Za trzy tygodnie koniec wakacji, a ja wszystkie pisane w tym czasie felietony poświęcałem tematom ministerialnym albo szkolnym. Więc może dzisiaj, choć raz,  nie będzie  nic o polityce edukacyjnej, ani o szkolnych, nauczycielskich bolączkach.

 

No i powstał problem: to o czym?

 

I nagle przyszło olśnienie: o moich wakacjach! Ale o tych, sprzed lat 70-u, 60-u, 50-u, 40-u, 30-u i 20-u…. Dlaczego akurat o tych? Bo mam już wprawę z okresu pisaniu esejów wspomnieniowych: „Moje lata dziewiąte…” i rok później – „Moje lata dziesiąte…”  A wybór akurat tego okresu z mojego, liczącego już  ponad 81 lat, życia jest oczywisty – bo po raz pierwszy mogłem mieć wakacje dopiero kiedy stałem się uczniem (do klasy I poszedłem 1 września 1951 roku), a po raz ostatni – kiedy mogłem mieć szkolne wakacje, gdyż 31 sierpnia 2005 roku byłem ostatni dzień w pracy w ”mojej Budowlance” i dzień później stałem się – formalnie – emerytem.

 

A więc – ZACZYNAM:

 

Wakacje sprzed lat 70-ciu miałem jako uczeń, który w łódzkiej SP nr 135  na Nowym Złotnie zdał do klasy V. Choć miałem skończone 11 lat, to nie uczestniczyłem w koloniach letnich, gdyż z powodu przypadłości chorobowych (pozostałość licznych „słabości” siedmiomiesięcznego wcześniaka, który przeżył ten bliźniaczy poród domowy, w warunkach okupacyjnej biedy 1944 roku) rodzice nigdzie mnie bez swojej opieki z domu nie wypuszczali. Dlatego te wakacje (których w szczegółach dziś już nie pamiętam), tak jaki inne z tego okresu, na pewno spędzałem (oczywiście nie cale, a jedynie dwa-trzy tygodnie) na białostockiej wsi, skąd do Łodzi w połowie lat dwudziestych, przyjechała moja mama. Podróżowaliśmy tam z Lodzi pociągiem, najpierw do Warszawy na Dworzec Główny, potem komunikacją miejską na Pragę, a tam z Dworca Wileńskiego – pociągiem na Białystok –  do stacji Czyżew. Pierwszą „bazą” tego urlopu, była tzw. „ojcowizna”, na której gospodarował najstarsze brat mamy – wujek Stefan Malinowski, który zawsze przyjeżdżał po nas na stację furmanką i na niej docieraliśmy na ową wieś Zalesie-Stefanowo. Było tam  kilkunastohektarowe gospodarstwo, z siedliskiem, na które składały się: drewniana trzyizbowa chata, stodoła i obora – wszystkie kryte słomianą strzechą. Pozostało mi z tego pobytu jedynie kilka ”fleszy pamięci”: noclegi w stodole, towarzyszenie Edkowi – o dwa lata starszemu ode mnie synowi wujka Stefana – w wypasie krów, obserwowaniu żniw (kosą, z ręcznie wiązanymi przez kobiety snopkami, zestawianymi w tzw, „mendle”), jazda na szczycie wozu drabiniastego, załadowanego zwożonymi do stodoły snopkami, a także (jeden raz) jazda na koniu wracającym z pastwiska – ale bez siodła i strzemion. Odwiedzaliśmy także siostry mojej mamy: ciocie: Felę, Józię i Wacię, które powychodziły za mąż w okolicznych wsiach – wszystko w  trójkącie między miejscowościami Czyżew, Zambrów i Andrzejewo w powiecie Wysokie Mazowieckie.

 

Zarówno przed wyjazdem „na wieś”, jaki po powrocie, pozostałe tygodnie wakacji spędzałem w domu na Nowym Złotnie.

 

x           x           x

 

Przed 60-oma laty, w 1965 roku, byłem już 21-letnim młodym mężczyzną, który przez te minione od wyżej opisanych wakacji lata, zdążył skończyć szkołę podstawową, Szkołę Rzemiosł Budowlanych, i zdać w 1963 roku maturę w XVIII LO. Miałem także za sobą, porzucone po pierwszym roku, studia na filologii polskiej na UŁ i rok „pauzowania” – w oczekiwaniu na rozpoczęcie studiów na upragnionej pedagogice… I właśnie te przydługie wakacje od nauki spowodowały, że wakacyjne miesiące 1965 roku przeżywałem w… Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce, gdzie po wezwaniu do odbyciu obowiązkowej służby wojskowej i przejściu szklenia unitarnego oraz  złożeniu w ostatnich dniach czerwca przysięgi wojskowej, byłem w tym czasie „kursantem” na tzw. „cyklu” dla przyszłych operatorów radiolokacji w jednostkach Marynarki Wojennej. Więcej o tym  możecie przeczytać w eseju wspomnieniowym „Od kandydata na murarza do marynarza – wątek „marynarski” –    TUTAJ

