Przed dziewięcioma dniami – 7 września – Robert Raczyński zamieścił na swoim blogu „Eduopticum” post „Uwaga! Tekst zawiera lokowanie produktu. Z tak sformułowanego tytułu niewiele można się domyśleć o czym ten tekst będzie. Więcej można dowiedzieć się z dwu pierwszych akapitów:

 

Pomyślałem, że, dla odmiany i higieny psychicznej, dobrze byłoby trochę odpocząć od poletka nieudolnie uprawianego przez MEN i jego błyskotliwych przywódców. Myślę, że wielu czytelnikom przyda się także wytchnienie od namolnej, choć nieskutecznej propagandy „szkoły wymyślanej na nowo”, oraz dylematów dotyczących mycia rąk i noszenia maseczek.

 

Być może nie wszyscy są tego świadomi, ale oświaty wcale nie trzeba bez końca reformować, ani na siłę wymyślać nowych jej paradygmatów i zasad jej działania. Wystarczy dać wolną rękę i nauczycielom, i uczniom oraz zapewnić im odpowiednie zaplecze. Okazuje się także, że do prawidłowego jej działania nie są wcale potrzebne zawsze niewystarczające miliardy z państwowej kasy. Skąd to przekonanie? Jeśli nie z belferskiego doświadczenia, które może być kwestionowane przez obowiązującą wykładnię i politykę, to z obserwacji prawie uczestniczącej – moja córka, zniechęcona klimatem naszej oświaty (i nie tylko), wybrała edukacyjną wolność… w Tanzanii (UWC East Africa). Jak się okazuje (z jej i jej kolegów relacją można zapoznać się tutaj), zdarza się, że z własnej edukacji można być zadowolonym.”

 


Foto: www.uwcea.org

 

Uczennice i uczniowie Międzynarodowej Szkoły Moshi (Kilimandżaro) w Tanzanii.

 

Dalej pan Robert Raczyński wykłada swoje poglądy o dobrej szkole, do czego pretekstem są opowieści o edukacji jego córki, która już przed rokiem (jak pochwalił się na blogu 14 września 2019 w pościeKaribu u stóp Kilimandżaro”) została stypendystką UWC (United World Colleges) – fundacji, której polski oddział nosi nazwę Towarzystwo Szkół Zjednoczonego Świata im. prof. Pawła Czartoryskiego. Dzięki temu została uczennicą jednej z 17 rozsianych po całym świecie szkół, a konkretnie International School Moshi (ISM) w Tanzanii.

 

A teraz proponujemy jeszcze kilka, subiektywnie wybranych z obszernej całości przez redaktora OE, fragmentów tego posta.

 

Najpierw o tym jak wygląda edukacja w szkole UWC:

 

Nauka w tym systemie to naprawdę ciężka i odpowiedzialna praca, a uczniowie nie są w nim wolni od związanego z nią stresu. Zdarzają się niepowodzenia i zawody, nikt nikomu nie wmawia, że edukacja nie jest częścią życiowej konkurencji i nie podlega regułom obowiązującym wszędzie poza nią. Materiału jest dużo, a terminy gonią. Trzeba oddawać prace i zdawać egzaminy. Wymagania są spore – kto sobie z nimi nie radzi i/lub niewłaściwie gospodaruje czasem, musi zarywać noce i godzić się z niższymi ocenami, bo nikt tam nie zamierza prostować krzywej rozkładu normalnego. Może więc wszystko to dzieje się za sprawą cudownych metod aktywizujących, twórczych projektów, zajęć z dramy i kojących okoliczności przyrody? No cóż, z pewnością fajnie jest mieć za oknem wieczną wiosnę, ale muszę Państwa rozczarować – biologii nie uczy się tam przez obserwację małp fikających po kampusie, a matematyki, licząc banany na okolicznych palmach. Poza tym, choć szkoły UWC (18 placówek) rozsiane są po całym świecie, nie wszystkie mają tak malownicze lokalizacje. Jak mogliście Państwo zauważyć, siedzi się tam w normalnych ławkach, na normalnych krzesłach, a kiedy trzeba je przestawić, to ma to swój cel i nikt nie robi z tego pedagogicznej innowacji. […]

 

