Ferie zimowe w Łódzkiem (i nie tylko) na półmetku. Jak widać po aktywności redakcyjnej, w edukacyjnym światku niewiele w tym czasie się działo. Przynajmniej mainstreamowe media, zajęte kijowskim Majdanem i zmianą przyjaciółki przez francuskiego prezydenta, o niczym co działoby się w oświacie nie informowały. Nawet taki potentat, dysponujący znakomitym aparatem pozyskiwania news’ów ,jak redakcja „Rzeczpospolitej” musiała sięgnąć do zapasów z ubiegłego roku. Do OE dotarła jedynie jedna relacja, i to nie z wydarzeń feryjnych, a z wcześniej prowadzonych, ale za to „smacznych i zdrowych”, zajęć szkolnych.
Miałem więc czas na pisanie artykułu „na zamówienie”. Konkretnie redakcja miesięcznika „Doradca Dyrektora Szkoły” przysłała propozycję, abym napisał na temat uprawnień samorządu uczniowskiego. Musiałem się zmieścić w 10 tyś. znaków. Mam w zwyczaju pisać i nie liczyć kliknięć. Gdy już uznam, że napisałem wszystko co miałem na dany temat do powiedzenia sprawdzam licznik. Prawie zawsze okazuje się, ze jest za dużo. Tak było i tym razem: 14 308 znaków bez spacji… I wtedy zaczyna się bolesny proces wycinania…
Jestem już po tej trudnej operacji. Dalej będzie o tym, co uważam za najcenniejszy fragment napisanego artykułu, co musiałem z niego wyeliminować, ale mi szkoda skazać to na wieczny niebyt, wiec zamieściłem w tym felietonie, a na koniec co ma wyrok Sądu Najwyższego w sprawie eurodeputowanego prof. Ryszarda Legutko do uczniowskiej samorządności.
Pochwalę się teraz, moim zdaniem, najlepszym akapitem artykułu, który jutro poślę do redakcji ”Doradcy Dyrektora Szkoły”:
W moim głębokim przekonaniu samorząd uczniowski tylko wtedy będzie faktycznym instrumentem wychowania obywatelskiego, metodą służącą budowaniu w szkole autentycznego środowiska nowoczesnego procesu edukacyjnego, którego warunkiem sine qua non jest aktywność uczniów w procesie zdobywania wiedzy i umiejętności, gdy stworzy się takie warunki jego działania, iż uczniowie uwierzą w możliwość rzeczywistego współdecydowania i współodpowiedzialności za jak największe obszary ich szkolnego świata
Całość zakończyłem tymi słowami:
Kończąc te rozważania na temat:Jakie i dlaczego takie, uprawnienia powinny mieć współcześnie działające samorządy uczniowskie, powrócę do myśli wyrażonej już w początkowej części tego artykułu. Napisałem tam, że ustawodawca potraktował samorząd jak swoisty związek zawodowy, który „w szczególności” ma stać na straży „podstawowych praw uczniów”. Jestem przekonany, że nadeszła już pora, aby pójść krok dalej, aby wreszcie wyciągnąć wnioski z podstawowego znaczenia słowa „samorząd”. Tak definiuje to pojęcie prof. Jerzy Bralczyk: „Samorząd – samodzielne i niezależne wykonywanie pewnych funkcji o charakterze administracyjnym przez grupę osób wybranych przez jakąś społeczność.” Nie namawiam tu, rzecz jasna, do oddawania znaczących obszarów zarządzania szkołą w ręce liderów szkolnych zarządów samorządu uczniowskiego, na wzór scedowania przez rząd swych prerogatyw na rzecz sejmików wojewódzkich, czy rad miast, gmin i powiatów. Jednak warto na poważnie przemyśleć ile z tego co składa się na codzienność szkolną musi pozostać w gestii dyrektora i rady pedagogicznej, a ile – bez szkody dla funkcjonowania placówek, zwłaszcza szkół ponadgimnazjalnych – może być zawiadywane przez organy samorządu uczniowskiego.
Natomiast jest jeden wątek moich wywodów, z którego w ramach dokonania skrótów musiałem zrezygnować, a który zasługuje na upublicznienie. Pozwolę sobie wpleść go w ten felieton.
