Od wydarzeń opisanych w poprzednim eseju [„Mój rok 1969, czyli lato w Poddąbiu z Leokadią”] minęło kolejnych 10 lat i – jak to u mnie – także w tej dekadzie zaszło wiele zmian w moim życiu. Do najważniejszych należą: 1970 – rozpoczęcie studiów (zaocznych) na UŁ – „Pedagogika – kierunek wiedza o kulturze”, 1971 – rezygnacja ze stanowiska komendanta hufca ZHP Łódź-Polesie, 1972 – zawarcie związku małżeńskiego, 1 wrzesień 1973 – 31 sierpnia 1975 – pełnienie funkcji wicedyrektora d.s. domu dziecka w OSz-W nr 2 w Łodzi, czerwiec 1975 – obrona pracy magisterskiej, 1 październik 1975 – zatrudnienie na stanowisku st. asystenta w Zakładzie Pedagogiki Społecznej na Uniwersytecie Łódzkim.
Powyższe informacje były niezbędne, aby nie była dla czytelnika zaskoczeniem ta opowieść o czterech tygodniach wakacji w 1979 roku, przeżytych także na obozie harcerskim, ale w jakże innej roli i okolicznościach. Ale po kolei:
Abym mógł w owym roku znaleźć się na harcerskiej stanicy Chorągwi Łódzkiej ZHP, na polanie, noszącej nazwę od wsi łemkowskiej, która tam kiedyś była (do akcji „Wisła”) – o nazwie „Przysłup”, u podnóża Połoniny Caryńskiej, musiało wcześniej „zadziać się” kilka innych wydarzeń:
Po pierwsze: Związek Harcerstwa Polskiego, z zamiarem „przypodobania się” ówczesnej władzy PRL, proklamował w 1974 roku akcję o nazwie „Operacja Bieszczady 40”, w ramach której przez następne lata – aż do rocznicy obchodów 40-lecia Polski Ludowej – miały być organizowane na terenie tych gór obozy-stanice – po jednej przez każdą komendę chorągwi.
Po drugie: Chorągiew Łódzka ZHP zainaugurowała swój udział w tej Operacji po raz pierwszy latem 1975 roku – na przydzielonym jej terenie, czyli właśnie na Przysłupiu Caryńskim. Ówczesne władze KChŁ zaproponowały mi, abym został komendantem pierwszego turnusu na tej stanicy. Zgodziłem się – ale, ale pod warunkiem, że będę tam wraz z poślubioną przed trzema laty żoną Krystyną (też instruktorką ZHP, w „swoim czasie” była zastępcą komendanta (czyli mnie) w Hufcu Polesie, oraz naszym dwuletnim synkiem – Kubusiem. Bardzo nam tam wtedy było dobrze…
Po trzecie: Na aktualnym stanowisku pracy – w Zakładzie Pedagogiki Społecznej UŁ – moją wakacyjną specjalnością stało się prowadzenie tzw. obozów naukowych, organizowanych podczas wakacji dla studentów po drugim roku studiów, podczas których mogli zapoznawać się (i ćwiczyć) z metodologią padań „terenowych”. Celem tej formy było przygotowanie do czekającego ich zbierania materiałów do pracy magisterskiej. Przed Bieszczadami poprowadziłem już dwa takie obozy – zawsze we wrześniu, w latach: 1976 i 1977 – oba w Bielsku-Białej. Miejscowość tę wybrałem nieprzypadkowo – po zajęciach „programowych” (badania funkcjonowania systemu opieki nad dzieckiem: w placówkach opiekuńczo-wychowawczych, ale także w szkołach i śródrocznych placówkach środowiskowych) – głównie w soboty i niedziele – uprawialiśmy (ja i studenci) turystykę po pięknym Beskidzie Żywieckim.
