W miniony piątek nastąpiła swoista koincydencja wydarzeń w dwu edukacyjnych światach równoległych: w Warszawie minister Kluzik-Rostkowska, podpisując do druku pierwszą część „Naszego elementarza” uruchomiła proces unifikacji nauczania – na początek w klasach pierwszych polskich szkół podstawowych, zaś w Łodzi rozpoczęło się spotkanie kontynuatorów metody Montessori, metody stworzonej przed ponad stu laty przez włoską lekarkę, która podobnie jak nasz Henryk Goldszmit (ur. w 1878r.) zanim opracowała rewolucyjny – nie tylko na owe czasy – system edukacji małego dziecka, zdobyła wykształcenie medyczne. Nawiasem mówiąc końcówka XIX wieku zaowocowała wieloma postaciami, które wywarły wielki wpływ na dotychczasowe poglądy o nauczaniu i wychowaniu, którzy wcześniej zdobyli lub uprawiali inne zawody. Twórca „Gniazd Sierocych” – Kazimierz Jeżewski (ur. w 1880r.) był ekonomistą, twórczyni polskiej pedagogiki specjalnej – Maria Grzegorzewska (ur. w 1888r.) studiowała na Wydziale Nauk Przyrodniczych UJ, a znany pedagog opiekuńczy, twórca systemu rodzinkowego – Józef Babicki (ur. w 1880r.) najpierw studiował we Lwowie na politechnice.
Ale wróćmy do Marii Montessori, której idee i ich współczesne realizacje były tematem „Polskich Dni Montessori”. Swoistą „wisienką na torcie” owego spotkania, połączonego z obchodami 20-lecia powstania Polskiego Stowarzyszenia Montessori, była promocja pierwszego polskiego wydania fundamentalnego dzieła Marii Montessori pt. „Odkrycie dziecka”. Wszystkich, którzy dotąd niewiele słyszeli o istocie tego, co ta metoda proponuje w… no właśnie, nie bardzo pasuje tu słowo „nauczaniu” małych dzieci (bo zanim o tym się śniło naszym współczesnym innowatorom, tam od początku chodziło o uczenie się dzieci), wszystkich odsyłam do łatwo dostępnych internetowych źródeł wiedzy.
Na użytek tego felietony przywołam jedynie kilka podstawowych myśli-wskazówek, oddających istotę rewolucji, jaką w świecie szkolnym niesie system Montessori:
- Istota Pedagogiki Montessori sprowadza się do stwierdzenia, że ponieważ każde dziecko jest inne, powinno rozwijać się według indywidualnego planu rozwoju tak, aby móc uczyć się samodzielnie i efektywniej.
- Nie zadajemy sobie pytania „czy małe dzieci potrafią się uczyć?” Pytanie jakie należy zadać brzmi: „Czy my – dorośli – chcemy, żeby małe dzieci się uczyły?”
- Od najmłodszych lat życia dziecka, proces uczenia się postępuje z wielką prędkością i jeśli go docenimy, będzie przebiegał w niewiarygodnym tempie.
- Dzieci nie uczą się dlatego, że są inteligentne lecz są inteligentne dlatego, że się uczą. Żadne dziecko nie chce się uczyć dopóki nie wie, że uczenie się istnieje.
Że jest to świat równoległy do mainstreamu polskiej edukacji, który kreuje i którym zarządza ministerstwo edukacji nie ma wątpliwości, gdy się zobaczy, czym ów świat żyje. A od kilku tygodni, konkretnie od 17 kwietnia, żyje tym, jakie treści i jakie obrazki mają znaleźć się w pierwszym podręczniku, jakim będzie – niczym historyczny „Elementarz” Mariana Falskiego – obligatoryjny, ale darmowy, rządowy „Nasz elementarz”. Dowiedzieliśmy się, tego samego dnia – w piątek, że wpłynęło aż 361 opinii o tym jak powinien ten podręcznik wyglądać i o czym, po kolei, mają się według niego uczyć pierwszoklasiści. Uwagi te dotyczyły najczęściej spraw językowych: kolejności nauki liter, metodyki nauki sylab i głosek, za szybkiego wprowadzanie zmiękczeń typu „ś”, za szybkiego tempa nauki liter w ogóle lub za wolnego tempa nauki. Ale zarzucano także zły krój czcionki i kiczowatość obrazków. „Gazeta Wyborcza” poinformowała także, że spór dotyczył tego, do jakiej liczby będą uczyły się liczyć przyszłe roczniki pierwszoklasistów w początkowych dwu miesiącach edukacji. Stanęło na tym, że jednak nie do trzech, a do czterech!
I tylko nikomu do głowy nie przyszło zastanowić się, czego będzie chciał się uczyć konkretny Jaś czy sześcioletnia Marysia! Bo w głównym nurcie edukacji nic od stuleci się nie zmienia. Nadal mamy do czynienia z nauczaniem, w którym działają dwie formy imiesłowów: czynny – nauczający nauczyciel i bierny – nauczany uczeń. I to system (szkolny) stwarza ramy edukacji, narzuca treści, a nawet tempo nauki. Uczeń nie ma nic do powiedzenia. Albo przystosuje się do stawianych mu wymagań i narzucanego rytmu pracy, albo nie nadąża, a w końcu odpada.
Te dwa światy: państwowy (nie tylko polski) system edukacji i placówki Montessori funkcjonują obok siebie już od ponad 100-u lat… Czy jest jakakolwiek szansa, aby przedszkola i nieliczne szkoły montessoriańskie mogły swym przykładem, a przede wszystkim efektami tej metody, wpłynąć na ewolucję sposobów pracy z uczniami w szkołach publicznych?
Jak na razie wciąż aktualna pozostaje anegdota, którą znalazłem na internetowej stronie PSM:
Uczeń zmienił szkołę na szkołę Montessori.
Dziadek pyta: – Jesteś zadowolony z nowej szkoły?
Wnuczek: – Tak.
Dziadek: – Dlaczego?
Wnuczek: – Bo mogę liczyć, do ilu chcę!
Włodzisław Kuzitowicz