Wprowadzając w jego w problematykę dodam, że nawiązałem tam do ciągnącego się od dziesięcioleci utyskiwania publicystów, promotorów i patronów samorządności uczniowskiej, a także nielicznych pedagogów badających samorządność, że choć idealistyczne założenia i zapis ustawy stanowią, że „samorząd tworzą wszyscy uczniowie szkoły”, to jak dotąd nie udało się doprowadzić do utrwalenia tej tezy w świadomości kolejnych roczników uczniowskiego ludu. Przytłaczająca ich większość niezmiennie samorządem nazywała i nazywa kilkunastoosobową grupę funkcyjnych, członków zarządu szkolnego. Stąd moja propozycja, sformułowana we fragmencie mej najnowszej twórczości, który nie wszedł do ostatecznej wersji artykułu:
Wątpliwości rodzą się już w stwierdzeniu że „samorząd tworzą wszyscy uczniowie szkoły lub placówki”. To stwierdzenie sugeruje, ze każdy uczeń ma prawo powiedzieć „jestem w samorządzie uczniowskim”. Jednak świadomość tego u ogółu uczniów polskich szkół od lat jest znikoma. Potwierdziły to badania, jakie w latach w 2003/2004 prowadziła Anna Stolarska z Uniwersytetu Łódzkiego. Były to badania ankietowe, przeprowadzone w dwu liceach woj. łódzkiego, którymi objęto 101 uczennic i uczniów oraz czworo wychowawców. Wykazały one, że jedynie co dziesiąty badany miał świadomość, iż do samorządu uczniowskiego należą wszyscy uczniowie. Pozostali był przekonani, że są to jedynie osoby wybrane do organów samorządu. Podobnie uważały 3 osoby (z czterech) wychowawców! Od tamtej pory minęło 10 lat i nic w tej sprawie się nie zmieniło. Wniosek nasuwa się sam: pora pogodzić się z faktami i usankcjonować w przepisach prawa stan faktyczny, w którym wszyscy uczniowie stanowią społeczność, że ta społeczność powinna być samorządna, to znaczy mająca prawo do aktywności wszystkich jej członków i wyrażania wobec pozostałych organów szkoły swych potrzeby, dążeń i aspiracji za pośrednictwem demokratycznie wybieranych struktur, zwanych samorządami klas (a właściwie oddziałów) i uczniowskim samorządem szkolnym, z licznymi jego sekcjami i komisjami. Dokładnie tak, jak mieszkańcy wybierają swych przedstawicieli do rad gmin, miast czy powiatów, a nie uważają, że należą do tych rad.
Przy okazji warto powiedzieć o jeszcze jednym, nagminnie popełnianym błędzie. Bardzo często używa się określenia „samorząd szkolny” dla określenia szkolnego zarządu samorządu uczniowskiego. Jest to błąd, ponieważ samorządem szkolnym jest wyłącznie rada szkoły, gdyż to ona jest jedyną demokratyczną reprezentacją całej społeczności szkolnej: nauczycieli, uczniów i ich rodziców.
I na tym mógłbym zakończyć dzisiejszy felieton, gdyby nie to, że właśnie w minionym tygodniu media poinformowały o tym, że Sąd Najwyższy oddalił ostatecznie skargę kasacyjną pełnomocnika prof. Ryszarda Legutki i nakazał mu przeproszenie dwójki byłych uczniów XIV LO we Wrocławiu, których to ów były minister edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego (był nim 3 miesiące i 3 dni – po odwołaniu z tego stanowiska Romana Giertycha) nazwał w 2009 roku w jednym z wywiadów prasowych „rozpuszczo- nymi smarkaczami”, a całą akcję określił mianem „typowej szczeniackiej zadymy”. Trzeba tu przypomnieć, że narazili się oni – wtedy już eurodeputowanemu z ramienia PiS – tym, że wystosowali do dyrekcji swej szkoły petycję z prośbą o usunięcie symboli religijnych z klas.
Skojarzyło mi się ich działanie z tematem mojego właśnie ukończonego artykułu o uprawnieniach samorządu uczniowskiego. Wszak w Ustawie o systemie oświaty, w jej art. 55. napisane jest wyraźnie: „Samorząd może przedstawiać radzie szkoły lub placówki, radzie pedagogicznej oraz dyrektorowi wnioski i opinie we wszystkich sprawach szkoły…” Zdaniem byłego ministra edukacji i polityka organu przedstawicielskiego Unii Europejskiej ówcześni licealiści: Zuzanna Niemier i Tomasz Chabinka, za to, że skorzystali ze swego prawa, zasłużyli wyłącznie na epitety.
Dobrze, że choć trzecia władza naszej Rzeczpospolitej zachowała rozsądek i wyrokami kolejnych instancjach stanęła w obronie uczniowskiego prawa do wyrażania swych poglądów.
Włodzisław Kuzitowicz