Widok na Połoninę Caryńską z równiny, na której w 1979 roku stały namioty stanicy Chorągwi Łódzkiej ZHP
Tym razem, bazując na moich „zasługach” dla Operacji „Bieszczady-40”, postanowiłem zakwaterować grupę mojego studenckiego obozu naukowego w łódzkiej stanicy, u podnóża Połoniny Caryńskiej, gdzie przed czterema laty kierowałem pionierskim dla łodzian turnusem tej „Operacji”. Władza harcerska ofertę przyjęła – musiało jeszcze powstać dobre „alibi”, czyli temat naukowy obozu, uzasadniający lokalizacje tego przedsięwzięcia właśnie tam. Z tym nie miałem najmniejszych trudności – już wtedy interesowałem się (zainspirowany pracą A. Kamińskiego „Samorząd młodzieży jako metoda wychowawcza”) samorządnością. Temat sformułowałem więc krotko i treściwie: „Samorządność harcerzy w Operacji „Bieszczady 40”.
Po takim wprowadzeniu mogę już przejść do opowieści o tej bieszczadzkiej przygodzie turystyczno-naukowej – z polityką w tle.
Projekt ten był w swym pomyśle bardzo atrakcyjny – nie wiedziałem tylko, czy będzie on tak samo odebrany przez ewentualnych studentów-uczestników, a także czy władze uniwersyteckie zgodzą się na poniesienie większych niż zazwyczaj kosztów – tym razem cztero- a nie jak to było dotąd w standardzie – trzytygodniowego obozu.
Po pozytywnym rozwiązaniu tego ostatniego problemu pozostało mi już tylko ogłosić nabór uczestników. W tym miejscu muszę przypomnieć, że od trzech lat, decyzją ówczesnego ministerstwa oświaty, wakacje letnie w szkołach całej Polski rozpoczynały się w drugim tygodniu czerwca i kończyły się w ostatnim dniu przed pierwszym dniem roboczym, wypadającym po 20 sierpnia. Oznaczało to, że pierwsze turnusy kolonii i obozów zaczynały się i kończyły około dwa tygodnie wcześniej, niż miało to miejsce przed tą decyzja, i niż jest to teraz.
Był to pewien problem, gdyż tradycyjnie studenckie obozy naukowe organizowane były we wrześniu, gdyż w czerwcu trwała jeszcze sesja egzaminacyjna… I był jeszcze jeden, najważniejszy szkopuł: mój projekt polegał nie tylko na prowadzeniu badań sondażowych (ankieta), ale także na zastosowaniu techniki obserwacji uczestniczącej. A to znaczyło, że grupa studencka będzie uczestniczyła w obozie generalnie na takich samych zasadach, jak pozostali uczestnicy, w tym także jako osoby, występujące w oficjalnych okolicznościach w mundurkach harcerskich.
Przy takich założeniach jedynym sposobem rekrutacji na tak nietypowy obóz był była zasada „na ochotnika”, to znaczy kandydatki i kandydaci, znając wcześniej wszystkie nietypowe okoliczności i warunki uczestnictwa, zgłaszali się z własnej inicjatywy, deklarując, że są gotowe spełnić te wymogi.
Dziś już nie pamiętam dokładnie dat rozpoczęcia i zakończenia tego obozu – wiem, że na pewno był to pierwszy turnus, że jego organizatorem był pabianicki Hufiec ZHP, że dojechaliśmy w Bieszczady razem z pozostałymi harcerzami pociągiem kolonijnym, a później zostaliśmy dowiezieni na teren stanicy podstawionymi autokarami.
Dzięki zachowanej fotografii dziś mogę, bez ryzyka pomyłki, podać, że nasza studencka grupa liczyła 14 osób. Tradycyjnie dla kierunków pedagogicznych, była zdominowana przez dziewczyny. Trzeci od prawej stoję ja – st. asystent-kierownik obozu naukowego, hm. Włodzisław Kuzitowicz. Przypadek sprawił, że dwie pierwsze osoby w rzędzie stojących (z lewej strony), to osoby, z którymi miałem później kilkuletnie kontakty, jeszcze długo po ukończeniu przez nich studiów.
Ten brodaty młodzieniec nazywa się Jacek Lesiów i to właśnie jego po kilku latach (szukał wtedy pracy) zarekomendowałem dyrektorowi III PMOW w Łodzi, gdzie wówczas byłem zatrudniony jako wychowawca, aby i jego także zatrudnił na wakujące wówczas, analogiczne, stanowisko. Przez parę lat, póki ja nie przeszedłem do łódzkiego ODN-u, byliśmy kolegami z pracy.
