Zgodnie z obietnicą – dziś druga część moich wspomnień „od kandydata na murarza do marynarza”, zatytułowana „Od studenta polonistyki do rezerwisty po Mar-Wojce”. Po doświadczeniu redagowania poprzedniego odcinka postanowiłem, że nie będę się trzymał, jako głównego wyznacznika, chronologii faktów, czyli opisywania rok po roku wydarzeń, ale cały ten wspominany tym razem okres przedstawię w wyodrębnionych „wątkach merytorycznych”. I tak, po syntetycznym wspomnieniu roli jaką odegrała moja praca wychowawcy na kolonii letniej w Grabownie Wielkim, będą to: wątek studencki (cz.IIa), wątek harcerski (cz. II b) i wątek służby w mar-wojce (cz. II c).
A więc – zaczynamy – teraz o „Palcu Bożym” i wątek studencki:
Jak już wspomniałem – zacznę od historii opisanej szczegółowo już przed trzem laty i opublikowanej w e-wersji w Magazynie Sieci Rozwoju Nr. 3.[Fragment – plik pdf – TUTAJ] Nie będę krył, że ilekroć powracam pamięcią do tamtych chwil, nie mogę powstrzymać się od „filozoficznych” refleksji nad rolą przypadku w ludzkich biografiach, a zapewne także w historii ludzkości, a może i wszechświata…
Bo cały czas powraca pytanie: „Czy gdybym pewnego lipcowego dnia 1963 roku nie spotkał mojego kolegi z Budowlanki, przyjaciela z Klubu Kula – Jurka Trojanowskiego, gdybym nie dowiedział się od niego o możliwości pracy w roli wychowawcy na kolonii letniej, gdyby nie przeżyte tam doświadczenia – czy straciłbym zaintereso- wanie studiowaniem mojej wymarzonej polonistyki?” Czy kiedykolwiek zostałbym pedagogiem? A może w 1968 roku obroniłbym pracę magisterską i uczył gdzieś na wsi – z „nakazu pracy” – „polaka”? A może uczestniczyłbym w marcowych protestach 1968 roku i został relegowany z uczelni? Może…
Jak widzicie – nie dopuszczam w tych rozważaniach tej drugiej możliwości, uwzględnionej w tytule owego wspomnienia – ewentualności, że „tak miało być”, że wszystko „było TAM zapisane”, że to był „Palec Boży”...
Ale, skoro stało się tak, jak się stało – widać jestem „dzieckiem szczęścia” – już od chwili narodzin.
x x x
Foto: fotopolska.eu[www.fotopolska.eu/Lodz]
Gmach Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie w latach sześćdziesiątych XX wieku prowadzona była większość zajęć dla studentów filologii polskiej.
Od pierwszych dni października 1963 roku wszedłem w zupełnie dla mnie nowe środowisko, nikogo nie znając z grona moich nowych koleżanek i nielicznych kolegów I roku studiów filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. A był to „rok” liczny, dokładnie nie pamiętam, ale było nas prawie setka osób.
Znakomitą większość zajęć, w tym wykładów, mieliśmy w gmachu Biblioteki Uniwersytetu Łódzkiego przy ul. Matejki, oczywiście w jego stanie sprzed rozbudowy. Po latach pamiętam jedynie profesorów i jakie mieli wykłady:
Profesorowie: Jan Dürr-Durski – wykłady z historii literatury staropolskiej, Witold Śmiech – z gramatyki opisowej, a także ówczesny doktor – Władysław Ceran – wykłady z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego (potocznie używaliśmy skrótu: „scs”). Pamiętam tych trzech panów, bo to z ich wykładów musiałem w sesji letniej 1964 roku zdawać egzaminy.
Ale nim nastał czerwiec 1964 roku musiało minąć jeszcze kilka miesięcy, z których zapamiętałem przede wszystkim… życie studenckie. I nie mam tu na myśli „imprezowania”, a działalność – jak przyjęło się ją określać – społeczną. Tak, tak – student I roku bardzo szybko wszedł do „elity” studenckich aktywistów Zrzeszenia Studentów Polskich (ZSP). A stało się tak dzięki mojej wcześniejszej działalności w ZHP, bowiem bywając dość często w Komendzie Chorągwi Łódzkiej na spotkaniach organizowanych przez ówczesnego kierownika Wydziału Drużyn Zuchowych – druha Tadeusza Poklewskiego (w „cywilu” czynnego archeologa), którego poznałem, kiedy był szefem naszej łódzkiej grupy na kursie drużynowych w CSIZ w Cieplicach. W Komendzie Chorągwi poznałem starszą o trzy lata druhnę Annę Kuligowską, która jesienią 1963 roku była studentką V roku polonistyki i działała w ZSP. Jeszcze w październiku zostałem zaagitowany, aby zapisać się do tej studenckiej organizacji i mogłem, już po paru tygodniach, uczestniczyć w ogólnowy- działowym zebraniu wyborczym. I – ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu – Anka Kuligowska zgłosiła mnie – „doświadczo- nego i odpowiedzialnego działacza harcerskiego” – jako jej kandydata do nowej Rady Wydziału. W wyborach otrzymałem wymaganą liczbę głosów, a przy podziale funkcji zostałem… sekretarzem Rady Wydziałowej ZSP!
