
Ten znicz niechaj będzie symbolem mojej pamięci o wszystkich moich bliskich – z rodziny, przyjaciół i znajomych, z którymi kiedyś było mi dane – w różnych relacjach i w różnych okresach czasu – żyć, a których już od dawna nie ma wśród nas.
Stali czytelniczy wiedzą, że w dniu 1 listopada, od lat zamieszczam specjalny tekst, w którym wspomina osoby, które odegrały w moim życiu ważną rolę, a które już nie żyją. Jednak dzisiaj będzie to wspomnienie o osobach, którym ja chciałem w ich trudnym życiu pomóc, lecz których drogi życiowe, mimo tego wsparcie, zakończyły się tragicznie.
Na decyzję wspomnienia akurat tych osób wpłynęła świadomość, że akurat wczoraj w wielu polskich szkołach obchodzono „Tęczowy Piątek” – dzień w którym dyrektorzy, nauczyciele i uczniowie solidaryzują się z osobami LGBTQ+.
Bo w pewnym okresie mojej aktywności zawodowej jako wychowawcy, społecznika i pedagoga, stanąłem przed koniecznością wsparcia trzech młodych osób, które w różnych okolicznościach trafiły do mnie po pomoc.
Prapoczątkiem tych historii było moje pierwsze spotkanie z dr Aleksandrą Majewską z Okręgowej Poradni Wychowawczo-Zawodowej, które zapoczątkowało moje doświadczenia we wspieraniu młodych ludzi z najróżniejszymi problemami. I to ona, po kilku latach, kiedy byłem komendantem Hufca ZHP Łódź-Polesie, sprawiła, że pewnego dnia wszedł do mojego gabinetu szczupły nastolatek, który na moje pytanie „A ty w jakiej sprawie?” – zamiast odpowiedzi podał mi kopertę mówiąc: „Mnie przysłała tu pani doktor Majewska, proszę przeczytać – tam jest wszystko napisane”. I tak zaczął się mój kolejny „przypadek”, podjęty z polecenia dr. Majewskiej – po ponad siedmiu latach od rozpoczęciu mojej z nią współpracy. Z wręczonego mi listu dowiedziałem się, że pani dr Majewska bardzo mnie prosi, abym włączył przekaziciela tego listu do działalności harcerskiej, bo powinien on całkowicie zmienić swoje dotychczasowe środowisko. Nie było tam żadnych innych informacji, w tym uzasadnienia powodu takiej zmiany. Jako że jej prośba „była dla mnie rozkazem” – nie dociekając przyczyn konieczności tej zmiany, podjąłem bez wahania to kolejne wyzwanie. Z rozmowy dowiedziałem się, że ów młodzian – na potrzeby tego wspomnienia niech ma imię Janek – nie należy do harcerstwa, ale interesuje się turystyką. I ta informacja stała się punktem zaczepienia dla mojego pomysłu, aby włączyć go w działania referatu turystycznego. Został jego członkiem – bo jak hufcowy skierował, to nie budziło to sprzeciwów…
Minęło wiele lat… Był rok 1982, ja pracowałem jeszcze w Katedrze Pedagogiki Społecznej UŁ, o czym Janek wiedział. Krótko przed wakacjami, po uprzedniej telefonicznej zapowiedzi, przyszedł do mnie na dyżur w do siedziby Katedry na ul. Uniwersyteckiej wraz młodym człowiekiem – na oko jeszcze przed dwudziestką. Jako że był to okres już po zaliczeniach – w pokoju nie było nikogo, więc mogliśmy spokojnie, bez świadków, porozmawiać. Dowiedziałem się wtedy, że ów młody człowiek ma bardzo poważny problem, którego rozwiązania – zdaniem Janka – tylko ja jestem w stanie się podjąć. I że o wszystkim opowie mi sam Adam, że zostawia nas samych, bo tak będzie mu łatwiej mówić. Pożegnał się i wyszedł.