 

x           x           x

 

50 lat temu – w 1975 roku – byłem już w zupełnie innej sytuacji życiowej, rodzinnej i zawodowej. Po wyjściu do cywila w kwietniu 1968 roku zdążyłem już być „zawodowym harcerzem” (zastępcą, a później komendantem Hufca ZHP Łódź-Polesie, wychowawcą w domu dziecka i wicedyrektorem d.s. domu dziecka w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym. Zdążyłem także (w latach 1970- 1975) ukończyć – z tytułem magistra – pedagogikę na UŁ. Byłem – od maja 1972 – roku mężem Krystyny i od marca 1973 ojcem synka Kubusia. Lipiec tego roku, całą naszą rodziną spędziliśmy w Bieszczadach, gdzie ja byłem komendantem łódzkiej Stanicy Harcerskiej w ramach Operacji  „Bieszczady 40”. Obóz ten rozbity został w miejscu, gdzie przed wojną była wieś Przysłup Caryński, ktorą  spalono podczas akcji wysiedlania Łemków – w ramach „Akcji Wisła” . O tym obozie i o kolejnych tygodniach tych wakacji przeczytacie w końcowej części eseju wspomnieniowego „Moje trzy lata pracy w opiece nad dzieckiem”  –  TUTAJ

 

x           x           x

 

Przed 40-oma laty, czyli w okresie wakacji 1985 roku, czyli  gdy od  wcześniej opisanych wakacjach miałem za sobą 8-u lat pracy jako starszy asystent w Zakładzie, a od 1981 roku Katedrze, Pedagogiki Społecznej na UŁ, z której  to pracy zrezygnowałem w 1983 roku i  powróciłem do praktyki, kiedy od dwu lat pracowałem jako wychowawca w II Państwowym Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym dla dziewcząt w Łodzi, tego lata, tak jak i przed rokiem, zorganizowałem i poprowadziłem dla grupy wychowanek naszego ośrodka, które nie miały możliwości  bycia w tym czasie u rodziny, dwutygodniowy obóz wędrowny. Nie był to taki obóz, którego obraz pojawił się zapewne Wam przed oczami, czyli wędrującej po górach i lasach,  z plecakami i namiotami, grupy młodzieży – bo na taki nie byłoby chętnych. Jego przymiotnik „wędrowny” uzasadniony był tym, że wędrowaliśmy po wybranych regionach Polski, przemieszczając się od wybranej wcześniej bazy do bazy, do których dojeżdżaliśmy pociągami i autobusami PKS, a namioty, materace i śpiwory przewożone były  bagażówkami typu „Nysa”.

 

Tego roku załatwiłem, że naszymi bazami były dwa zgrupowania obozów harcerskich: w lesie nad jeziorem Bielsko koło Białego Boru (obozy Hufca Łódź-Śródmieście) oraz nad morzem kolo Jarosławca, gdzie obozowali harcerze z Hufca Łódź-Górna. Ostatnią bazą był wyludniony w miesiącach wakacyjnych  budynek  Państwowego Domu Dziecka im. J. Korczaka, usytuowanym niespełna kilometr od sopockiego „Monciaka” –  po przeciwnej stronie torów SKM-ki.

 

Na obozie w Trzmielewie atrakcją był sam obóz i jezioro. Mieszkaliśmy w przywiezionych namiotach, rozbitych w pobliżu obozu harcerskiego. Udało mi się wcześniej załatwić, że mogliśmy, za odpowiednią opłatą, stołować się (wszystkie trzy posiłki) w obozowej kuchni. Stworzyło to jeszcze większy komfort dla relaksu, wędrówek po lesie, opalaniu się i kąpieli w jeziorze.

 

Zaś na obozie pod Jarosławcem, gdzie także byliśmy zaprowiantowani w obozowej kuchni, dziewczyny mogły do woli używać rozkoszy plażowania i morskich kąpieli. Tylko nieliczne uczestniczki obozu miały w swym życiorysie wakacje nad morzem.

 

Kulminacją atrakcji były ostatnie dni, kiedy zamieszkaliśmy w Sopocie. Tym razem już nie pod namiotami, a w budynku domu dziecka, pięknie położonym na wzgórzu, w niedalekiej odległości od sopockiego deptaka – ulicy Bohaterów Monte Cassino, gdzie dziewczyny mogły spacerować na równi z innymi bardziej „kasiastymi” urlopowiczkami i urlopowiczami. A to było „coś” – samo w sobie. A do tego doszły spacery po sopockim molo i opalanie na plaży z widokiem na sławny Grand Hotel.

 

Prywatny urlop spędziłem z rodziną w naszej stałej bazie urlopowej, także nad morzem, w miejscowości Dębina k/Rowów.