Natomiast stojąca obok niewysoka dziewczyna z długimi włosami to Ania – wówczas nosiła jeszcze nazwisko Walczak. I to właśnie do niej (i z całego żeńskiego grona tylko do niej) przyjechał w odwiedziny jej chłopak – Krzysztof Burchard, wtedy także student, tyle że leśnictwa, w Poznaniu. Już samym faktem, że ją tam – na tym bieszczadzkim odludziu – odnalazł, że samodzielnie pokonał wszystkie trudności komunikacyjne, że pieszo przeszedł kilkanaście kilometrów od najbliższego przystanku PKS, wzbudził mój podziw i sympatię… Gdy dowiedziałem się, że chciałby pobyć z Anią (i całą grupą, oczywiście) kilka dni – „załatwiłem” u komendanta stanicy zgodę na jego pobyt, pod warunkiem, że… że to ja rozwiążę problem jego noclegów. Problem polegał na tym, że na obozie nie było już żadnych możliwości zakwaterowania. Jedyne co mogłem uczynić, to poprosić kwatermistrza o jakieś wolne łóżko składane (tzw. „kanadyjkę”) z materacem i kocem, które wstawiliśmy do… mojego namiotu. A gdy Krzysztof po kilku dniach opuszczał stanicę i chcąc zapłacić za wyżywienie (bo przez cały okres pobytu jadał z nami wszystkie posiłki) poszedł (w moim towarzystwie) w tym celu do komendanta stanicy, usłyszał, że finanse obozu z tego powodu nie zbankrutują, a on nie będzie „zarabiał” na biednym studencie.
Oboje – Ania i Krzysiek, nie zapomnieli mi tej przysługi. Po paru latach dostałem od nich zaproszenie na ślub i wesele (podziękowałem, lecz nie skorzystałem), zaś przez kolejne lata, wraz z moją żoną i synkiem, byliśmy zapraszani do państwa Burchardów, gdy już zamieszkali razem w Pddębicach, gdzie Krzysztof został wicenadleśniczym, a Ania podjęła pracę w miejscowej poradni wychowawczo-zawodowej.
Ale wróćmy do sedna naszego pobytu w Bieszczadach, czyli do badań terenowych samorządności harcerskiej. Pierwszy tydzień przeminął na przybliżaniu młodym adeptom środowiskowych badań pedagogicznych tajników stosowanych w takich przypadkach technik badawczych. W tym pogoda nam nie przeszkadzała. Bo muszę od razu zaznaczyć, że prawie przez cały czas naszego tam pobytu nie było dnia, aby nie padał deszcz. Jeśli nie przez cały dzień, to wieczorem, rankiem, albo nocą… Praktycznie jedyny, piękny słoneczny dzień zdarzył się … na kilka dni przed końcem obozu – była to była sobota, 14 lipca. Dlaczego o tym fakcie tak precyzyjnie do dziś pamiętam – wyjaśnię już wkrótce.
A teraz do rzeczy. Warunki atmosferyczne w dużym stopniu pokrzyżowały moje plany badawcze w terenie. Nie mając środka transportu byliśmy skazani na prowadzenie badań ankietowych jedynie w pobliskich stanicach, do których można było dotrzeć pieszo – górskimi dróżkami lub szlakiem turystycznym. I właśnie owa deszczowa aura spowodowała, że taki wypad okazał się możliwy jedynie do nieodległej gdańskiej stanicy w Nasicznym. Trzeba było zredukować plany i skoncentrować się na – można by to określić – paramonografii harcerskiej samorządności – na naszej stanicy.
Już po kilku dniach okazało się dla nas oczywiste, że owa samorządność jest jedynie ideologicznie poprawnym parawanem, przykrywką, kamuflażem, mającym za zadanie stworzenie pozorów udziału „mas harcerskich” w działaniach, zaprogramowanych w „centrali”, którą w sprawach strategicznych wówczas nie była nawet Głowna Kwatera ZHP, a określona komórka w Komitecie Centralnym PZPR. Krotko mówiąc – był to taki teatrzyk dla maluczkich, aby stworzyć im złudzenie współuczestniczenia w „wielkim dziele” zagospodarowywania terenów wyludnionych po przymusowych deportacjach rdzennej ludności w ramach Akcji „Wisła”. A wszystko to w atrakcyjnej formule Operacji „Bieszczady 40”, która miała być wkładem ZHP w uroczyste obchody 40-lecia Polski Ludowej.