Skracając opowieść, streszczę dalszy przebieg wydarzeń. Pierwszym zaskoczeniem był moment, w którym Adam pokazał mi swój niedawno wydany dowód osobisty, gdzie pod zdjęciem z jego podobizną zobaczyłem dane osobowe: Beata, Maria – nazwisko podaję teraz zmyślone, powiedzmy – Misiewicz. Gdy zareagowałem zdziwieniem – dowiedziałem się, że właśnie to – nieakceptowanie przez niego płci żeńskiej i usiłowanie funkcjonowania jako mężczyzna pod imieniem Adam – jest tym jego dramatycznym problemem. Bo jego rodzice kategorycznie z tym się nie godzą i oświadczyli, że jeśli nadal będzie chciał żyć jako chłopak, to oni wyrzuca go z domu. I że prosi mnie o pomoc, bo rozpoczął już starania o realizację swoich pragnień, ale nie chce być bezdomnym, a nikt z jego otoczenia nie jest w stanie go zrozumieć i mu pomóc.
Wtedy po raz pierwszy, znane mi dotąd jedynie ze słyszenia zjawisko transseksualizmu, czyli nieakceptowania swojej płci biologicznej, zapisanej w metryce urodzenia, na podstawie widocznych cech anatomicznych, z odczuwaną przez siebie jako „moje ja” płcią przeciwną, stało się dla mnie poznawaną właśnie rzeczywistością.
Podczas naszych dalszych kontaktów dowiadywałem się coraz więcej o jego sytuacji. Między innymi o tym, że aktualnie pracuje jako rekwizytor w jednym z łódzkich teatrów, że pracodawca zatrudnił go formalnie jako Beatę, ale pozostali pracownicy i aktorzy zaakceptowali jego prośbę i zwracają się do niego jako do Adama. A także o tym, że z powodu szykan innych uczniów musiał przerwać naukę w liceum.
Jeszcze tego lata udało mi się załatwić Adamowi samodzielne mieszkanie z zasobów komunalnych jednej z łódzkich dzielnic, co pozwoliło mu na uniezależnienie się od nieakceptującej go rodziny. Ale był to – oczywiście – pokój nieumeblowany.
I to było moje drugie zadanie. Najpierw ja z żoną zrobiliśmy przegląd naszych możliwości przekazania mu tego co nam nie jest niezbędne, ale jemu może się przydać. Jednocześnie rozesłałem „wici” wśród naszych sąsiadów – oczywiście nie wszystkich, jedynie tych – nazwijmy ich – „o niekonserwatywnych poglądach”, że jest zapotrzebowanie na, im zbędne, wyposażenie mieszkania. Akcja powiodła się i po kilku dniach mogliśmy przewieźć nie tylko łóżko, stół, parę krzeseł, niezbędne naczynia kuchenne, ale także materac, poduszkę, kołdrę i inne – potrzebne do życia w mieszkaniu bez łazienki – sprzęty i wyposażenie.
Po załatwieniu tego problemu zabrałem się za drugi temat – z mojego punktu widzenia także równie ważny, jakim było kontynuowanie przez Adama edukacji. Oczywiście – mogło to w jego wieku odbywać się jedynie w CKU, co jest skrótem funkcjonujących wtedy Centrów Kształcenia Ustawicznego – placówek oświatowych, gdzie osoby pełnoletnie, które wcześniej nie ukończyły szkoły, mogły kontynuować naukę.
Już po rozpoczęciu roku szkolnego, we wrześniu 1982 roku, złożyłem wizytę dyrektorce tej placówki. Przedstawiłem się jako pracownik naukowy Katedry Pedagogiki Społecznej UŁ i opowiedziałem o sytuacji Adama, o tym, że trzeba mu pomóc. A konkretnie – że bardzo proszę ją o przyjęcie Adama do szkoły, ale niech w dzienniku nie figuruje jako Beata. Ona, po chwili zastanowienia i zapoznania się z dokumentami które jej przedstawiłem, powiedziała: „Zgoda, ale w dzienniku będzie figurował jako Marian, bo ma na drugie imię Maria”. I tak Adam, tym razem jako Marian, mógł kontynuować swoją edukację…
Jednak – niestety – nie trwało to długo. Jeszcze przed końcem roku szkolnego „panowie-koledzy” z klasy, dowiedziawszy się – nie wiadomo od kogo – całej prawdy o Beacie vel Marianie, dotkliwie go pobili. Adam, gdy mnie o tym poinformował (a widziałem ślady tej „rozmowy” na jego twarzy), oświadczył, że już nie pójdzie do tej szkoły i że rezygnuje z nauki. I zdania nie zmienił.