No i się zaczęło…
Na wykłady i ćwiczenia chodziłem z poczucia przyzwoitości, acz z coraz bardziej słabnącą motywacją. Za to całą energię poświęcałem w tym czasie mojej nowej działalności społecznej. Także moje życie towarzyskie było bardziej skoncentro- wane na towarzystwie „z rady” niż na koleżeństwie „z roku”. Do koleżanek z tego drugiego kręgu wrócę za chwile, ale teraz muszę się „wyspowiadać” z kilkumiesięcznej znajomości z pewną aktywistka ZSP z III roku polonistyki o imieniu Urszula. Nazwisko też pamiętam, bo zawsze kojarzyło mi się z nazwiskiem jednego z kanclerzy RFN, ale uważam, że taktowniej będzie, jeśli go tu nie przywołam. Mieszkała ona w akademiku (DS II), w którym był Studencki Klub „Balbina” – trochę wieczorów tam spędziłem… Wtedy nie wiedziałem, że mieszka tam także jedna z moich koleżanek z roku, z którą nasze drogi przecięły się po piętnastu latach…Ale o tym opowiem w odpowiednim odcinku moich wspomnień.
Głównym „osiągnięciem” pierwszych tygodni działalności nowej Rady Wydziału było przygotowanie dorocznego „Balu Filologa” – w nadchodzącym karnawale. Bal odbył się w styczniu, w budynku Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego przy ul. Armii Ludowej (dziś Polskiej Organizacji Wojskowej). Zaszczycił go swoją obecnością ówczesny Rektor UŁ, prof. Stefan Hrabec – były dziekan (1954–1959) Wydziału Filologicznego. Organizatorzy balu, w tym oczywiście i ja, mieli możliwość wypicia z Panem Rektorem wzniesionego przez niego, toastu (nie, nie szampanem, „polską czystą”) „za pomyślność łódzkiej filologii”.
Po wielu latach, w czasie gdy pracowałem w Wyższej Szkole Pedagogicznej, poznałem jego wnuczkę – Joannę Hrabec, która też była tam zatrudniona. Gdy potwierdziła, że profesor Hrabec to jej dziadek, „zwierzyłem się” jej z tej scenki z balu, mówiąc: „Bo wiesz, jak z twoim dziadkiem wódkę piłem”…
W nagrodę „za wkład pracy” władze ZSP zafundowały Urszuli i mnie – wspólne, dwutygodniowe – wczasy (w okresie przerwy międzysemestralnej) w Zakopanem, konkretnie w Domu Wczasowym ZSP „Żak”.
Foto: www.google.com
W tym budynku, przy ul. Marusarzówny 15 w Zakopanem spędziłem kilkanaście dni w lutym 1964 roku – zdjęcie współczesne.
Niewiele z tego pobytu pamiętam – jedną czy dwie próby jazdy na wypożyczonych nartach, wieczorne spacery po Krupówkach, posiadówki w „Poraju” – nie wiem już dziś dlaczego akurat to zapamiętałem, ale wiem, że wracając do domu wczasowego skandowaliśmy: „Nie ma w Polsce nic lepszego od rurek z Zakopanego”. Oczywiście chodziło o rurki z kremem. Pewnie dlatego, że specjalność zakładu – „Awanturka Zakopiańska” nie była na nasze studenckie kieszenie…
Ale tak naprawdę to mój pobyt w Zakopanem przeszedł do mojej osobistej historii z jednego powodu: tam poznałem, także starszą o dwa lata, pewną sympatyczną, inteligentną i niebrzydką studentkę… Uniwersytetu im. Łomonosowa w Moskwie, dziewczynę na stale zameldowaną w Warszawie przy ul. Kubusia Puchatka – Danutę Wawiłow. Tak, tak, to ta sama, która po latach będzie znana jako autorka książek i spektakli dla dzieci.
Wiem, zachowałem się podle: po przegadaniu kilku wieczorów i prawie całych dwu nocy, zostawiłem Urszulę, i na dwa dni przed końcem turnusu wyjechałem z Danką, nocnym pociągiem, do Warszawy. To co mi się tam, w DW „Żak” przytrafiło, to się chyba nazywa „oczarowanie”… A może było to… zakochanie?
