Oto fragmenty, zamieszczonego 19 kwietnia 2022 roku przez Roberta Raczyńskiego na jego blogu „Eduopticon” tekstu:

 

 

Szkoła powinna…

 

Od momentu, w którym pedagogiczni luminarze odkryli, że w curriculach zawarta jest jedynie śladowa ilość zagadnień wystarczająco nowoczesnych, praktycznych, interesujących i łatwo przyswajalnych, i okazało się, że szkoła nie ma już praktycznie czego uczyć, nie chcąc sprzeniewierzać się nowemu paradygmatowi, trwają intensywne poszukiwania zagadnień, którymi mogłaby się zająć między przerwami. Pomysłów jest bez liku, bo kiedy kolejny drwal zostanie już zespołowo i projektowo pokolorowany, suweren znów zacznie się zastanawiać, za co właściwie tym leniom-nauczycielom płaci.

 

Z rozważań pedagogów, psychologów, socjologów i innych specjalistów, niemogących spać po nocach wynika, że „szkoła powinna”. Co? To już w sumie mniej ważne, bo realizacji tych powinności i tak nikt nie będzie mógł sprawdzić, a już z pewnością nie będzie w stanie udowodnić, że realizowane nie są. Jeśli tylko dotyczą czegokolwiek poza wiedzą merytoryczno-przedmiotową i weryfikacją tejże, mają zapewnione poczesne miejsca w planach nadzoru pedagogicznego i oczywiście w planach rozwoju nauczycieli. Do owych planów, niemal codziennie dopisywane są nowe punkty i praktycznie nie sposób włączyć komputer i nie dowiedzieć się o kolejnych obszarach szkolnej powinności, leżących dotąd odłogiem.

 

Zastanawiając się niedawno nad tematyką godzin wychowawczych i wszelkimi innymi „treściami”, adresowanymi do przebodźcowanych Internetem, życiem i szkolną aktywizacją nastolatków, doszedłem do wniosku, że, my, nauczyciele, przypisujemy sobie rolę większą niż w istocie jest nam dana i zdecydowanie przeceniamy wpływ (lub brak wpływu) jaki wywieramy na społeczeństwo. […]

 

Jako człowiek najwyraźniej dotknięty przypadłością zwaną idiopatycznym zespołem szyderczo-malkontenckim (copyright by śp. Daniel Passent), zapytam, gdzie w tym wszystkim, u diabła, rola i udział rodziców, domu, rodziny? Czy nie stawiamy świata na głowie? Czy rzeczywiście powinniśmy traktować ludzi jak glinę do systemowego formowania? Mam wrażenie, że w obliczu dojmującej, niemal totalnej klęski przekazu merytorycznego (brak potrzeb wspierany przez tanią ideologię), gorączkowo szukamy czegoś, co mogłoby tę pustkę wypełnić. Nie chce mi się nawet wymieniać (z pewnością nie udałoby mi się spisać nawet drobnej części takiej listy) zagrożeń, przed którymi chcemy ucznia chronić, wyzwań, na które chcemy go przygotować, ideałów, które chcemy mu wpoić i.… rozczarowań, których siłą rzeczy doznamy, nie przyjmując do wiadomości, że to wszystko jest niewykonalne. Za dużo bierzemy na wątłe barki, za dużo dajemy sobie tam nakłaść – obecnie, szkoła została obarczona odpowiedzialnością za wszystko, co jeszcze kilkadziesiąt lat temu było domeną normalnie funkcjonującej rodziny: kształtowaniem postaw, dostarczaniem wzorców osobowych, budowaniem relacji, etc. To chore! I tak nie damy rady, ale zawsze już będziemy wygodnym chłopcem do bicia, kiedy (wcale nie „jeśli”) nasz target wszystkich tych skrojonych na geniuszy i wzorowych obywateli celów nie osiągnie. Chłopcem, który usłużnie się nadstawia i woła o jeszcze. […]

 

Tymczasem, od szkoły wymaga się teraz działań, które nie mają najmniejszych szans powodzenia i to w obliczu trwającego już całe dekady odzierania jej i nauczycieli z jakiejkolwiek sprawczości. W społeczeństwie wykształcono za to odruch cedowania na szkołę wszelkich trudnych i niewdzięcznych zadań, które od zawsze leżały i leżą(?) w kompetencjach domu rodzinnego. Szkoła okrężną drogą wraca więc do skompromitowanej koncepcji tabula rasa, tyle że w politycznie poprawnej wersji dla mas powoli odzwyczajanych od myślenia, zakładającej, że wszyscy są już zgodni, jakie oprogramowanie powinno być w mózgach instalowane (oczywiście bezstresowo i neurodydaktycznie), a mózgi są tej instalacji spragnione i odpowiednio zaciekawione poproszą o kolejną aktualizację. […]