Ale nie wszystko układało się tak niepomyślnie jak w szkole. Mimo takich doświadczeń Adam nie zrezygnował z procedury dopasowania swojego organizmu, ale także oficjalnych dokumentów, do płci z którą się identyfikował, w jakiej on postrzegał siebie – to znaczy jako mężczyzny a nie jako kobiety.
Dziś, po tylu latach, nie jestem pewien chronologii wydarzeń o których teraz opowiem. Pamiętam jedynie, że aby można było przeprowadzić sądową zmianę płci metrykalnej, a na tej podstawie otrzymać pożądaną nową metrykę urodzenia i nowy dowód osobisty – już jako Adam – najpierw trzeba było przejść długą drogę procedur i zabiegów medycznych. Dowiedziałem się wtedy, że Adam jest już pacjentem oddziału chirurgii plastycznej Szpitala im. N. Barlickiego w Łodzi, którego lekarze podjęli się przeprowadzenia, nie tylko zabiegu operacyjnego zmniejszenia piersi oraz usunięcia jajników i macicy, ale – w drugim etapie -j także uformowania członka, przez który będzie przeprowadzona cewka moczowa. Jednak wcześniej musiał przejść długotrwały cykl terapii hormonalnej…
Przypominam, ze był to rok 1983!!! Nie wykonywano wówczas takich zabiegów w ramach ubezpieczenia. Trzeba było za nie płacić. Dowiedziałem się, że on już znalazł sponsora tych operacji, że jest nim duchowny z łódzkiej cerkwi prawosławnej Aleksandra Newskiego, który zabronił mu kogokolwiek informować o jego personaliach. Powiem, że byłem tą informacją zaskoczony, ale przyjąłem ze zrozumieniem tego warunku.
Wszystkie zaplanowane procedury odbyły się, a w ich efekcie pewnego dnia Adam pokazał mi nowy dowód osobisty, gdzie obok jego zdjęcia widniało upragnione przez niego imię Adam i nazwisko „Misiewicz”.
W kolejnych latach moje kontakty z Adamem rozluźniły się – on stawał się coraz bardziej samodzielny, więc i ja nie czułem się już mu potrzebny. Tym bardziej, że po odejściu z pracy na uczelni stałem się wychowawcą „niegrzecznych dziewcząt”, co skutkowało pracą wyłącznie popołudniami – aż do nocy. Ale nadal utrzymywaliśmy kontakty – głównie telefoniczne, podczas których dowiadywałem się, że zmienia kilkakrotnie ł pracę, że poznał kobietę, że już nie mieszka w tamtym mieszkaniu komunalnym…
Ostatni raz „w realu” widziałem Adama wiosną 1992 roku. Przyszedł, niezapowiedziany, do poradni na Wólczańską, bo wiedział, że tam od ponad 4 lat jestem dyrektorem. Był wieczór – spotkaliśmy się na schodach, gdyż właśnie wychodziłem po pracy do domu. Wyglądał kiepsko, był – jak nigdy – małomówny. Nie patrząc mi w oczy przyznał się, że jest w potrzebie finansowej i że przyszedł prosić mnie o pożyczkę. Był to okres galopującej inflacji, czas, gdy cztery razy w roku władze waloryzowały nauczycielskie pensje – miesięczne wynagrodzenia przekraczały już kwotę miliona złotych… Nie byłem przygotowany na taką prośbę – przeszukałem portfel i dałem mu wszystko co miałem – z tego co pamiętam, był to jeden banknot o nominale 50 tys. zł. Wziął go szybko z mojej ręki, podziękował i powiedział, że na pewno mi odda, gdy tylko będzie mógł. Pożegnał się, mówiąc, że się bardzo śpieszy.
Jednak już nigdy go nie zobaczyłem. Po około roku, w przypadkowej rozmowie, dowiedziałem się od kogoś, kto znal go z pracy, że Adam nie żyje. Nigdy też nie dotarłem do wiarygodnej informacje o przyczynach jego śmierci. Z różnych pogłosek które do mnie docierały była taka, że umarł, bo świadomie przedawkował jakiś środek psychotropowy. Połączyłem tę wiadomość z wyglądem i zmienionym zachowaniem, jakie zaobserwowałem podczas naszego ostatniego spotkania i nie miałem wątpliwości, że Adam był uzależniony od narkotyków już wtedy, a pieniądze były mu otrzenbe na koleją „działkę, bo był na głodzie. A to mogło być skutkiem klęski, którą poniósł w nowym wcieleniu, prawdopodobnie także w roli partnera poznanej kobiety. Ale wstydził się mi o tym powiedzieć.