Może kiedyś więcej opowiem o Dance, o jej niezwykłej biografii (urodziła się w 1942 roku w Koźmodiemiansku, miasteczku między Niżnym Nowgorodem a Kazaniem w ZSRR) jako owoc miłości jej mamy do Rosjanina o nazwisku Wawiłow. Nigdy przez nią niepoznany ojciec, jeszcze przed jej urodzeniem, poszedł na wojnę i już z niej nie wrócił. Po wojnie matka z córką wróciły do Polski, później zamieszkały w Warszawie i tam Danka ukończyła podstawówkę, liceum i rozpoczęła studia – oczywiście rusycystyki – na UW. Po roku dostała stypendium na Uniwersytecie Łomonosowa i już w tej roli przyjechała na wczasy do Zakopanego… Dziś koniec na ten temat.
Pora wrócić do opowieści o drugim semestrze moich studiów polonistycznych. Otóż nic z tego dzisiaj nie pamiętam. Byłem bo byłem, na zajęcia uczęszczałem, i choć w pewnych kręgach po tym jaki numer wykręciłem Urszuli w Zakopanem byłem spalony, to uczestniczyłem w tym, czym wiosną 1964 roku żyło moje zetespowskie środowisko – dyskutowaniem o „Liście 43” i wszystkich jego kontekstach i konsekwencjach, jakie poznawaliśmy nie tylko z „oficjalnych źródeł”, ale przede wszystkim z nasłuchu „Wolnej Europy”i „Głosu Ameryki”. Panował duch poparcia dla wyrażonych w dwu zdaniach tego listu postulatów, pojawiła się także inicjatywa zbierania podpisów poparcia.
Jednak ci bardziej trzeźwo myślący przekonywali, że to w niczym „sprawie” nie pomoże, a tym, którzy by to podpisali – bardzo zaszkodzi. Szybko dotarły do nas informacje, że władza, pragnąc wzmocnić swoje „przełożenie” na studencki aktyw, ma rozpocząć bardzo zdecydowaną kampanię na rzecz wstępowania do PZPR.
I pod wpływem tych „przecieków” pojawiła się kolejna inicjatywa: „Jest tylko jeden sposób, żeby nie zapisać się do PZPR i nie podpaść – zapisać się do „Stronnictwa Demokratycznego”. Pod wpływem tych sugestii kilka osób zadeklarowało chęć wstąpienia do SD – w tym także i ja. Liderzy tego stronnictwa postanowili kuć żelazo póki gorące i zostaliśmy zaproszeni na kilkudniowe szkolenie „informacyjne” do Warszawy. Tyle, i tylko tyle z tego pamiętam. Pamiętam, że byłem wraz z innymi w Warszawie, nawet nie pamiętam gdzie to było – gdzieś poza Centrum, chyba gdzieś na Woli. I już później nic więcej ze Stronnictwem Demokratycznym mnie nie łączyło.Także nigdy, aż do dzisiaj, nie wspominałem nikomu o tym epizodzie – moim pierwszym „flircie” z polityką w wersji partyjnej.
Bo niedługo po tym przyszła pora na egzaminy – pierwsze w mojej studenckiej karierze, jako że po pierwszym semestrze były tylko zaliczenia. Jak to już napisałem – miałem do zdania trzy egzaminy u wykładowców, których nazwiska i wykłady już wymieniłem. O dwu z nich teraz napiszę więcej – każdy z nich zapamiętałem z innego powodu. Bo ten trzeci zdałem tradycyjnie, za pierwszym podejściem, gdy z gromadki zestresowanych koleżanek, na pytanie prof.. Śmiecha – „To kto wchodzi pierwszy” – nie było chętnych. Podjąłem „męską decyzję” i wszedłem. Gdy po kilkunastu minutach wyszedłem, na gorączkowe pytania koleżanek: „no i co?” – tryumfalnie odpowiedziałem: „trója!”. Bo u Śmiecha połowa zdających w pierwszym terminie wychodziła z dwójką w indeksie…
Ale pierwszym był egzamin u profesora Dürr-Durskiego, i to w tzw. „zerówce”. Ale zanim o samym egzaminie – muszę zrobić wprowadzenie:
Na moim roku, w mojej grupie ćwiczeń, studiowała pewna urocza, długowłosa blondynka o niebieskich oczach, o – wtedy jeszcze nie wywołującym ekscytacji – nazwisku Mikulska. Tak tak, Basia (bo takie było jej imię) była rodzoną siostrą Stanisława, mieszkała w oficynie przy Narutowicza… Byłem tam raz, gdy uczyliśmy się do egzaminu z literatury staropolskiej…
Co to ma wspólnego z tym egzaminem? Otóż było wiedzą przekazywaną z „pokolenia na pokolenie” kolejnych roczników studentów filologii, że profesor Dürr-Durski nie tylko lubuje się w co pikantniejszych „kawałkach” poezji Morsztyna i innych twórców baroku, ale lubi długowłose blondynki o niebieskich oczach (bez insynuacji o molestowanie – nie te czasy!) i preferuje kolor niebieski. Basia postanowiła tę „wieść gminą” przetestować i powiedziała mi, że zamierza zgłosić się na egzamin w terminie zerowym. Miała jej towarzyszyć – niestety – brunetka Marysia (jej ówczesne nazwisko wyleciało mi z pamięci. Nasze drogi przetną się za 7 lat, ale o tym kiedy indziej). Ochoczo zgłosiłem chęć dołączenia do tej ekipy. I tak właśnie się stało.