 

 

Nie nawołuję tu do wycofania się szkoły z roli, z którą zawsze była kojarzona. Zwracam jedynie uwagę na lekceważenie skutków odwróconej proporcjonalności między przypisywanymi jej zadaniami, a fizycznymi możliwościami i dostępnymi środkami ich realizacji. Im więcej po szkole się spodziewamy, tym mniej efektywne zdają się jej poczynania i nawet te sensowne robią wrażenie przypadkowych, i niespójnych. Lista tych powinności jest absurdalnie uszczegółowiona i zupełnie nierealistyczna. Zadbano nawet o „rozwój duchowy” ucznia, z wiadomym skutkiem. Takie same lub jeszcze gorsze rezultaty uzyskuje się w pozostałych obszarach, a nieuniknioną porażkę kamufluje się kolportując memy o przedwczorajszej szkole i dokładając kolejne wytyczne, kiedy poprzednie zdążą się nieco opatrzeć.

 

Zastanawiające, że w epoce decentralizacji i personalizacji usług, społeczeństwo żąda od zaniedbywanej, wiecznie niedofinansowanej, lżonej i pogardzanej instytucji (i profesji) świadczeń w stylu wash&go i 500+n in one. Z jednej strony, w ideologicznym tle, słychać mantrę o indywidualizacji nauczania, zróżnicowaniu podejść i docenianiu różnorodności, z drugiej, ma się tym zająć uniwersalny podmiot, teoretycznie predysponowany do wszystkiego, a w praktyce, do niczego. […]

 

No cóż, w tym momencie, ludzie, którzy naprawdę nie wiedzą, na czym ten zawód polega i nie zdają sobie sprawy, że w wielu krajach nauczyciele nie są ustawowo zobligowani do pełnienia funkcji, które u nas uznaje się za oczywiste, zapytają z pewnością, czym w takim razie nauczyciel’ka ma się zająć. […]

 

Chciałbym, żeby wybrzmiało to wyraźnie: funkcje pozamerytoryczne szkoły uznaję za konieczne i nieuniknione, należy jednak rozumieć, że obecne przesunięcie jej zadań w stronę całkowitego przejęcia, zagospodarowania i kształtowania środowiska ucznia uznaję za poronione i szkodliwe dla niego samego, jako domniemanego i podobno pożądanego podmiotu działań tej instytucji. Oświata publiczna i wysługująca się jej pedagogika coraz mocniej odczuwają konsekwencje kurczowego trzymania się swoich ideologicznych pryncypiów, które do pewnego momentu w historii ludzkości sprawdzały się dość dobrze, ale dochodzą właśnie do granic stosowalności, gdyż ich wewnętrzne sprzeczności zaczynają być wyraźnie odczuwalne. Są one obecnie na etapie analogicznym do agonii socjalizmu, który walcząc z tymi samymi, immanentnymi dolegliwościami aksjologicznymi, czarował swoją „ludzką twarzą”, która wkrótce okazała się pośmiertną maską. Nie wydaje się obecnie prawdopodobne, by ich los mógł być diametralnie różny – najwyraźniej nie odmieni go racjonalne myślenie, a na zawrócenie z drogi ku totalnej utracie znaczenia i rozpłynięcia się w wymarzonej, miękko-kompetentnej nirwanie nie ma co liczyć.

 

Jak zwykle, jedyna nadzieja w zdrowym rozsądku tych nauczycieli, którzy rozumieją, że bardzo często mniej znaczy lepiej, którzy nie podporządkowują swoich działań cyrkowi szkolnego „się dziania”, wyobrażeniom kuratorów i całego mnóstwa innych mądrzejszych, potrafią jakoś ogarnąć bałagan i poskromić „rozmach” podstaw programowych, nie poddają się dyktatowi pedagogicznych mód, metod i technik, dopasowują formę do treści, a nie odwrotnie, wiedzą, że cele i efekty kształcenia bywają równie często wynikiem przypadku, co starannego planowania, nie dadzą się namówić na kolejny, nic nie wnoszący projekt czy dobrze wyglądający w teczce konkurs i zabiorą na wycieczkę, która nie będzie miała do zrealizowania ani celów edukacyjnych, ani wychowawczych. Jednym słowem takich, którzy wiedzą, nie tylko co powinni, ale także, co mogą i potrafią.

 

 

Cały post „Szkoła powinna…”  –  TUTAJ

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 



Zostaw odpowiedź