Dziś nie będzie kontynuacji tematu o „sadzeniu róż świadomości obywatelskiej” w umysłach naszych uczniów. Dzisiaj zaryzykuję i wejdę na grunt, może nie grząski, ale bezapelacyjnie „śliski” i podejmę próbę odpowiedzi na pytanie:
„Czy nauczyciele aktualnie pracujący w polskich szkołach – jako kategoria zawodowa, ale i jako określone tą profesją środowisko społeczne – są gotowi do przeprowadzenia „oddolnej” rewolucji systemu?”
A co do tego ma tytuł tego felietonu? Poczytajcie dalej, to się dowiecie!
Już na wstępie zastrzegam, że będzie to tylko próba, że mam świadomość iż temat przerasta skromne możliwości emeryta-felietonisty (co prawda z bogatą i różnorodną co do zdobytych doświadczeń przeszłością) i że tak naprawdę robię to nie po to, aby na tak sformułowany „problem badawczy” odpowiedzieć moją „jedynie słuszną” diagnozą (jak to lubią czynić różni utytułowani naukowcy), ale aby sprowokować (optymista ze mnie!) ewentualną dalszą dyskusję…
Skąd w ogóle takie pytanie? Bezpośrednim bodźcem stał się post z profilu dr Żylińskiej, który sprowokował mnie wczoraj do zamieszczenia materiału o dwu obliczach tej samej szkoły. Oto fragmenty tego tekstu, które „zasiały” ziarno dzisiejszego felietonu:
Nauczyciele mają w społeczeństwie złą opinię. To fakt, nad którym ubolewam, bo sama znam wielu świetnych i oddanych dzieciom /uczniom nauczycieli. Ale jak długo pracują w szkołach nauczyciele, którzy dzieci krzywdzą, i którzy dostarczają niemoralnych wzorców zachowania, tak długo wszyscy przedstawiciele tej grupy zawodowej będą mieli zły PR. Bo jeden nauczyciel, który wymusza podpisy pod takim dyktatem, psuje opinię stu świetnym pedagogom.[…]
Łódź to miasto, w którym chyba dzieje się najwięcej, jeśli chodzi o zmiany modelu szkoły. To miasto, w którym wielu nauczycieli stara się tworzyć uczniom przyjazne warunki, ale właśnie z Łodzi dostałam najgorsze regulaminy i „kontrakty.”
No właśnie! A już niedługo, bo 29 września, pod hasłem „Razem zmienimy edukację”, odbędzie się spotkanie założycielskie Łódzkiego Regionalnego Klubu Budzących się Szkół.
Sądząc po tak sformułowanym haśle, organizatorzy spotkania są przekonani, że taka zmiana jest możliwa. Kluczowy w nim jest jednak desygnat tego małego słowa „razem”. Bo można je interpretować wąsko: „Razem z tymi, którzy wstąpią do tego klubu”, ale można też szeroko: „Wszyscy nauczyciele w łódzkich (i ościennych) szkołach będą w stanie zmienić edukację„. A my, członkowie tego Klubu, będziemy taką „Pierwszą Kadrową” na tej drodze do niepodległości ucznia w szkole…
Jeśli miałbym wyznać tutaj która z tych wersji, według mnie, jest bliższa prawdy, to opowiadam się za tą drugą. A to dlatego, że taka wizja „eduzmieniaczy„, żyjących w przekonaniu o „sprawczej sile własnego przykładu” może prowadzić jedynie do przekształcenie owych „klubowiczów” w oświatową sektę, traktowaną przez pozostałe „masy nauczycielskie” co najwyżej tak, jak Amisze są traktowani w USA, albo ortodoksyjni Żydzi, paradujący w swych chałatach po uliczkach Jerozolimy, będący w tłumie pozostałych obywateli Izraela swoistą „atrakcją turystyczną”.
I taka wersja jest wersją optymistyczną. Bo możliwa jest także taka, w której członkowie Regionalnych Klubów Budzących się Szkół zaczną być postrzegani przez pozostałą brać nauczycielską jako zagrożenia dla ich „małej stabilizacji”. A to może wywołać działania „obronne”, przejawiające się w jeszcze mocniejszym „okopaniu się na zajmowanych pozycjach„, a być może także w formie swoistych działań „sanitarnych” – dążeniu do zniszczenia ognisk „zarazy”!
Dlatego ja opowiadam się za wersją „Pierwszej Kadrowej”. Byle by nie powtarzać błędów Piłsudskiego, który nie przewidział, że nikt w Kongresówce, a konkretnie w Kielcach, nie będzie ich witał entuzjastycznie. Jak wspominał po latach generał Felicjan Sławoj Składkowski „Ludność przyjęła nas dość obojętnie. Pojedynczy ludzie witali nieśmiało”.
