28 kwietnia zamieściłem pierwszy esej jubileuszowy, którego tematem były wspomnienia, związane z 50. rocznicą zakończenia trzyletniej służby w Marynarce Wojennej i powrotem „do cywila”. Pod koniec czerwca planuję wspomnienie 60. rocznicy ukończenia Szkoły Podstawowej nr 135 w Nowym Złotnie, nieudanego ubiegania się o przyjęcie do I LO im. M. Kopernika w Łodzi i rozpoczęcia nauki w 3-letniej Szkole Rzemiosł Budowlanych, która funkcjonowała wtedy przy Technikum Budowlanym nr 1 w Łodzi.
Książka, którą – jako nagrodę – otrzymałem podczas wręczania świadectw maturalnych
Jednak podczas majowych lektur o trwających maturach doszedłem do wniosku, że powinienem poświęcić oddzielny tekst, dla którego pretekstem będzie właśnie 55. rocznica nieźle zdanej matury. Bo wszystko co ją poprzedziło w dużym stopniu uzasadnia zdarzenia, jakie miały miejsce po tym fakcie (w tym moje „przygody” w Marwojce). Warto wspomnieć te wszystkie okoliczności, które doprowadziły mnie do odebranie Świadectwa Dojrzałości w 1963 roku z rąk dyrektorki XVIII LO pani Zofii Grębeckie, a nie – jak to mogłoby się zdarzyć gdybym bierne realizował moje „przeznaczenie” – rok później, po ukończeniu 3-letniego Technikum Budowlanego.
A więc do rzeczy. Jak do tego doszło, że zostałem uczniem liceum ogólnokształcącego i byłem nim tylko kilkanaście miesięcy: od lutego 1962 roku (drugie półrocze X klasy) do czerwca 1963, kiedy to zostałem maturzystą – absolwentem „Śniadeckiego”. Bo liceum to za patrona miało, i ma do dziś, Jędrzeja Śniadeckiego. A jest o czym opowiadać…
Jednak dla pełnego naświetlenia całej sytuacji muszę cofnąć zegar do lata 1958 roku, kiedy to „świeżo upieczony” absolwent SP nr 135 w Nowym Złotnie, z najlepszą cenzurką i nagrodą, zdecydował o kontynuowaniu nauki w I LO im. Mikołaja Kopernika! A była to wówczas wyłącznie męska szkoła, ponownie nawiązująca po latach PRL-owsko-bierutowskiej „prawie jedenastolatki” (XV LO TPD) do przedwojennej tradycji „Kopra”. Pominę szczegóły, poprzestając na tym, że w wyniku pierwszej „popaździernikowej” rekrutacji nie zostałem przyjęty do – wówczas mojej wymarzonej – szkoły i w konsekwencji czego mój ojciec, stolarz z zawodu, postanowił wziąć sprawy mojej dalszej edukacji w swoje ręce. Zadecydował, że będzie to Szkoła Rzemiosł Budowlanych, kończąca się egzaminem na murarza. „Będziesz się uczył ‘męskiego’ zawodu – skwitował”.
Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć, dokumentujących praktyczną naukę zawodu „murarz”
O tym jak mi było w tej szkole napisałem we wspomnieniu [Cała ta publikacja TUTAJ], o które poproszono mnie z okazji 70-lecia Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 15, który jest kolejną formułą organizacyjna, kontynuującą kształcenie dla zawodów budowlanych, zapoczątkowanego w 1945 roku przez Państwową Szkołę Budownictwa Lądowego, której kontynuatorką od 1951 roku było Technikum Budowlane nr 1. Przytoczę tu jedynie jeden fragment tamtego tekstu, wyjaśniający dalsze przywoływane przeze mnie teraz zdarzenia:
Wolę wspomnieć, z okazji tego jubileuszu, osobę, która owe humanistyczne zdolności we mnie, uczniu SRB, dostrzegła i umiejętnie rozwinęła – nie bacząc na notorycznie robione przez tego ucznia błędy ortograficzne… Była nią nauczycielka języka polskiego – pani mgr Wiktoria Kupiszowa. To ona przez te wszystkie lata stawiała mi z prac domowych i wypracowań, konsekwentnie, dwie oceny: pierwszą – zazwyczaj dwójkę – za ortografię, drugą – najczęściej piątkę – za treść. Ale przede wszystkim, to ona wobec mnie i trzech moich przyjaciół z tej samej klasy – dwóch Jurków i Janusza – stosowała daleko idącą indywidualizację procesu dydaktycznego. Polegała ona nie tylko na tym, że stawiała przed nami dodatkowe zadania i wymogi, ale przede wszystkim stosowała pozaszkolne bodźce stymulujące nasz ogólnokulturalny rozwój, inicjując nasze wizyty w teatrze, filharmonii, muzeum…
Dziś trudno w to uwierzyć, ale to Pani Wiktorii ja i moi koledzy zawdzięczamy, że byliśmy na przedstawieniu Teatru 13 Rzędów Jerzego Grotowskiego, gdy ten przyjechał do Łodzi i dał przedstawienie w pałacyku przy Piotrkowskiej. W czasach, kiedy jeszcze niewielu wiedziało kto to Henryk Tomaszewski – my widzieliśmy pierwsze etiudy jego Teatru Pantomimy… Do dziś mam w domowym archiwum program z koncertu w Łódzkiej Filharmonii, z autografem Wandy Wiłkomirskiej… I nie zdołam wymienić wszystkich tytułów książek, które przynosiła nam ze swojej domowej biblioteki Pani Profesor. To z tego źródła czytałem książki Sartre’a („Drogi wolności”), jego żony Simone de Beauvoir („Mandaryni”) i wiele, wiele innych książek, niebędących przecież w wykazie lektur, zalecanych uczniom SRB… [Więcej o tym okresie – w wyciągu z rocznicowej publikacji (w poliku pdf) – TUTAJ
I tak to dzięki Pani Profesor Kupiszowej, jej „edukacji równoległej”, obok umiejętności murowania i tynkowania, przez wszystkie lata nauki w SRB rozwijałem humanistyczny komponent mojej osobowości. To pierwszy dowód na to, że w każdych czasach zdarzają się nauczyciele,wykonujący swój zawód jako wspieranie rozwoju, a nie realizację programu nauczania.
Jednak czas płynął nieubłaganie. W czerwcu 1961 roku, po zdaniu egzaminu końcowego, otrzymałem świadectwo ukończenia Szkoły Rzemiosł Budowlanych, i – znalazłszy się w elitarnym gronie dziesięciu najlepszych absolwentów (a kończyło ten cykl kształcenia 6 klas trzecich) – zostałem, z pominięciem egzaminu wstępnego, uczniem jednej z dwu nowotworzonych klas pierwszych 3-letniego Technikum Budowlanego.
Ale byłem jego uczniem tylko 5 miesięcy – do lutego 1962 roku. Pod wpływem argumentów i sugestii mojego ówczesnego przyjaciela Henryka, ucznia X klasy w XVIII Liceum Ogólnokształcącego w Łodzi, odważyłem się podjąć – szaloną jak oceniam to nawet teraz – decyzję: w połowie roku szkolnego przenieść się z I klasy TB do X klasy XVIII LO . Informuję tych, którzy tamtych czasów nie mogą pamiętać, że liceum było także i wtedy czteroletnie, lecz klasy w nich miały numerację „ciągłą” – kontynuację siedmioklasowej podstawówki: VIII, IX, X, XI.(pozostałość po niedoszłej, na wzór sowiecki, jedenastolatce).
Uświadamiam ów fakt, aby Czytelnicy tego wspomnienia mogli docenić moją determinacje, ale i „wiarę w człowieka”, która musiała stać za pozytywną decyzją ówczesnej dyrektorki tego liceum – pani mgr Zofii Grębeckiej, która uwierzyła w żarliwe oświadczenie nastolatka, że MUSI skończyć ogólniak, aby dostać się na studia polonistyczne!