Pojąwszy faktyczną bezprzedmiotowość istoty naszej założonej ćwiczebno-badawczej pracy, bez większego żalu zajmowaliśmy się tym, co oferowały nam bieszczadzkie „okoliczności przyrody”. Aż do owej daty 14 lipca, kiedy to od rana nie było chmurki na niebie, a słońce przez cały dzień pięknie przygrzewało. Niestety – nie mogliśmy, jak zresztą i inni uczestnicy ze wszystkich stanic Operacji „Bieszczady 40”, w spokoju oddać się suszeniu przemoczonej odzieży i zawilgoconych koców. Bo właśnie tego dnia nawiedził Bieszczady sam I sekretarz KC PZPR, towarzysz Edward Gierek. Że to mi się nie przyśniło, że tego nie wymyśliłem dla potrzeb tego eseju, niechaj zaświadczy ta fotografia głównego organu owej partii – „Trybuny Ludu” – wydanie z poniedziałku 16 lipca 1979 roku:
Aby przywódca „przewodniej siły narodu” (wtedy nie było jeszcze w użyciu pojęcie suwerena) został w należyty sposób dowartościowany, odpowiednie „czynniki” zarządziły, że z każdej stanicy (z wyłączeniem tych odwiedzonych rzez I sekre- tarza) instruktorzy, harcerki i harcerze, specjalnie podstawionymi autokarami, zostaną dowiezieni na spotkanie z tow. Gierkiem do – oczywiście – stanicy chorągwi katowickiej, gdzie ów miting się odbył.
Jak doniosła dwa dni później „Trybuna Ludu”- „Serdecznie podejmowany przez młodzież, Edward Gierek zapoznał się z życiem, pracą i wypoczynkiem obozujących tu drużyn harcerskich z całego kraju….” Po powitaniu w siedzibie Sztabu Operacji „Bieszczady-40” w Ustrzykach Dolnych, a następnie po spotkaniach z harcerzami w stanicach, urządzonych w okolicach w miejscowości: Czarna, Ustrzyki Górne i Nasiczne, w późno południowych godzinach towarzysz Gierek dotarł do stanicy katowickich harcerzy, zlokalizowanej w pobliżu miejscowości Jodłówka.
Nie muszę chyba mówić, że i nasza grupa nie odmówiła sobie uczestnictwa w takim evencie. Na miejscu, w stanicy katowickiej, czekała na nas i pozostałych widzów tego „przedstawienia” obszerna polana, na której, wg TL, zasiadło 1500 harcerek i harcerzy. W mojej pamięci pozostał jednak obraz o wiele mniej licznie zaludnionej owej łąki, której dominującym elementem była zadaszona rozpiętym czymś na kształt olbrzymiego spadochronu estrada, na której przygotowano, w dwu rzędach, kilkanaście składanych krzeseł. Zwiezieni tam z całych Bieszczadów harcerze, przez kilka godzin,w prażącym słońcu, czekali na finał tego mityngu.
Zanim jeszcze rozeszła się wiadomość: „Już przyjechał” – dowództwo katowickiej stanicy rozpuściło informację, że poszukiwani są pomocnicy do pomocy w kuchni, gdzie przygotowywano obiad dla gości. Wśród tych, którzy zgłosili się do tej ‚”służby” były dwie studentki z naszej grupy. To one opowiadały nam później, że ich zadaniem było przede wszystkim obieranie ziemniaków, że zanim mogli do przygotowanych kotłów wlać wodę i zacząć wrzucać tam ostrugane, „młode”, kartofelki, cywilni funkcjonariusze SB przejrzeli dokładnie każdy z nich, podczas całej pracy byli pod czujnym okiem esbeków, a i tak, zanim pełne kotły wstawiono na piec, jeden z ochroniarzy do każdego z nich wkładał coś, co dziś nazwalibyśmy wykrywaczem metali.
