W minioną sobotę (2 października) Jarosław Pytlak podzielił się z czytelnikami swojego bloga – jak zwykle – bardzo trafnymi spostrzeżeniami i refleksjami o dezintegracji środowiska szkolnego. Uczynił to, jak przystało na praktyka, w oparciu o opisany „indywidualny przypadek”.
Jako że – tym razem nietypowo – jest to niezbyt długi tekst, zamieszczamy go bez skrótów. Zachęcamy także do wejścia na stronę „Wokół Szkoły” i przeczytania zamieszczonych pod tekstem komentarzy. Informujemy, że wyróżnienia fragmentów przytoczonego tekstu podkreśleniami lub pogrubioną czcionką to dzieło redakcji:
Anatomia konfliktu w szkole
Stali czytelnicy mojego bloga orientują się zapewne, że jeśli chodzi o perspektywy polskiej edukacji jestem pesymistą. To moje czarnowidztwo wręcz pogłębia się z czasem. I tak w wywiadzie, który ostatnio pani redaktor Beata Igielska przeprowadziła ze mną dla tygodnika „Przegląd” (ukaże się 4 października), pomimo nalegań dziennikarki nie wskazałem choćby jednego źródła nadziei na przyszłość. Ku jej ogromnemu żalowi, nie i już! Taka moja postawa po części bierze się oczywiście z obserwacji działań pana ministra Czarnka, który twórczo kontynuuje dzieło zniszczenia, rozpoczęte przez jego poprzedników. Ale gdyby to była tylko kwestia złej władzy, można by mieć nadzieję na zmianę w kolejnym rozdaniu politycznym. Uważam jednak, że to nie wystarczy. Środowisko szkolne uległo w ostatnich latach takiej dezintegracji, że nawet mądre zmiany w prawie nie przywrócą jakiej-takiej harmonii w społecznościach szkolnych, złożonych z depresyjnych uczniów, targanych emocjami rodziców oraz sfrustrowanych i zmęczonych nauczycieli. Zresztą te określenia można przypisać wszystkim trzem grupom wymiennie.
Obraz owej dezintegracji jest oczywiście bardzo zróżnicowany, w zależności od placówki, ale jeden z jej przejawów, konflikt pomiędzy rodzicami i nauczycielami, może pojawić się właściwie wszędzie. Wciąż rośnie rzesza rodziców niezadowolonych z tego, co oferuje dzieciom szkoła, oraz nauczycieli narzekających na nadmierne oczekiwania oraz niewydolność wychowawczą domu. Przy takim nastawieniu obu stron o konflikty bardzo łatwo, a te nie tylko psują atmosferę, ale także powodują mniej oczywiste skutki, np. wzrost szkolnej biurokracji.
Naszkicuję tutaj pokrótce mechanizm takiego konfliktu, nie posługując się autentycznym przykładem, ale kompilacją doświadczeń własnych, moich znajomych, a także relacji, których wiele pojawia się w internecie.
Oto w klasie, dajmy na to, trzeciej szkoły podstawowej, pojawia się agresywny uczeń. Problem nabrzmiewa. Kolejne dzieci są obiektem ataku – tego popchnie, tej podstawi nogę, inną uderzy. To etap nauczania zintegrowanego, więc wychowawca na ogół jest z klasą i stara się interweniować, niestety z marnym skutkiem. Perswazja nie działa, niewielki zasób środków dyscyplinujących również, próba okiełznania agresji przez przytulanie także nie przynosi efektu. Pół biedy, jeśli zachowanie ucznia znajduje wytłumaczenie w posiadanym przez niego orzeczeniu o specjalnych potrzebach edukacyjnych. Być może zapisano w nim zalecenie zatrudnienia nauczyciela-cienia, którego obecność łagodzi problem, choć nie zawsze go rozwiązuje. Gorzej, jeśli dziecko nie ma żadnej opinii psychologicznej, a już zupełnie źle, jeśli dodatkowo jego rodzice nie widzą problemu. Nauczyciel wtedy musi polegać na swoim doświadczeniu i wyczuciu, co zazwyczaj bywa niewystarczające.
Rachunek krzywd rośnie z każdą domową relacją kolejnego poszkodowanego dziecka, mającą też natychmiastowe przełożenie na rodzicielską grupę dyskusyjną na Messengerze lub innym What’s upie. Interwencje u wychowawczyni nie pomagają, bo jest bezradna (choć stara się – zdaniem części rodziców, lub nie dostrzega powagi sytuacji – zdaniem innych). Najpierw postuluje się znalezienie rozwiązania pedagogicznego – wszak w opinii (jeśli jest) zapisano cały katalog działań, mających zbawczą moc dla ucznia. Inna sprawa, że papier jest cierpliwy i czasem w takim dokumencie znajdują się zalecenia należące w szkole innej niż Hogwart do sfery fantasy.