I to jest drugi przykład na to, że czasami warto zachować się nieformalistycznie i działać dla dobra człowieka, a nie paragrafu.
Zostałem przyjęty warunkowo: do końca roku musiałem z każdego przedmiotu, który był do półrocza X klasy realizowany, zdać egzamin. Dziś nazywamy to „z różnic programowych”.
Jak sobie z tym poradziłem i jak pracowałem nad tym, aby możliwie najbardziej racjonalnie, ale i efektywnie przygotować się do matury – opisałem w innym wspomnieniu: „Przypadek lub Palec Boży, czyli jak kolonie letnie przestawiły zwrotnicę mojej życiowej pasji”, które udostępniłem już na stronie „Obserwatorium Edukacji”, w materiale, zatytułowanym „Jak ro się stało, że zostałem magistrem pedagogiki a nie polonistyki” – TUTAJ. Dla potrzeb tego wspomnienia zamieszczam plik pdf z wybranym fragmentem tamtej publikacji, dotyczącym wyłącznie okresu nauki w XVIII LO – TUTAJ
Koniecznie otwórzcie ten ostatni plik i przeczytajcie ów tekst – są tam kolejne dowody na to, że nawet w głębokim PRL-u, w okresie umacniania się socjalizmu a’la Gomółka, byli nauczyciele, którzy chcieli i odważali się działać dla dobra ucznia, „falandyzując” jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, obowiązujące przepisy prawa oświatowego!
I jeszcze o jednym, o czym w tamtym wspomnieniu nie napisałem, co stanowi uzupełnienie zaprezentowanego przeze mnie w tamtych wspomnieniach systemu „zespołu samokształceniowego”, czyli metody zdobywania wiedzy poprzez uczenie się ucznia. Nie wspomniałem o tym, jak przygotowywałem się do egzaminu z różnic programowych z historii. Różnice programowe między „zawodówką” a „ogólniakiem” były naprawdę wielkie. W LO historii nauczała pani profesor, która także postąpiła niekonwencjonalnie. Zamiast egzaminować mnie z treści programowych od klasy VIII – zadziałała metodą „problemową”. Oświadczyła, przy całej klasie, że za miesiąc mam stanąć do egzaminu – także wobec wszystkich uczniów – z „przekrojowego” tematu: „Historia wojen polsko- szwedzkich”.
Potraktowałem to bardzo ambicjonalnie; zgromadziłem nie tylko licealne podręczniki do historii, ale wszystkie dostępne mi w tamtych warunkach książki i mapy, traktujące o stosunkach polsko-szwedzkich.
Egzamin odbył się w wyznaczonym terminie, odpowiadałem na wszystkie zadawane mi pytania, daleko wykraczając poza program historii dla liceów. Efekt – otrzymałem ocenę „bardzo dobry” i wysłuchałem komentarz pani profesor: „Nie mam w zwyczaju stawiać uczniom piątek, ale w tym przypadku nie mam wyjścia”! To kolejny dowód na wyższość metody aktywizującej ucznia nad preferowaniem metody podawczo-kontrolnej!
I to by było na tyle. Jak widzicie – tak naprawdę nie jest to tekst, który powstał, abym w tej formie „świętował” 55. rocznicę mojej matury. Napisałem go, aby na swoim przykładzie wykazać, że jeśli uczniowi zależy na jakimś celu, to owa motywacja staje się motorem, napędzającym go w procesie samodzielnego zdobywania wiedzy. I że – aby mógł tak działać – musi spotkać na swej edukacyjnej drodze mądrych, empatycznych i odważnych nauczycieli. I wtedy nic nie może im w tym działaniu przeszkodzić – nawet bardzo konserwatywny system szkolny!
Wodzisław Kuzitowicz