Sam posiłek dla Gierka i – WYŁĄCZNIE – jego świty przygotowano w specjalnym, dużym namiocie, z podłogą, na której ustawiono, przykryte białymi obrusami restauracyjne stoliki i krzesła, a dania podawali zawodowi, sprawdzeni, kelnerzy. A oto jak ten fragment wizyty relacjonowała „Trybuna Ludu”:
W tym czasie kilka setek czekających na łące harcerek i harcerzy miało do dyspozycji przywieziony ze sobą suchy prowiant….
A tak prezentowała się estrada tego wiecu – bo taki charakter miało to, czego byliśmy świadkami. W środku – Edward Gierek. Kobieta po jego prawej ręce to żona towarzysza I sekretarza – Stanisława. Puste krzesło po lewej stronie zajmował naczelnik ZHP – Jerzy Wojciechowski, który w chwili robienia zdjęcia przemawiał przed mikrofonem. Na kolejnym siedzi (trzymając dłoń przy ustach) Stanisław Puchała – z-ca naczelnika ZHP, komendant Operacji „Bieszczady-40”. Pierwszy z lewej strony zdjęcia siedzi Jerzy Kuberski*. W drugim szeregu, za Gierkiem, w okularach p.słonecznych siedzi Blandyna Kuchczyńska, także z-ca naczelnika ZHP – łodzianka**.
Kilka dni po owym spędzie skończył się czas naszego obozowania. Tak jak tam dojechaliśmy – tak i powróciliśmy do Łodzi. Nie podejmuję się, po 40-u latach, merytorycznej analizy tego obozu naukowego. Pamiętam jedynie to, co już wcześniej napisałem, że owa samorządność okazała się jedynie przykrywką, kamuflażem, mającym za zadanie stworzenie pozorów udziału „mas harcerskich” w działaniach, tak naprawdę zaprogramowanych w „centrali”. Ów obóz dał jego uczestnikom możliwość – mimo wszystkich przeszkód – poznania niektórych narzędzi badań społecznych, ale przede wszystkim stał się znakomitym miejscem obserwowania rozkładu systemu „demokracji ludowej”, dyktatury monopartii – PZPR, fasadowości i – tak naprawdę – nieskuteczności oficjalnego systemu wychowania.
Za rok o tej porze rozpoczęło się lubelskie preludium strajkowe, poprzedzające sierpniową falę strajków, zakończonych Porozumieniem Gdańskim i powstaniem „Solidarności”. 6 września 1980, na VI Plenum PZPR, odwołano Edwarda Gierka ze stanowiska I Sekretarza KC PZPR.
Ale to temat na inne opowiadanie. Natomiast ja zapraszam już dzisiaj do kolejnego eseju z tego cyklu – tym razem o „moim roku 1989”.
Włodzisław Kuzitowicz
*Jerzy Kuberski – w latach 1972- 1979 był ministrem oświaty i wychowania, wcześniej (w latach 1965- 1970) kuratorem warszawskiego okręgu szkolnego. W czasie relacjonowanego wydarzenia kierował Wydziałem Organizacji Społecznych, Sportu i Turystyki KC.
**Blandyna Kuchczyńska – łodzianka z Karolewa, absolwenta XXVI LO, magister pedagogiki po UŁ (praca magisterska pod kierunkiem prof. Aleksandra Kamińskiego w Zakładzie Pedagogiki Społecznej). Była instruktorką Hufca Łódź- Polesie, wychowanką znanego łódzkiego instruktora hm. Jerzego Miecznikowskiego – członka „Szarych Szeregów”, po wojnie – za działalność przeciwko ustrojowi – skazanego i więzionego w latach 1952 -1955. W latach siedemdziesiątych pracowała w Komendzie Chorągwi Łódzkiej ZHP – najpierw jako kierownik Wydziału Drużyn Harcerskich, później na stanowisku za-cy komendanta Chorągwi Łódzkiej. W roku 1973, na krótko, została jej Komendantką, gdyż awansowała do Głównej Kwatery ZHP – została z-cą naczelnika.