Trochę później dowiedziałem się kto może wiedzieć gdzie Adam został pochowany.. Spotkałem się z tą osobą, i zostałem doprowadzony do jego grobu. To co tam zobaczyłem nie mogłoby mi się przyśnić nawet w najczarniejszych snach: Na grobie stała tabliczka z napisem „Beata Misiewicz, żyła lat…”
Jest to najbardziej tragiczny finał tej historii, historii człowieka, który tak bardzo chciał być sobą – na przekór biologii i wbrew woli rodziców. I wszystkie jego starania poszły na marne, a w tej upragnionej roli mężczyzny, z atrapą członka, także poniósł klęskę… I nawet po jego śmierci rodzice postawili na swoim i pochowali go jako Beatę.
x x x
Z Adamem wiąże się kolejna opowieść – także o młodym człowieku w potrzebie. Bo tym razem to on go do mnie przyprowadził. Stało się to już kilka miesięcy po naszym pierwszym spotkaniu – była jesień 1982 roku. Znali się, gdyż mieszkali w sąsiednich blokach na tym samym osiedlu. Ów – jak się wkrótce okazało – mój nowy podopieczny – miał na imię Wojtek. Dalej będę się posługiwał także – zmienionym na potrzeby tego wspomnienia – nazwiskiem Chmielnicki. Wówczas dowiedziałem się jedynie, że jest uczniem Liceum Zawodowego w zawodzie kelner-bufetowy i że niedawno wyszedł ze szpitala, gdzie przebywał po nieudanej próbie samobójczej. Ta próba polegała na tym, iż pewnego poranka, kiedy został sam w mieszkaniu, postanowił otruć się gazem. Zamknął w kuchni okno i drzwi, uszczelnił nawet mokrą szmatą szparę przy podłodze i otworzył pod wszystkimi palnikami gaz. Położył się na podłodze i czekał na śmierć. Ale ta nie nadchodziła. Zniecierpliwiony tym oczekiwaniem postanowił zrobić sobie herbatę. Wstał, zakręcił gaz pod trzema palnikami, a czwarty zapalił zapałką…
Nie wiedział, że w tym czasie w Łodzi już nie dostarczano do mieszkań trującego gazu koksowego, a bezwonny i nietrujący gaz ziemny. Nastąpił wybuch, powstał pożar, w wyniku którego doznał on poważnych oparzeń skóry piersi i szyi, a także lżejszych na twarzy. Sąsiedzi wezwali straż i pogotowie. Dzięki temu że pomoc przyszła bardzo szybko Wojtek przeżył. Gdy go wtedy widziałem, po oparzeniach na skórze pozostały jedynie blizny. Ale już podczas tej pierwszej rozmowy wywnioskowałem, że o wiele poważniejsze „blizny” pozostały w jego psychice.
Więcej o jego problemach dowiadywałem się podczas kolejnych spotkań „w cztery oczy”. Nie będę przedłużał tej historii szczegółowymi opowieściami, tym bardziej, że od tych wydarzeń minęło już ponad 40 lat. W skrócie – było to tak:
Kiedy Wojtek nabrał już do mnie zaufania, stopniowo, podczas kolejnych spotkań, ujawniał prawdziwe powody jego decyzji o odebraniu sobie życia. A były nimi: poczucie osamotnienia i brak kogoś, do kogo miał zaufanie i kto mógłby mu pomóc w wyjściu z sytuacji – dla niego już nie do wytrzymania. Tą sytuacją było zmuszanie go do uprawiania praktyk homoseksualnych, których nie akceptował. A zmuszał go do tego… jego starszy brat i brata „znajomy”. Brat zagroził mu, że jeżeli komukolwiek o tym powie, to „pożałuje”, i dlatego nn teraz nawet mnie nie powie kim był ten brata kolega. Nie miałem wyjścia – musiałem to uszanować i dalej wspierałem Wojtka w rozwiązywaniu jego kolejnych problemów. Jednak czując się związanym danym mu słowem – nie mogłem podjąć żadnych działań, aby sprawcy owego zmuszania małoletniego do bycia „narzędziem” zaspokajaniu ich potrzeb seksualnych – wbrew jego woli – ponieśli przewidziane prawem konsekwencje. I dlatego dopiero teraz, w tej opowieści, o tym piszę.