Oto jak opisują historycy ów pobyt w Kielcach tej „forpoczty niepodległości”:
„Postawa Polaków z zaboru rosyjskiego była dla strzelców ogromnym zaskoczeniem. Zamiast entuzjastycznego poparcia i napływu fali ochotników napotykali niechęć, a niekiedy wrogość.” [Źródło: www.historiaposzukaj.pl]
Czy ta moja metafora oddaje aktualną sytuację w naszych szkołach, w radach pedagogicznych? Czy środowiska nauczycielskie są dzisiaj jak owi Polacy na progu Wielkiej Wojny, którzy nauczyli się żyć pod zaborami, którzy pamiętają przegrane Powstanie Styczniowe, którym nikt nie uświadomił, że właśnie jest „ten czas”, że „teraz albo nigdy”?
Pójdę dalej tym tropem. Tylko najstarsi stażem nauczyciele pamiętają jeszcze te nadzieje na normalność w szkole, jaką przyniósł upadek PRL i pierwsze rządy III RP. Nowa Ustawa o systemie oświaty z 1991 roku, przekazywanie szkół samorządom, idee uspołecznienia szkół, którą zapisano w artykule o radzie szkoły… A ci od tamtych trochę młodsi, którzy zaczynali pod rządami AWS, gdy obalono popeerelowski system szkolny, gdy powołano gimnazja i mówiono o wyrównywaniu szans edukacyjnych… Oni także, jak ich starsze koleżanki i koledzy, przekonali się na własnej skórze, że nie warto wierzyć w żadne „nowinki”, że najlepiej płynąć „głównym nurtem”, że prędzej czy później wszystko będzie, jak dawniej… Co najwyżej, jak piszącemu te słowa, pozostanie mały znaczek, który przed laty wpinała mu w klapę marynarki ówczesna wiceminister Irena Dzierzgowska.
Bo co dziś pozostało nie tylko po gimnazjach, ale po „mierzeniu jakości pracy szkoły„, po”sieciach wsparcia„, po kongresach „Entuzjastów Edukacji”? Nie ma się co dziwić, że nauczyciele, jak owi kielczanie wobec żołnierzy „Strzelca”, z taką rezerwą przyjmują emisariuszy – jak to lubią nazywać w środowisku „Budzących się Szkół” – edukacyjnego przewrotu kopernikańskiego, czyli „wstrzymania (aktywności podawczej) nauczycieli i ruszenia (aktywności poznawczej) uczniów!”
Czy, wychodząc od takiej diagnozy „punktu wyjścia”, możliwa jest skuteczna działalność proreformatorska Regionalnych Klubów „Budzących się Szkół”? Czy mają brać przykład z misyjnych akcji „Światków Jehowy”, czy raczej działać jak hodowcy „kur grzebiących”, którzy zapraszają do swoich gospodarstw nie tylko właścicieli ferm „hodowli klatkowych”, aby przekonać ich o wyższości tej metody, ale przede wszystkim potencjalnych „konsumentów” – bo to oni zdecydują o popycie na te „aktywne”, a nie te „siłą karmione”, w sztucznych warunkach…
Dość tych metafor… Bo też nauczyciele mogą być w tej „rewolucji” postrzegani raczej jako szlachta, która nie za bardzo popierała „Uniwersał Połaniecki” Kościuszki, obiecujący chłopom uwłaszczenie. Wszak owi „strzelcy” Piłsudskiego przychodzą w tej metaforze z misją walki o niepodległość nie ich, nauczycieli, a uczniów..
A może w tym ostatnim zdaniu jest klucz do sukcesu? Bo tak naprawdę, to uczeń uzyska swoją „niepodległość” od nauczycielskiej dominacji tylko wtedy, gdy i nauczyciele poczują się wolni i niepodlegli od ministra i kuratorów, od tej scentralizowanej machiny, która wszak powstała w czasach cesarsko-królewskich… A udoskonalona została przez słusznie miniony system „centralizmu demokratycznego”, którego „gospodarka centralnie planowana” oczekiwała od tak właśnie centralnie sterowanego systemu szkolnego „wyprodukowania” absolwenta, który będzie posłusznie i sprawnie wykonywał polecenia przełożonych, któremu nie będą w głowie kiełkowały jakieś własne, nowatorskie pomysły…
Sam już nie wiem, czy po tym wszystkim co dziś napisałem łatwiej będzie znaleźć odpowiedź na postawione na początku tego felietonu pytanie:
Czy nauczyciele aktualnie pracujący w polskich szkołach – jako kategoria zawodowa, ale i jako określone tą profesją środowisko społeczne – są gotowi do przeprowadzenia „oddolnej” rewolucji systemu?”
Włodzisław Kuzitowicz