Jeśli opinii nie ma, to i tak wiadomo, że obowiązkiem nauczyciela jest wesprzeć, pomóc, uzdrowić sytuację. Od czego też jest szkolny psycholog? Jeśli akurat jest…
Gdy kolejne interwencje nie przynoszą efektu, sprawa trafia do dyrektora. Ostatnio szybciej niż kiedyś. Nieuchronnie wtedy pojawia się postulat, żeby „coś zrobić”, najlepiej przenieść kłopotliwego ucznia do innej klasy albo spowodować jego odejście do innej szkoły. W placówce niepublicznej statut zazwyczaj zawiera zapisy przygotowane na taką okoliczność, jakkolwiek po skorzystaniu z nich pozostaje niesmak i opinia, że szkoła likwiduje problemy, a nie rozwiązuje. W publicznej, a szczególnie rejonowej, pole manewru jest żadne. Czasem niektórzy rodzice poddają się wobec imposybilizmu i zabierają swoje dzieci. Czasem postanawiają walczyć, a wtedy kierują skargę do kuratorium, które musi w tej sytuacji przeprowadzić kontrolę.
Na liście nauczycielskich żalów nadzorczo-kontrolująca funkcja kuratorium znajduje się na jednej z czołowych pozycji. Że wizytatora interesują tylko papiery. Że nawet jeśli dokumenty będą w porządku, to realna pomoc w rozwiązaniu problemu jest żadna. Ale czy można oczekiwać czegoś innego? Czy można wyobrazić sobie osobę kontrolującą, urzędnika, nawet jeśli posiada wykształcenie pedagogiczne, jak wchodzi do szkoły, bada sytuację w klasie agresywnego ucznia, udziela cennych porad i uzdrawia sytuację? Nie, może on jedynie sprawdzić, czy szkoła zrobiła wszystko, co przewiduje prawo na taką okoliczność. Napisała program profilaktyczno-wychowawczy, uwzględniający ten typ problemów. Posiada procedury i stosuje je. Myśli nad rozwiązaniami i wdraża to, co wymyślono. Jeśli trzeba, przygotowała IPET i WOPFU. To wszystko są papiery, a jeśli są w porządku, kontrola nie wykaże nieprawidłowości. Dlatego nauczyciele produkują stosy dokumentów, nie tylko te, których wymaga prawo, ale także na wszelki wypadek, choćby protokoły rozmów z rodzicami, koniecznie opatrzone podpisami obu stron. Tak rodzi się lwia część szkolnej biurokracji, którą minister Czarnek swoimi działaniami tylko spotęguje.
W jednym z internetowych komentarzy wylał się żal nauczyciela, że wizytator koncentruje się na sprawdzeniu, czy szkoła zrobiła wszystko, aby pomóc dziecku sprawiającemu kłopot. A cóż w tym dziwnego? Przecież nie da zalecenia, żeby je wyrzucić ze szkoły – bywa, że na taki efekt liczą rodzice składający skargę, choć najczęściej chcą, żeby szkoła po prostu coś zrobiła. W całym tym systemie nie ma opcji, że problem wykracza poza pedagogiczną wydolność placówki oświatowej. Choć niestety, nierzadko tak właśnie jest, nawet przy najlepszej woli nauczycieli i rodziców.
W powyższym szkicu można dokonać rozmaitych zmian – poziomu wiekowego uczniów, rodzaju problemu – wielu nauczycieli, dyrektorów szkół i rodziców byłoby w stanie opowiedzieć o swoich traumatycznych doświadczeniach z wzajemnych kontaktów. Żyjemy w świecie, w którym każdy problem powinien znaleźć rozwiązanie, a jeśli nie, to znaczy, że ktoś zawinił.
Ja nie mam intencji obwiniać nikogo. Chcę pokazać tylko złożoność obecnej sytuacji. Nawet gdyby kolejnym ministrem edukacji został człowiek łączący w sobie przymioty Mahatmy Gandhiego, Marii Skłodowskiej-Curie, świętego Franciszka i Marii Montessori, najprawdopodobniej nie byłby w stanie uzdrowić sytuacji w szkołach. Na poziomie pojedynczych placówek można jeszcze pokładać nadzieję w dialogu, ale jest ona bardzo wątła w czasach, kiedy nikt nie ma czasu, a dyskusja sprowadza się do sekwencji wzajemnie niesłuchanych komunikatów.
Dlatego jestem pesymistą i dlatego pani redaktor Igielska nie otrzymała ode mnie żadnej cudownej recepty na oświatową zapaść. Trzeba poczekać, aż suweren zrozumie, że edukacja jest najważniejsza na świecie. Może wtedy…, chyba że wcześniej wszyscy się pozagryzamy. W szkołach i nie tylko.
Żródło: www.wokolszkoly.edu.pl