Czas płynął, Wojtek skończył szkołę i jako kwalifikowany młody i przystojny kelner podjął pierwszą pracę w restauracji jednego z bardziej ekskluzywnych w tamtym czasie łódzkich hoteli. Jednak długo tam nie popracował. Okazało się, że co innego być kelnerem w ramach praktyk uczniowskich, a zupełnie co innego w warunkach umowy o pracę w lokalu w jednym z najbardziej ekskluzywnych łódzkich hoteli, Streszczając – ujawniła się tam dominująca cecha jego osobowości – łatwowierność, żeby nie powiedzieć – naiwność, a przy tym – nazwę to – spowolnione myślenie. Na efekty nie trzeba było długo czekać – klienci oszukiwali go, on nie potrafił po pracy rozliczać się z kasy, co spowodowało, że pracodawca nie przedłużył wstępnej umowy i Wojtek został bezrobotnym.
Jako że przede mną nie miał tajemnic, nie krępował się opowiadać o tych wszystkich sytuacjach z owych pierwszych kelnerskich doświadczeń. Po przemyśleniu uznałem, że jedynym wyjściem jest radykalna zmiana zawodu, bo jego wybór sprzed lat był wielką pomyłką. I zaproponowałem, że załatwię mu przyjęcie do szkoły, która prowadzi dwuletnie Policealne Studium Zawodowe w zawodzie … technik instalacji sanitarnych. Wojtek zgodził się na taką zmianę.
A mogłem to zrobić, gdyż ową szkołą była ta, w której nie tak dawno miałem kilka godzin w tygodniu zajęć z „Przysposobienia do życia w rodzinie…”. Po rozmowie z jej dyrektorem, któremu – nie opowiadając zbytnich szczegółów – przedstawiłem powody konieczności przekwalifikowania mojego podopiecznego, Wojtek został przyjęty na I rok tego Policealnego Studium Zawodowego.
W okresie, kiedy Wojtek był uczniem tej szkoły nasze kontakty bardzo się rozluźniły.. Gdy Wojtek uzyskał nowe kwalifikacje, podjął pracę w tym zawodzie. Jednak długo tam nie popracował, gdyż upomniało się o niego Ludowe Wojsko Polskie. Nie pamiętam gdzie ową służbę odbywał, wiem tylko, że i tam miał możliwości wykazania się swoimi kwalifikacjami specjalisty od instalacji sanitarnych.
Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż w ostatnim okresie owej służby jego dowódca został jednym z oficerów, oddelegowanych do Polskiej Kompanii Logistycznej w Syrii – w ramach Pokojowych Sił ONZ. I to on zaproponował Wojtkowi, aby po ukończeniu służby zasadniczej, zgłosił się tam, jako „nadterminowy”, na półroczną służbę, gdzie byłby odpowiedzialny za funkcjonowanie całej infrastruktury wodno-kanalizacyjnej w bazie Camp Ziouani. Wojtek przyjął te ofertę i wyjechał tam. Pod koniec tego okresu dostałem od niego list, że zostaje tam na kolejne pół roku. Nie zaskoczyła mnie ta jego decyzja, gdyż już wcześniej informował mnie o dobrych stronach tej służby – że ma tam płacone niezłą pensję w dolarach, (której nie miał gdzie wydać – tym bardziej że nie palił papierosów i był abstynentem) i że w dniach wolnych może zwiedzać Bliski Wschód..
