Cisza…. Cisza wyborcza. Ustawowy zakaz prowadzenia, pod groźbą kary grzywny (od 20 do 5 tyś zł..) jakikolwiek agitacji politycznej. Siedzę i rozmyślam: czy jest coś takiego, co wydarzyło się ostatnio w obszarze edukacji, co mnie poruszyło na tyle, że chciałbym to skomentować, a co żaden ortodoks z kręgów zbliżonych do zarządzających organami ścigania nie mógłby zakwalifikować jako agitację, lub antyagitację wyborczą.
I strach mnie paraliżujący obleciał, bo co bym o zakończeniu roku szkolnego, albo o planach WŁADZY dla szkół na przyszły rok, lub o egzaminach – tych jeszcze trwających albo już zakończonych – nie napisał, to niewykluczone, że jakiś gorliwy „strażnik praworządności” mógłby doszukać się w tym krypto-agitacji lub jawnego zniechęcania do oddania głosu „za” tym czy innym kandydatem, ubiegającym się o prawo zamieszkania przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
Ale przecież nie odstąpię od mojej „świeckiej tradycji” coniedzielnych felietonów tylko dlatego, że tak się narobiło, iż nawet mówienie o pogodzie może mieć „polityczny” podtekst.
Cóź mi zatem zostało?
Imieniny! Moje imieniny, które zgodnie z kalendarzem obchodziłem wczoraj. Powie ktoś – co w tym takiego, co mogłoby zaciekawić czytelników tych felietonów? Otóż – poczytajcie, a przekonacie się, że jest to historia, która ma także wątek historii prawa oświatowego.
Jak widzicie – na tej kartce z kalendarza zaznaczyłem dwa imiona: Władysław i Włodzisław. Dlaczego?
Historia mojego imienia zaczyna się w dniu moich urodzin. A były to chwile dramatyczne, wręcz tragiczne.11 kwiet- nia 1944 roku – był to wtorek, tuż po Świętach Wielkanocnych. Rodziłem się tego dnia jako siedmiomiesięczny wcześniak z ciąży bliźniaczej, na poddaszu domu bez wygód, w mieszkaniu jednoizbowym, w czasie, gdy nawet Niemcom, w okupowanej już piąty rok Polsce żyło się biednie. Dziś takie porody odbywają się w szpitalach, gdzie obok czeka przygotowany inkubator…
Wtedy poród przyjmowała okoliczna akuszerka, mając do dyspozycji tylko swoje kompetencje, ręczniki i miednicę z ciepłą wodą… Mój braciszek zmarł zaraz po urodzeniu, ja byłem na granicy życia i śmierci… Gdy tylko najgorsze minęło, ale jego prawdopodobieństwo nadal istniało, rodzice podjęli decyzję, by mieszkający w tym samym domu mąż siostry mojego taty i jego druga siostra pojechali ze mną do kościoła, aby mnie ochrzcić. Przed wyjazdem mama powtarzała: „Dajcie mu na imię Włodek”. Nikt (oprócz chrzestnych) nie wiedział dokładnie jak te chrzciny przebiegły. Mijały dni, tygodnie, miesiące i lata, „wylizałem się” z najgorszego i – choć nigdy nie byłem materiałem na supermena – żyłem. Wzrastałem ze świadomością, że mam na imię Włodek.
Aż nastał rok 1951, kiedy trzeba było zapisać mnie do szkoły. Wyobraźcie sobie, że w pierwszym roku Planu 6-letniego, pod rządami Bieruta, do szkoły moglem zostać zapisany na podstawie metryki chrztu! A tam było zapisane wyraźnie” WŁADYSŁAW. Jak to się stało? Nigdy się nie dowiedziałem. Wujek zarzekał się, że powiedział księdzu, iż mam mieć Włodek. Może ksiądz się przesłyszał? A może było inaczej? Bo ów wujek chrzestny miał na imię Władysław…
I tak przez następne lata w domu i wśród rodziny byłem Włodkiem, zaś w szkole Władkiem. Jeszcze dziś, jeśli spotkana na ulicy osoba, której nie rozpoznaję, wita mnie „Cześć Władek!” – wiem, że to koleżanka lub kolega z podstawówki!
Oczywiście tak jak było w owej metryce, tak było i w dziennikach, tak było na świadectwach ukończenia kolejnych klas i na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej.
Ale w 1958 roku, gdy trzeba było składać dokumenty do nowej szkoły – a ubiegałem się (bez powodzenia) o przyjęcie do I LO im. M. Kopernika – wymagano już świadectwa urodzenia z Urzędu Stanu Cywilnego. Gdy mój tato, który w tym celu tam się udał, wrócił do domu, powiedział do mamy: „Słuchaj, mamy nowego syna.” Jak to? – zapytała mama. „A tak, zobacz.” I pokazał otrzymany w urzędzie dokument, w którym „stało czarno na białym”, że 11 kwietnia 1944 roku urodził się WŁODZISŁAW.
Jak to się stało, że urząd zmienił mi imię? Po latach doszedłem do takiej interpretacji tego zdarzenia: Pierwotna metryka była wystawiona w języku niemieckim. Gdy powojenni urzędnicy polskiego urzędu stanu cywilnego ją tłumaczyli na polski, działali według zaleceń ówczesnej władzy, która nakazała, aby możliwie wszystko brzmiało po słowiańsku. I tak Wladyslaw stał się Włodzisławem.
I od tej pory żyję i oficjalnie funkcjonuję pod tym imieniem. Jedno nigdy się nie zmieniło – dla rodziny, sąsiadów, bliskich zawsze byłem i jestem Włodkiem.
Na jedno w tej historii pragnę zwrócić uwagę: do kolejnych szkół w których pobierałem naukę byłem przyjmowany na podstawie świadectwa ukończenia szkoły podstawowej, którą według tego dokumentu ukończył Władysław Kuzitowicz. Jednak w dokumentacji tych szkół funkcjonowałem już jako Włodzisław. Nikt w tamtych czasach nie robił z tego problemu – obyło się bez sprawy w sądzie o formalną zmianę świadectwa ukończenia szkoły podstawowej.
Miałem nowe imię, ale nikt nie wiedział, kiedy Wodzisławowie obchodzą imieniny. W latach pięćdziesiątych nie było tego imienia w żadnym kalendarzu, poza „Kalendarzem Harcerskim” na 1959 rok, gdzie imię to zapisano pod datą 25 września. I przez kilkanaście lat była to data moich imienin. W latach osiemdziesiątych i później, gdy imię to pojawiło się w wydawanych masowo kalendarzach pod datą 19 lipca, przyjąłem tę datę jako dzień moich imienin. Od kilkunastu lat wróciłem do 27 czerwca, bo wtedy w kalendarzach zaczęto drukować imię Włodzisław, obok Władysława. A jest to dla rodziny i znajomych lepszy termin, bo nie w porze wakacyjno-urlopowej.
I nigdy nie przypuszczałem, że w 2020 roku będę zapraszał najbliższych na imieninowy obiad, uzgadniając z nimi porę spotkania tak, aby wszyscy mogli wypełnić swój obywatelski obowiązek – z przekonaniem że robią to co rozsądny człowiek powinien dziś zrobić: oddać swój głos na „naszego” kandydata!
Włodzisław Kuzitowicz