W pewien pogodny czerwcowy dzień zgłosiliśmy się pod gabinet profesora o wyznaczonej, godzinie, w gmachu BUŁ. Nim zdążyliśmy zapukać otworzyły się drzwi i wyszedł z nich profesor Dürr. „Wy na egzamin?. To musicie poczekać, ja teraz idę odpocząć do parku.” Prawdopodobnie – tak to zapamiętałem – Basia zapytała: „Panie profesorze, a może pójdziemy z panem? Moglibyśmy przecież zdawać egzamin w parku, byłoby milej…” Profesor bez chwili wahania odparł: „Dobrze chodźcie”.
Foto: Arewicz[www.pl.wikipedia.org]
Park Matejki – zdjęcie współczesne. W czerwcu 1964 roku ławki były nieco inne i pomalowane na różne kolory – w tym co któraś była niebieska…
Poszliśmy – profesor prowadził. Na szerokiej parkowej alei stały dwa rzędy ławek – w różnych kolorach. Nie muszę mówić, że wybrał ławkę w kolorze niebieskim. Także nie muszę mówić, że Basia była ubrana w wydekoltowaną, o długości nieco za kolana, niebieska sukienkę. Także Marysia miała „coś niebieskiego” na sobie. W zasadzie to egzaminator zadawał pytania moim koleżankom, do mnie zwracał się tylko z pytaniami, gdy one skończyły odpowiedź na zadane pytanie: „Co pan może dodać do tego co pani powiedziała?” Zawsze coś dodawałem, poszerzałem… Po ok. 20 minutach profesor spojrzał na zegarek i oświadczył, że już musi wracać do gabinetu. Poprosił nas o indeksy. Całej naszej trójce wpisał ocenę „bardzo dobry”.
Nie dziwcie się, że tego egzaminu nigdy nie zapomnę.
Przykład tekstu w języku staro-cerkiewno-słowiańskim – w wersji oryginalnej i w transkrypcji
Natomiast egzamin u doktora Władysława Cerana z języka staro-cerkiewno-słowiańskiego stał się niezapomnia- nym z całkowicie odmiennego powodu. Już chyba wspominałem, że jestem antytalenciem w obszarze języków obcych. Już podstawówkę ukończyłem z piątkami ze wszystkich przedmiotów na świadectwie – z wyjątkiem j.rosyjskiego. W liceum – pamiętacie jakie miałem trudności z zaliczaniem języka niemieckiego. Także tu, na studiach, lektoraty z j, niemieckiego i łaciny z trudem zaliczyłem na „dostatecznie”. Ale do nauki tego, martwego, języka w ogóle nie potrafiłem się zmotywować.
Moja pamięć nie zachowała żadnego konkretu z obu egzaminów, zarówno tego w pierwszym, jak i w drugim – poprawkowym – terminie. Oba, oczywiście, oblałem. Potem nastały wakacje, które powinienem przeznaczyć na przygotowanie się do zdania egzaminu „komisyjnego”. Jednak, jak dowiecie się z kolejnego odcinka tych wspomnień, poświęconego wątkowi „harcerskiemu” z lat 1962 – 1968, wolałem oddać się innych zadaniom. Na „komis” nie poszedłem. W połowie października 1964 roku odebrałem dokumenty z dziekanatu Wydziału Filologicznego i… i co było dalej – już niedługo dowiecie się.
Zakończę tę część wspomnień informacją, która może „robić” za swoisty „chichot (mojej) historii”: Otóż pokój, w którym dr Ceran – z wiadomym skutkiem – egzaminował mnie z scs-u mieścił się w kamienicy przy ul. Uniwersyteckiej 3. Za 16 lat zostałem nauczycielem akademickim w Zakładzie Pedagogiki Społecznej, mającym swą siedzibę na I piętrze w kamienicy przy ul. Uniwersyteckiej 3!
Włodzisław Kuzitowicz