Tak się zadziało, że – w zupełnie niezamierzony sposób – ostatnią w tym roku szkolnym poranną lekturą jaką proponujemy dzisiaj naszym czytelniczkom i czytelnikom jest – jak zwykle obszerny – tekst Roberta Raczyńskiego, wypatrzony przez nas już w środę 22 czerwca 2022 roku na jego blogu „Eduopicon”.
Foto: www.pl.freepik.com
Pozornie jest to o tym dlaczego dziewczynki nie chcą ćwiczyć na WF-ie. Ale nie dajcie się zwieść pozorom – autorowi chodzi tam o o wiele bardziej generalne problemy szkolnej edukacji. Przeczytajcie sami – najpierw zamieszczone poniżej fragmenty, ale w wolniejszej chwili cały tekst:
Co ma piernik do patriarchatu?”
W szeroko rozumianej publicystyce zajmującej się problematyką oświaty wciąż pokutuje wyobrażenie szkoły jako podmiotu niejako zewnętrznego w stosunku do reszty społeczeństwa, posiadającego gotowe recepty i narzędzia, których jednak, z niewiadomych względów, nie chce używać. Tak więc, mimo szeregu trafnych spostrzeżeń, znów otrzymujemy tekst sugerujący, że gdyby tylko ludzkie społeczeństwo było inne niż jest, nauczyciele bardziej świadomi i empatyczni, a szkoła i sport mniej patriarchalne, życie byłoby piękniejsze, a sale gimnastyczne pękałyby w szwach od przepełnionych miłością do kultury fizycznej dziewcząt. Co więcej, Autorka zapowiada kolejne dwa teksty, z których będziemy mogli dowiedzieć się, że dopiero co zarysowany problem w sumie problemem nie jest i że nauczyciel’ka (tym razem WF-u) potrafi i jeszcze może. Z pewnością wszyscy, którzy je przeczytają, zostaną pokrzepieni faktem, że garstka niewypalonych jeszcze entuzjastów uprawia swój zawód w kontrze do otaczających ją realiów, ustaleń swojego własnego ministerstwa, a czasami także zdrowego rozsądku, ocenia nie oceniając, przeprowadza zawody bez konkurencji, ma zawsze przy sobie paczkę podpasek i dobrze się zastanowi, zanim zaproponuje jakąś aktywność, bo nigdy nie wiadomo, czy ona nie jest przez przypadek zbyt patriarchalna.
Takie myślenie to właśnie wynik dominującej dziś chęci przemianowania i „zreformowania” szybkim, politycznie poprawnym dekretem zjawisk i procesów ewoluujących w kulturze od setek tysięcy lat. To po prostu nie zadziała systemowo, ale piewcy w ten sposób „wprowadzanych” zmian zdają się tego mankamentu nie zauważać, a co gorsze, są przekonani, że jeśli zdarza im się w tej czy innej sprawie mieć rację, to owa „racja” jest już wystarczającym powodem, by pożądana zmiana się dokonała.
Niestety, rewolucje udane i niepożerające swych dzieci są raczej absolutnym wyjątkiem w dziejach ludzkości, co współcześnie, w czasach sprzyjających nie akumulacji jakiejkolwiek wiedzy, a dominacji stwierdzeń zastępujących fakty jest jeszcze trudniej uświadamiane niż w wiekach uznawanych za prymitywne. Dużo łatwiej za niefajną rzeczywistość obwiniać męski szowinizm, zbędną konkurencję, niedostatek miękkich kompetencji i przeciętność nauczycieli niż zmierzyć się z faktem, że niestety istnieją w szkole kwestie tak czy inaczej nierozwiązywalne. Wbrew potocznym wyobrażeniom, owa nierozwiązywalność nie wynika jednak z braku woli, pomysłów czy narzędzi, ale ze sprzeczności dążeń i założeń. Nie daje się ciastka zjeść i nadal je mieć, a do tego najczęściej sprowadzają się stare, szkolne dylematy pożenione z nowym paradygmatem. Taki realizm jest jednak w szkole nie do pomyślenia od wielu już lat. […]
Od świadomości i empatii nauczycieli nie zależy również infrastruktura szkoły. Tu nie pomoże biadolenie o patriarchacie i braku wrażliwości na traumę noszenia takiego czy innego kostiumu. Tutaj potrzebne są ogromne środki, których brakuje na dużo bardziej naglące potrzeby niż neutralizacja zapachu snującego się z męskiej (damskiej też) szatni. Potrzeba na przykład pieniędzy na kolejne podręczniki do nowych przedmiotów, mających wyprostować ideologiczny i moralny kręgosłup młodych pokoleń – ich własne kręgosłupy są przy tym ceną, której żaden minister nie waha się zapłacić. Zapewnienie odpowiednio długiej przerwy pozwalającej na higienę i wypoczynek wydaje się przy tym błahostką – w końcu