Oto dowód, że  pamiętam iż w felietonie nr 153, zatytułowanym „Remanent tygodnia i prywatny jubileusz” napisałem:

 

Kończąc  te wspomnienia zapowiem jeszcze, że już niedługo będę świętował kolejną rocznicę – tym razem mojego rzeczywistego debiutu dziennikarza-publicysty. Wtedy wyjaśnię co miałem na myśli pisząc powyżej „że to nie jest przelotny romans a realizacja młodzieńczej miłości – jak to się kiedyś mówiło – do pióra”.

 

Świętowałem wtedy 10-lecie  rozpoczęcia stałej, systematycznej działalności publicystycznej w „Gazecie Szkolnej”, co stało się początkiem czegoś, co – jak wtedy napisałem – okazało się, że nie jest przelotnym romansem, a realizacją młodzieńczej miłości, którą dopiero sześćdziesięciodwulatek miał szansę „skonsumować” łącząc to z główną pasją swego życia – „pedagogiką stosowaną”.

 

I właśnie dziś nadeszła pora na ujawnienie tej tajemnicy „młodzieńczej miłości”, na świętowanie 50-lecia mojego prawdziwego debiutu dziennikarsko-publicystycznego. Bo właśnie przed pięćdziesięcioma laty, 26 marca 1967 roku, pojawił się w druku mój pierwszy poważny tekst: „Rejs jeden z wielu”,  opublikowany w tygodniku Marynarki Wojennej „BANDERA”. Oto zdjęcia okładki tego numeru i tej publikacji, wydrukowanej na jego drugiej stronie:

 

 

Ale zanim opowiem o owej mojej „marynarskiej” przygodzie z dziennikarstwem, muszę pokrótce wyjaśnić jak to się stało, że 21-letni łodzianin został w kwietniu 1965 roku marynarzem, a po półrocznym szkoleniu w Ustce – od ostatnich dni października tego roku – rozpoczął swoją służbę jako operator radiolokacji na  okręcie Marynarki Wojennej OH „Bałtyk”, którego portem macierzystym był port wojenny Gdynia-Oksywie.

 

Dla potrzeb tego felietonu powiem tylko, że stało się tak dlatego, iż po roku studiowania filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim straciłem zainteresowanie tą dziedziny wiedzy, uwiedziony urokami pedagogiki. Skreślony w październiku 1964 roku z listy studentów UŁ, bez podstaw do reklamacji  od obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej, otrzymałem – dokładnie 11 kwietnia 1965 roku, w dniu moich 21. urodzin – powołanie do Centrum Szkolenia Specjalistów Marynarki Wojennej w Ustce.

 

Więcej o tej radykalnej przemianie młodzieńca-poety, który dla możliwości studiowania filologii polskiej porzucił Technikum Budowlane i na półtora roku przed maturą przeniósł się do liceum ogólnokształcącego, a który nagle odkrył w sobie powołanie pedagoga-wychowawcy – można przeczytać w publikacji, zatytułowanej Przypadek lub „palec boży”, czyli jak kolonie letnie w Grabownie Wielkim przestawiły zwrotnicę mojej życiowej pasji”, zamieszczonej w Magazynie Sieci Rozwoju Nr 3 (luty 2017).*

 

Ale wróćmy na Okręt Hydrograficzny „BAŁTYK”, do opowieści o mojej na nim służbie i o tym co tam robiłem (oprócz rutynowych czynności wynikających z obowiązków służbowych), aby nie cofnąć się w rozwoju. Pominę tu, mało znaczące dla głównego wątku tych wspomnień, moje aktywności społeczno-organizacyjne (przewodniczący „okrętowej” organizacji KMW, przewodniczący Sądu Koleżeńskiego, czy aktywna – za zgodą dowództwa – działalność w gdyńskim hufcu ZHP) i opowiem o „pracy u podstaw”, czyli roli bibliotekarza.

 

A było to tak: W okrętowej świetlicy, w której załoga (obowiązkowo) zasiadała o 19:30 aby obejrzeć Dziennik TV, ale gdzie później oglądało się filmy i ówczesne seriale (w tym „Czterej pancerni i pies” i  czwartkowe „Kobry”) otrzymałem do mojej wyłącznej dyspozycji szafę, w której przechowywałem książki tej bibliotecznej mini-wypożyczalni. Pomysł zrodził się z zapotrzebowania cywilnych pracowników gdyńskiego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego, którzy wypływali na naszej łajbie 5 razy w roku w dwutygodniowe rejsy naukowo-badawcze po Bałtyku. To dla nich w pierwszym etapie mojej działalności przynosiłem w moim marynarskim worku książki z Biblioteki Garnizonowej Portu Wojennego Gdynia-Oksywie. Ale zaraz potem pomyślałem, że warto byłoby zachęcić do czytania książek moich kolegów, z których znacząca większość była tylko po szkole podstawowej. Moim „wynalazkiem” w popularyzacji książek było czytanie co ciekawszych ich fragmentów podczas cowieczornego obierania ziemniaków. Skutkiem tej metody była duża liczba  wypożyczeń i potrzeba częstego wymieniania pozostającego do dyspozycji czytelników zestawu książek.