 

x           x           x

 

Przed 30-oma laty, w 1995 roku, znajdowałem się w jeszcze innej sytuacji. Tym razem ponownie te dwa miesiące były dla mnie wakacjami od zajęć szkolnych, ale teraz byłem od dwu lat dyrektorem dużego Zespołu Szkół Budowlanych nr 2 w Łodzi. Przyznam się, że nie mogę sobie odtworzyć w pamięci w jakim okresie wakacji dostałem urlop, czy były to dwa tygodnie czy więcej, ani sposobu i miejsca jego wykorzystania. Jedyne co mogę, to – hipotetycznie, odwołując się do pamięci realiów  tamtego okresu – uznać, że urlop na pewno nie rozpoczął się przed zakończeniu  egzaminów wstępnych do technikum (do dwu klas: „technik budownictwa” i „technik technologii drewna”) oraz rekrutacji do zasadniczej szkoły zawodowej, i nie mógł trwać dłużej niż do 16 sierpnia, kiedy dyrektor musiał zająć się przygotowaniami do rozpoczęcia nowego roku szkolnego.

 

Najprawdopodobniej ów urlop spędziłem we wspomnianej już Dębinie k/Rowów, ale najpewniej sam – żona w tym czasie zapewne nie miała urlopu (pracowała w Rejonowym Urzędzie Pracy), a syn – już dwudziestodwulatek, miał własne towarzystwo i plany wakacyjne.

x           x           x

 

I ostatnie z wspominanych tu wakacji sprzed 20-u lat – te w 2005 roku. O dziwo – także i to co działo się zaledwie przed dwudziestoma laty nie jest tak latwe do odtworzenia. Choć zachował się w moim domowym archiwum mój ostatni „Kalendarz Nauczyciela 2004/2005”, to jest tam niewiele zapisanych informacji.  Jak to już napisałem – 31 sierpnia 2005 roku byłem ostatni dzień w pracy w ”mojej Budowlance” i dzień później stałem się – formalnie – emerytem. Te dwa, poprzedzające ową znaczącą datę miesiące, z wielu powodów, nie mogły być zwykłymi miesiącami wakacji. I to z kilku powodów.

 

Po pierwsze dlatego, ze był to czas przygotowania  się do przekazania kierownictwa szkoły następcy – w tym całej dokumentacji dydaktycznej, finansowej i majątku szkoły. Ale miałem wtedy także i inne obowiązki, wynikające z prowadzenia przeze mnie równołegłej pracy w dwu prywatnych szkołach wyższych: od lutego 2000 roku w Wyższej Szkole Informatyki, która prowadziła także kierunki pedagogiczne, oraz od 2003 roku – w Wyższej Szkole Pedagogicznej. W obu tych uczelniach miałem wykłady i ćwiczenia dla studentów „zaocznych”  (w weekendy) i tzw. „dziennych”. Z notatek w owym kalendarzu wiem, że w początku lipca miałem wpisanych jeszcze kilka terminów na egzaminy. Także ostatnie dwa tygodnie na pewno byłem jeszcze w pracy – był to czas, kiedy żegnalem się nie tylko z moimi pracownikami, ale także z przełożonymi – w tym z łódzkim Kuratorem Oświaty, który zaprosił mnie do siebie i wręczył dyplom pożegnalny oraz pamiątkowy album z dedykacją.

 

 

W kalendarzu znalazłem także kartkę, na której są notatki z pobytu – w dniach od 12 do 27 lipca – we wspomnianej już raz Dębinie k/Rowów. Pamiętam, że pojechałem tam sam – syn w wieku 32 lat miał własne plany na życie, a żona, żona musiała zostać w domu, bo od pięciu lat był w naszym domu drugi pies – Ares, znajda z ulicy, dość niesforny i wymagający nadzoru osoby, która miała u niego autorytet. Nie można go było ani zabrać tam, ani pozostawić pod opieką obcych mu ludzi. Czas ten pozwolił mi na swoisty reset wszystkich problemów związanych z tą radykalną decyzją o rezygnacji z funkcji dyrektora szkoły – na trzy lata przed upływem trzeciej kadencji, zapewnionej w wyniku wygranego w roku 2003 konkursu. Spędzałem go głównie na plaży, odwiedzając w dnie niepogody Słupsk.

x           x           x

 

 

Jak widzicie, żadne z opisanych wakacji nie spędzałem na zagranicznych wczasach,  żadne z nich nie były w jakimkolwiek krajowym ośrodku wczasowym.

 

x           x           x

 

Co wynika z tych sześciu, bardzo różnych, wspomnień moich wakacji? Że nie ma czegoś takiego, jak jedna formuła wakacji. Są one zawsze takie, w jakiej sytuacji życiowej się znajdujemy, jaki jest nasz status finansowy, jakie są nasze uwarunkowania zawodowe.

 

A o miesiącach wakacyjnych 2015 roku opowiem w felietonie, który zamieszczę 31 sierpnia.

 

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź