani są brakiem poczucia sprawczości. Nic dziwnego, przecież żeby rozmowy spełniały swoją rolę, powinny prowadzić do wniosków, które ktoś bierze pod uwagę i może wprowadzić w życie – ten model nie funkcjonuje w przypadku centralnie sterowanej, masowej „świetlicy”, która, jeśli sądzić po obserwablach, jest szczytem marzeń znaczącej części społeczeństwa i jej kolejnych, kadencyjnych dozorców. […]

 

Żeby nie kończyć wpisu tą gorzką ironią, muszę z dyskusją zejść na zdecydowanie niższe piętro, to profesjonalne, ale nie mające ambicji zmieniania oblicza tej Ziemi, na co dzień walczące z przyziemnymi kłopotami edukacji. Nie, nie mam na myśli posiedzeń rad pedagogicznych, trzeba zejść jeszcze niżej, na poziom -1. Tu dyskusje są na porządku dziennym, odbywają się na przerwach, na korytarzu, w pośpiechu, w biegu, podczas wykonywania wielu innych czynności i raczej rzadko spełniają wymogi formalne. Nikt nie spisuje wniosków i raczej nie spieszy się z ich publikacją. Całkiem często są to jedynie dialogi wewnętrzne, ale skutkujące podjęciem bardzo konkretnych działań, bez oglądania się na suflera z MEiN, zajętego dłubaniem w zębach. Żeby z kolei nie popaść w pozytywistyczny optymizm oddolnej pracy organicznej, trzeba przyznać, że nie jest to jakaś permanentna i wiele wnosząca dyskusja, owocująca znaczącym, pedagogicznym postępem. Ten, jak zwykle, dokonuje się powoli, niezauważony przez rozmaitych dyskutantów i ich kibiców, na skutek przemian mentalności i potrzeb społecznych, bo nawet rewolucje są ich wynikiem. Oczekiwanie, że nastąpi on głównie w wyniku porozumienia gadających głów jest wyrazem niedojrzałości i niezrozumienia procesu historycznego.

 

 

 

Całość tekstu „Non est disputandum?”   –  TUTAJ

 

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 



Zostaw odpowiedź