Mijały kolejne miesiące i pewnego dnia otrzymałem kolejny list od Wojtka, informujący, że już zakończył swoja służbę na Wzgórzach Golan i że aktualnie zamieszkał w Berlinie – dokładniej mówiąc w tej części miasta, która jeszcze niedawno była w Berlinem Zachodnim. Bo było to już po upadku muru berlińskiego i zjednoczeniu dwu państw niemieckich: RFN i NRD. Nie powiem żebym nie był tą wiadomością zaskoczony. Więcej o tej decyzji i koncepcji na życie w jednoczących się właśnie Niemczech dowiedziałem się podczas jego pierwszej po służbie na Bliskim Wschodzie wizyty w Polsce. Wtedy opowiedział, że odłożył sobie z tych wypłacanych podczas służby w Syrii wynagrodzeń sporą sumę, która pozwoliła mu „urządzić się” w Berlinie. A dlaczego w akurat w Berlinie? Uzasadnił ten wybór tym, że jest stamtąd blisko do Polski, a jednocześnie życie jest tam zupełnie inne niż tutaj, gdzie teraz panuje bezrobocie i inflacja. A poza tym nie chce wrócić do Łodzi, bo nic go z tym miejscem nic nie wiąże.
Kolejny raz Wojtek odwiedził mnie w grudniu 1993 roku, kiedy pracowałem już jako kierownik ogniska wychowawczego TPD na Widzewie. I to tam poinformował mnie, że jakiś czas temu, podczas gdy jechał z Berlina do Łodzi, poznał w pociągu Polkę, łodziankę, od kilku już lat mieszkającą – wtedy jeszcze w Berlinie Zachodnim, że się na tyle do siebie zbliżyli, iż postanowili wziąć ślub. Ona była rozwódką z kilkuletnim synem – jej poprzedni mąż jest Niemcem, który ją zostawił i nie interesuje się swoim dzieckiem.
Co działo się dalej streszczę, podając jedynie najważniejsze fakty. Ślub odbył się oczywiście w Berlinie, nawiasem mówiąc był to ślub kościelny – w parafii polskiej, mieszczącej się w południowym Berlinie. Byłem na nim świadkiem ze strony pana młodego, zaś w skromnym, kameralnym weselu uczestniczyło kilkoro berlińskich znajomych obojga nowożeńców, oraz najbliższa rodzina „panny młodej” z Łodzi. Oraz ja. Nie mogę sobie przypomnieć, czy ktoś z rodziny Wojtka przyjechał. Natomiast ja pojechałem tam samochodem jednego z członków jej rodziny.
Parę kolejnych lat było okresem bardzo sporadycznych spotkań z Wojtkiem i skąpych informacji o jego życiu. I dopiero informacja, jaką przekazał kolejnego przyjazdu do Lodzi – bo jak się okazało – od pewnego czasu odwiedzał ich regularnie, dowiedziałem się, że jego małżeństwo rozpadł się, że już od dłuższego czasu mieszka sam w wynajętym mieszkaniu, też w dawnym Berlinie Zachodnim. Także wtedy poinformował mnie, że utrzymuje się pracując jako ratownik na basenie, a od niedawna, dodatkowo, jako pracownik socjalny – opiekun osoby niepełnosprawnej, opłacany przez tamtejszy system wsparcia osób niesamodzielnych.
Tak trochę „przy okazji” dowiedziałem się, że w Berlinie poznał pewnego Niemca, który pomógł mu odnaleźć się w tej porozwodowej sytuacji, zwłaszcza w pozyskaniu mieszkania z tamtejszych zasobów komunalnych, a także w załatwieniu nowych miejsc pracy.
Lata mijały. W tym czasie zawsze gdy Wojtek odwiedzał Łódź spotykaliśmy się i dowiadywałem się wtedy co u niego słychać, jak mu się żyje w Berlinie. I dopiero w 2008 roku, podczas kolejnego kontaktu z Wojtkiem, zostałem zaproszony, abym przyjechał na kilka dni do Berlina. Uzgodniliśmy termin i w pierwszych dniach września pojechałem w odwiedziny.
Od tej wizyty minęło już ponad ćwierć wieku. W pamięci pozostały mi tylko niektóre jej elementy. Pamiętam, ze Wojtek w pierwszym okresie mego pobytu był przewodnikiem moich wycieczek po Berlinie – dzięki temu byłem nie tylko przed Bramą Brandenburską, i pozostałościami Muru Berlińskiego, ale także mogłem z kopuły Reichstagu oglądać miasto. I nie zapomnę wspólnej wyprawy rowerowej do nieczynnego już wtedy lotniska Tempelhow. I pamiętam, że pewnego dnia wieczorem Wojtek zwierzył mi się, że poznał kobietę, Niemkę, która bardzo mu się podoba, ale że jego próby doprowadzenia do „bliższej” znajomości, jak dotąd, nie kończyły się sukcesem.