jest jedynie kwestią organizacyjną, leżącą całkowicie(?) w gestii szkoły. Jeśli jednak zdrowa większość narodu upiera się przy urnach wyborczych, że potrzebne jej są dwie godziny religii w tygodniu, kilka przedmiotów-michałków, by mieć dowód, że szkoła „przygotowuje do życia”, a rodzicom nigdy nie dość zajęć dodatkowych, warsztatów, kółek i zajęć wyrównawczych, wkrótce trzeba będzie w szkołach, oprócz łazienek, wyposażyć także sypialnie. I jeszcze ci bezczelni wuefiści i inni baby-sitterzy domagają się podwyżek. Skąd na to wszystko brać? A przecież trzeba jeszcze wyasygnować jakieś kwoty na propagowanie cnót niewieścich, które z jakimkolwiek WF-em stoją w jawnym konflikcie. Problem wydaje się więc pozorny – dziewczynki można z zajęć wychowania fizycznego zwolnić albo WF w ogóle ze szkół wyrzucić. Ewentualnie zostawić dla chętnych, którym własny zapach nie przeszkadza. A najlepiej ograniczyć do klas mundurowych, bo to przecież nie wypada, by przyszli obrońcy ojczyzny przewrotu w przód nie umieli zrobić. I jak się którejś do równouprawnienia spieszy, to ani koedukacyjna szatnia ani smród przepoconych gaci nie powinien jej przeszkadzać, niech się przyzwyczaja. […]
To oczywiście nie jedyna patologia płynąca z zastąpienia dobrowolności nauki jej prawnie usankcjonowanym obowiązkiem, który oczywiście wymaga narzędzi egzekucji. Nakłanianie do rywalizacji ludzi jej niechętnych byłoby zjawiskiem marginalnym, gdyby nie obowiązek oceniania, nałożony na nauczycieli ustawą. Gdyby nie to, upokarzające porównywanie klasowego niezdary, który już w przedszkolu miał kłopot z rzucaniem woreczkiem z grochem i którego mamusia całe jego życie pilnowała, żeby się przypadkiem nie spocił, z wyrośniętym kapitanem szkolnej drużyny lekkoatletycznej nie byłoby tak powszechne. Podobnie, bohaterki tekstu Marii Hawranek, które nie są w stanie złapać podawanej im piłki, nie musiałyby udowadniać, że są zdolne przebić ją na drugą stronę siatki tak, jak te ich koleżanki, które czerpią z tego satysfakcję. Ocenianie szkolne ma szereg wad, ale zmuszanie nauczycieli WF-u do stosowania tej samej skali do oceniania zupełnie niekompatybilnych możliwości uczniów o bardzo zróżnicowanych uwarunkowaniach psychofizycznych jest już idiotyzmem porównywalnym jedynie z klasyfikacją ich religijności, słuchu muzycznego i zmysłu plastycznego. Mająca ten idiotyzm rekompensować tzw. dywersyfikacja poziomu nauczania jest równie upokarzającą ściemą – które dziecko choć przez chwilę weźmie na poważnie sugestię, że piątka za dobiegnięcie do mety o własnych siłach jest równa piątce za mistrzostwo w międzyszkolnych rozgrywkach?
Oczywiście, przyzwoici nauczyciele płci obojga będą tak lawirować, żeby wszystkie te nonsensy jak najmniej obciążały uczniów, ale koniec końców nie zawsze jest to możliwe, bo są też granice obciążeń, które sami mogą wziąć na barki. Powstaje również pytanie, czy to oni są winni całej obserwowanej i wytykanej im bzdurze i czy mogą coś z tym zrobić, kiedy winni nie są. Czy, na przykład, rzeczywiście muszą znosić ewidentne wykorzystywanie ich bezsilności w obliczu konfliktu przyzwoitości i systemowej przemocy? Odpowiedzi na te dylematy już dawno udzieliło społeczeństwo: Chciałeś być nauczycielem, to teraz stój w szpagacie i zrób (za darmo) tak, żeby było (nam) dobrze. Jak nie, to poszczujemy na ciebie „wymyślających szkołę od nowa” i oni już ci wytłumaczą, że to ty jesteś odpowiedzialny za chciejstwo i brak wyobraźni decydentów i samego suwerena.
W zasadzie mógłbym w tym miejscu postawić kropkę na mylnie zaadresowanych pretensjach do nauczycieli i żądaniach wobec szkoły niesprzyjającej kulturze fizycznej dziewcząt, ale chciałbym jeszcze Państwa zapoznać z kilkoma kwestiami, które w opisywanym tekście rozbawiły mnie do łez swoją naiwnością. Już we wprowadzającym akapicie Maria Hawranek epatuje czytelników szkolnym złem:
„Sztuczny podział na aktywności dla chłopaków i dla dziewczyn […]”, „[…] nie ćwiczą w ogóle albo chodzą na dodatkowe płatne zajęcia – i to dopiero na takich zajęciach jest fajnie.”