 

Dzięki temu, że byłem stałym bywalcem Biblioteki Garnizonowej zawarłem znajomość z jej kierowniczką. Owocem tych relacji najpierw była wizyta na okręcie reporterów „Żołnierza Wolności” – wydawanego w Warszawie dziennika „branżowego” LWP – którzy sfotografowali i opisali mój sposób na zachęcenie do czytelnictwa marynarzy służby zasadniczej. Ale stała się jeszcze rzecz druga: pewnego dnia, przeglądając zawartość bibliotecznych półek, zawarłem znajomość z pewnym komandorem (kmdr – odpowiednik pułkownika w „zielonym” wojsku). Zaczęło się od wymiany opinii o przeczytanych książkach…  Okazał się, że ów komandor jest mężem kierowniczki biblioteki, ale przede wszystkim wysoko postawionym oficerem w Dowództwie Marynarki Wojennej, a konkretnie w Zarządzie Politycznym MW. Miał on w swym zakresie obowiązków bliskie kontakty z wydawanym od 1956 roku tygodnikiem „Bandera”. I to on zasugerował mi, abym stał się korespondentem terenowym tego czasopisma. Działo się to na przełomie lat 1966/1967. W efekcie tej inspiracji podesłałem tam kilka krótkich korespondencji, których treścią były nasze lokalne, okrętowe wydarzenia. Jednak dopiero ten całostronicowy reportaż z naszego naukowo-badawczego rejsu, napisany na zamówienie redakcji i skwitowany wcale nie takim małym honorarium, opublikowany 26 marca 1967 roku, uważam za mój prawdziwy debiut publicystyczny. Możecie się z nim zapoznać – w całości – poniżej, lub we fragmentach,  w pliku PDF  –  TUTAJ

 

 

Na zakończenie tych wspomnień dodam, że ta moja współpraca z redakcją „Bandery”, doprowadziła do tego, że już wtedy, w roku 1967, mogłem zostać ZAWODOWYM DZIENNIKARZEM. Po sukcesie tego reportażu zostałem zaproszony na rozmowę z ówczesnym redaktorem naczelny „Bandery”. Nie pamiętam dziś jego nazwiska, ale był on w stopniu kmdr. por. (podpułkownika). Przyjął mnie w swym gabinecie w Sztabie MW przy Skwerze Kościuszki w Gdyni i – przy kawie – zaproponował pracę w redakcji. Nieomal „od zaraz” – na początek na zasadach tzw. „służby nadterminowej”, to znaczy ostatni (trzeci ) rok służby odbywałbym już w redakcji i miał za to płaconą pensję – jak żołnierz zawodowy.

 

Jak wiadomo  z przebiegu mojej biografii – nie skorzystałem z tej „oszałamiającej” propozycji i w ostatnich dniach kwietnia 1968 roku powróciłem do Łodzi, gdzie po kolejnych dwu latach podjąłem swoje wymarzone studia pedagogiczne. Dlaczego tak się stało? Bo powiedziałem panu komandorowi, że zgodzę się przyjść na tych zasadach do redakcji, ale pod warunkiem, że otrzymam pozwolenie na podjęcie od najbliższego roku akademickiego studiów zaocznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. Komandor o mało nie dostał apopleksji –  zwymyślał mnie od ostatnich, że mi się w głowie przewróciło, że skierowanie na studia cywilne to wyróżnienie dla zawodowych żołnierzy za dobrą służbę, a nie fanaberia początkującego, nadterminowego st. marynarza.

 

Po tak zakończonej rozmowie posłałem jeszcze jeden artykuł – o problemie alkoholowym w wojsku, ale się nie ukazał. Więcej już nie posyłałem. Tak skończyła się moja „marynarska przygoda”  z dziennikarstwem, tak „koło nosa” przeszła mi pierwsza „życiowa szansa” na zostanie dziennikarzem.

 

 

Ale fakt debiutu jest niepodważalny, prawo do świętowania dzisiaj „Złotego Jubileuszu” mam!

 

Włodzisław Kuzitowicz

 

 

*Tekst ten jest udostępniony Sz. Czytelnikom w poniedziałkowym materiale, zatytułowanym „Jak to się stało, że zostałem magistrem pedagogiki a nie psychologii”.

 



Zostaw odpowiedź