Tych klika dni szybko minęło i musiałem wracać do Łodzi. Kolejne miesiące tego i następnego roku były czasem naszych jedynie mejlowych kontaktów. I tylko raz – w 2009 roku – kiedy Wojtek przyjechał do Łodzi, pojechałem z nim na zakupy na targowisko w Tuszynie – kupował sobie coś z odzieży. Potem znów były tylko kontakty zdalne – aż do mejla, datowanego na 4 września 2010 roku. Była to sobota, wiadomość została nadana wieczorem. Ja odczytałem go w niedzielę po południu… A była tam zawarta krótka wiadomość, że podjął ostateczną decyzję w sprawie swojej przyszłości.
Po kilku dniach – 8 września – drogą pocztową, przyszła nadana 5 września przesyłka, w której Wojtek informował, że postanowił, tym razem skutecznie, odebrać sobie życie. I że za wszystko mi dziękuje… Po pary tygodniach pewien Wojtka znajomy, mieszkający w podłódzkiej miejscowości, dostarczył mi kolejny list.
Zaczynał się on od podziękowania za lata wsparcia jakie otrzymał ode mnie. W dalszej części listu ujawnił wreszcie kim był ów „znajomy” brata, który był – jak to określił – „właściwym inicjatorem wszystkich form gejowskiego seksu, do których przez miesiące swej wczesnej młodości był zmuszany”. A był nim…. ów Janek, który przed laty, kiedy byłem hufcowym na Polesiu, został przysłany do mnie przez panią dr Majewską, ten sam, który w pierwszych latach osiemdziesiątych przyprowadził do mnie ową Beatę, co chciała być Adamem. Co prawda już wcześniej wiedziałem, że oni wszyscy mieszkali w niezbyt od siebie oddalonych blokach na tym samym łódzkim osiedlu, ale nigdy wcześniej nie skojarzyłem, że owym „znajomym” jego starszego brata mógł być właśnie Janek. Bo też i nie miałem żadnych po temu przesłanek…
Postanowiłem, ze muszę koniecznie spotkać się z dawno nie widzianym przeze mnie Jankiem i nie tylko opowiedzieć mu co stało się z Wojtkiem, ale wygarnąć mu co o nim myślę. i zerwać na zawsze wszelkie z nim kontakty. Pomimo, że od bardzo dawna nie widzieliśmy się, a je nigdy nie zostałem przez niego poinformowany gdzie mieszka. Ale wiedziałem gdzie pracuje.
Gdy tam zatelefonowałem, aby umówić się z nim na spotkanie „w cztery oczy” usłyszałem od osoby która odebrała telefon: „To pan nie wie, że pan Jan już od prawie roku nie żyje?”. Na moje pytanie: „Co się stało?” padła odpowiedź: „Popełnił samobójstwo”…
Nie zaskoczę Was, gdy napiszę, że pierwszą moją myślą było: „Sprawiedliwości stało się zadość!”
x x x
Tak kończy się opowieść o losach Adama, Wojtka i – łączącego te dwie historia – Janka.
.
Dlaczego zdecydowałem akurat dzisiaj opowiedzieć te historie? Bo wszystkie te opisane dramaty miały swój początek i praprzyczyny w klimacie PRL, kiedy bycie homoseksualistą skazywało tę osobę na ukrywanie tego faktu, a co za tym idzie – na potajemne, często wręcz przestępcze sposoby zaspokajania swoich potrzeb. A wszelkie starania osoby transseksualnej aby móc funkcjonować w wybranej roli spotykały się z niezrozumieniem, wyśmiewaniem a także z agresją.
Bo pragnę, aby przywołanie tych trzech historii stało się dodatkowym argumentem za kontynuowaniem w naszym kraju polityki tolerancji i akceptacji wobec wszelkich „inności”, stwarzania warunków do społecznego i zawodowego realizowania się osób o odmiennej orientacji seksualnej, a także nieakceptujących swej biologicznej płci, do tego by mogli jawnie, bez obawy o narażenie się na prześladowana, rozwiązywać swoje problemy, żyć i mieszkać razem, zakładać rodziny…
Włodzisław Kuzitowicz
Zostaw odpowiedź