Te dwa króciutkie wyimki zawierają w sobie mnóstwo treści, najwyraźniej dla Autorki niewidocznych i najprawdopodobniej nieczytelnych dla wszystkich, którzy w szkole upatrują całego zła tego świata, a jednocześnie, o dziwo, recepty na nie. W tekście próżno szukać wniosku, że nauczyciel’ka (nie tylko WF-u oczywiście) cały czas musi szukać „złotego” środka między wymogami stawianymi przez tak, a nie inaczej skonstruowaną podstawę programową, takimi, a nie innymi standardami, które musi wyegzekwować, a zupełnie niespójnymi, zmiennymi i nieskoordynowanymi oczekiwaniami uczniów i ich opiekunów. Ani słowa także o tym, że nauczyciel’ka musi nie tylko walczyć o realizację programu edukacyjno-wychowawczego, ale przede wszystkim z bezwładnością systemu, narzuconymi, często sprzecznymi celami, a także z uwarunkowaniami i kliszami kulturowymi, nieraz zupełnie odmiennymi od jego lub jej własnych przekonań. Dowiadujemy się za to, że podział na aktywności dla chłopaków i dla dziewczyn jest sztuczny. Autorka najwyraźniej nie zadała sobie pytania, kto go za taki uważa. 14-latka z Krakowa,która zawsze jest rozczarowana, że na WF-ie nie może grać w nogę? Postępowi i otwarci na łamanie stereotypów mieszkańcy wielkich miast? Najprawdopodobniej nie wyobraziła sobie, ilu rodziców, zbulwersowanych pomysłami nauczycielki, przyszłoby do szkoły z pretensjami, że delikatnym dziewczynkom każe się robić pompki, zamiast ćwiczyć na skakance. A tak od strony czysto praktycznej, z kim owa 14-latka miałaby grać w nogę? Z koleżankami, które potykają się o własne nogi, nie mówiąc o piłce? I które nie przestałyby jęczeć, póki genderowo uświadomiona nauczycielka nie zrezygnowałaby ze swoich postępowych innowacji? Autorka nie pomyślała też o posiniaczonych łydkach, które trzeba by potem ukrywać w spodniach, a przecież dla nastolatków bardzo ważne jest poczucie kontroli nad wyglądem – zepsuta fryzura lub makijaż mogą okazać się istotną barierą w uczestniczeniu w zajęciach. Czy dla wsparcia sportowych inklinacji jednej z wielu uczennic nauczycielka ma w szkole utworzyć jednoosobową sekcję kobiecej piłki nożnej? […]
Dochodzimy tu do oczywistej, nieusuwalnej właściwości oświaty publicznej, która jednak mądrzącym się o jej niedostatkach w ogóle nie przychodzi do głowy. Otóż korzystają oni z niskobudżetowej masówki, świetlicowego (a na dodatek państwowego) McDonald’s, nastawionego siłą rzeczy na szybkie zaspokojenie niewybrednych gustów milionów, a oczekują menu godnego przynajmniej trzech gwiazdek Michelin. Wszyscy zdają się zdziwieni faktem, że za zajęcia celowane w określoną grupę i zapewniające zaspokojenie jej specyficznych potrzeb, trzeba zapłacić. Za kurs tańca, na którym rzeczywiście można nauczyć się salsy. Za aerobik, który poprowadzi osoba kompetentna, a nie ktoś, kto po godzinach obejrzał parę ćwiczeń na YouTube. Za yogę z kimś, kto nie musi się zastanawiać jak objaśnić ćwiczenie, nie mogąc ćwiczyć samemu. I jeszcze jedno, ale najważniejsze – z kimś, kto w ogóle nie będzie miał potrzeby zachodzić w głowę, czy wszyscy, którzy się na salsę czy yogę zapisali, są nimi rzeczywiście zainteresowani. Z kimś, kto nie będzie miał obowiązku przekonywania miłośników tańców latynoamerykańskich do yogi i odwrotnie. I vice versa, ci którzy przyszli poćwiczyć asany nie będą zaskakiwani i zmuszani do nauki kroków salsy, a amatorzy tego tańca przekonywani do trwania w padmasanie. I za to właśnie trzeba zapłacić. Co więcej, płaci się również za to, że takie zajęcia prowadzone są na ogół w miejscach do tego przygotowanych, które zaopatrzone są w odpowiedni sprzęt, w których prysznice, sanitariaty i miejsca pozwalające na relaks są normą, a nie wyjątkiem. To dlatego na takich zajęciach jest fajnie – zganianie wszystkiego na patriarchat (kulturowy, nie szkolny, bo szkoła nie funkcjonuje poza kulturą) niczego nie zmieni. […]
Cały tekst „Co ma piernik do patriarchatu?” – TUTAJ
Źródło: www.eduopticum.wordpress.com