Prawdopodobnie sprawię teraz zawód nie mogącym się już doczekać objawienia pedagogicznej rewelacji, kiedy powiem, że nie stoi za tym żadna cudowna, nowoczesna metoda, ani dobra, lub jeszcze lepsza „zmiana”. […] Całość ogranicza się do dobrej praktyki nauczycielskiej, której nie trzeba nikomu tłumaczyć, a tajemnica sukcesu tkwi w dobrowolnej interakcji ludzi, którzy chcą uczyć i tych, którzy chcą się czegoś nauczyć! Po prostu, nikt nikogo nie zmusza, by leciał przez pół świata uczyć się piętnastu przedmiotów, które go nie interesują i które z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością do niczego mu się w życiu nie przydadzą. Zamiast tego, chętni mogą wybierać z oferty skierowanej do ludzi bardzo młodych, ale nie traktowanych ustawowo jak przygłupy, z definicji niezdolne do przyswajania informacji, jeśli nie jest im podawana przez programową kroplówkę. Targetem jest młodzież nawykła do dokonywania wyborów i przyjmowania za nie odpowiedzialności (głównie przed samym sobą). A więc selekcja? Oczywiście, ale dokonywana na najprostszym możliwym poziomie: Albo chcesz się uczyć, albo nie. Albo uznajesz, że cię to kręci, albo poszukaj sobie świetlicy, która nie skala cię transmisją. Ale, jeśli naprawdę chcesz wiedzy, doświadczenia i rzeczowej współpracy, znajdą się ludzie, którzy w ciebie i twoją edukację zainwestują. […]

 

A teraz ów zapowiedziany w tytule naszego materiału „lek” Roberta Raczyńskiego:

 

Czy nie o taki, indywidualny sens powinno chodzić w edukacji? Czy nie rozwiązuje to, jeśli nie wszystkich, to większości problemów oświaty? Jestem pewien, że tak. Pozwolą Państwo, że streszczę i sparafrazuję kilkunastominutową, amatorską reklamę, którą Państwo obejrzeli. Lokowanie produktu objęło:

 

-pełną, niewymuszoną żadnym „powszechnym obowiązkiem” dobrowolność uczestnictwa,

-prywatne finansowanie za pośrednictwem fundacji – spektrum od pełnego wkładu własnego, do 100% stypendium,

-wewnętrzną motywację nienaciąganą ideologią,

-rozwijanie zainteresowań, zamiast ich wmawiania,

-nauczanie, zamiast socjotechniki i/lub grzechotki aktywizującego szamana,

-codzienną, nieuniknioną i nieprzerwaną praktykę komunikacji w języku angielskim,

-uzyskanie International Baccalaureate®

-możliwość ukierunkowanego aplikowania na prestiżowe uniwersytety w USA, Wielkiej Brytanii i wiele innych w Europie.

-prawdziwy, a nie teoretyczny internacjonalizm, praktyczną tolerancję i codzienne ćwiczenie „umiejętności ludzkich” (bez zaniedbywania tych „twardych), które, będąc człowiekiem, każdy posiada, choć w różnym (na szczęście) stopniu.

-dobrowolny, dostosowany do możliwości rozwój fizyczny – zrównoważony, stopniowany wysiłek w terenie, sport.

-Ocenianie osiągnięć edukacyjnych w skali 1-7 (nikt nie udaje, że nie ocenia, lecz docenia – wszyscy wiedzą, po co się tam znaleźli i po co robią to, co robią, pseudo psychologiczna ekwilibrystyka jest więc zbędna),

-Nieprzeciętną skuteczność (i nie chodzi tu o crème de la crème absolwentów, lecz o wyniki średnie).

Niestety, niewielu jest ludzi gotowych otwarcie przyznać, że recepta na edukację dobrą, przystępną i bez psychofizycznej traumy już od dawna istnieje i można swoje wysiłki skierować na jej realizację, zamiast wyważać otwarte drzwi (i nie trzeba w tym celu koniecznie lecieć do Tanzanii). Zamiast się na tym skupić, większość podmiotów zaangażowanych w oświatę angażuje się tak naprawdę w urzeczywistnianie  niespełnianej (na szczęście), z gruntu socjalistycznej mrzonki o tym, że wszyscy chcą, muszą i powinni zostawać magistrami. Bo tak będzie „sprawiedliwiej”. Bo nie wypada, by w XXI w., sprzedawca armatury łazienkowej nie był magistrem ekonomii. Niedopuszczalne jest przecież, by trzylatkiem w przedszkolu zajmowała się lubiąca dzieci kobieta, po odpowiednim kursie – najlepiej będzie jeśli obroni doktorat z kinestetyki, cokolwiek to jest. Cała ta słynna już, wieczna wojna o nowy paradygmat w oświacie jest tak naprawdę walką o odwrócenie proporcji, którą dawno temu ustaliła ewolucja: ¼. Tak mniej więcej, z oczywistymi fluktuacjami, wygląda stosunek liczbowy ludzi dążących do permanentnego rozwoju, do tych, którym to jest w ogóle do szczęścia niepotrzebne i którym w zupełności wystarcza świetlica środowiskowa, na fińskiej licencji. […]

 

 

Cały tekst posta „Uwaga! Tekst zawiera lokowanie produktu” – TUTAJ

 

 

Źródło: www.eduopticum.wordpress.com

 



Zostaw odpowiedź