Screen z pliku na Yoy Tube [www.youtube.com]
Jarosław Pytlak w rozmowie z red. Mateuszem Rzemkiem w studiu „RzeczpospolitaTV” – 22 marca 2019 r.
W ostatnim dniu 2020 roku kolega dyrektor Jarosław Pytlak zamieścił na swojej stronie „Wokół Szkoły” bardzo osobisty tekst (Wiem – wszystkie Jego teksty są osobiste, ale nie tak bardzo jak ten – zobaczcie sami, szczególnie zakończenie!), który opatrzył tytułem, będącym łacińską sentencją; „Quidquid doces tibi doces!”. Informacja dla młodszych roczników – jej tłumaczeniem jest tytuł,naszego materiału.
Tradycyjnie – zapraszamy, dla „posmakowania”, do lektury wybranych fragmentów tekstu Jartosława Pytlaka, a w wolniejszym czasie – do jego pełnej wersji:
Quidquid doces tibi doces!
Rozpocznę ten artykuł wyznaniem niespotykanym u nauczyciela. Przyznam mianowicie z całą szczerością, że nigdy specjalnie nie przejmowałem się, czy moi uczniowie dobrze poznają wykładany przeze mnie przedmiot:* początkowo biologię, potem przez długie lata chemię, aż wreszcie przyrodę. Jedynki z prac klasowych nie budziły mojej frustracji, bowiem stawiałem je rzadko. Zawsze starałem się tak konstruować sprawdziany, by nawet słaby uczeń był w stanie osiągnąć sukces, albo choćby sukcesik w postaci oceny dopuszczającej. Zatwardziałych nieuków, niezdolnych skorzystać z tej oferty, było niewielu. A pod koniec, kiedy uczyłem przyrody w klasie szóstej, już w ogóle nie robiłem klasówek. Postępy uczniów śledziłem obserwując ich pracę podczas lekcji, słuchając wypowiedzi, rozmawiając. Problemy, które przed nimi stawiałem, rozwiązywali zazwyczaj zbiorowym wysiłkiem, a ja nawet nie próbowałem dochodzić, czy ktoś wnosi od siebie więcej, czy mniej. Taka współpraca z uczniami sprawiała mi wielką przyjemność, a i poświęcony czas chyba nie szedł na marne; w każdym razie w anonimowej ankiecie pod koniec roku nauki przyrody przeczytałem sporo pozytywnych komentarzy, a wśród nich nawet taki: „Na tych lekcjach nauczyłem się najwięcej”.
Nie twierdzę, że zadeklarowane tutaj nauczycielskie désintéressement dla skuteczności nauczania może być dobrym patentem dla wszystkich grup wiekowych i dla wszystkich przedmiotów, ale na poziomie starszych klas szkoły podstawowej i w gimnazjum w moim przypadku się sprawdzało. Uświadomienie uczniom, że to oni się uczą, a nie ja, i to oni powinni czuć się odpowiedzialni za efektywność swojej nauki, tworzyło dobrą płaszczyznę współpracy. Nie darmo już wieki temu ukuto sentencję: Quidquid discis, tibi discis, co znaczy: Czegokolwiek uczysz się, uczysz się dla siebie. Ja ją tylko twórczo zastosowałem w szkole. […]
Takie podejście do nauczania powodowało, że uczniowie przychodzili na moje lekcje bez większego stresu, a część może nawet z pewną przyjemnością. Jedna z absolwentek kilka lat po ukończeniu gimnazjum powiedziała mi wprost, że nienawidziła uczyć się chemii, ale lubiła zajęcia ze mną. Oczywiście mam świadomość, że sprzeniewierzałem się trochę temu, co w powszechnym mniemaniu jest misją nauczyciela, bowiem nie poczuwałem się do odpowiedzialności za postępy uczniów i nie starałem się zarazić ich pasją do mojego przedmiotu. Czy jednak byłem z tego powodu złym nauczycielem? Myślę, że nie gorszym od wielu. […]
W polskiej oświacie od z górą stu lat pokutuje mit Siłaczki, mocno zakorzeniony w społecznej (pod)świadomości. Każe on nauczycielowi nieść kaganek oświaty, obowiązkowo wbrew przeciwnościom losu. Owa heroiczna wizja dopiero niedawno zaczęła ustępować wyobrażeniu profesjonalisty, kompetentnie zaspokajającego wszelkie potrzeby uczniów. Jednak oba te pozornie odmienne spojrzenia łączy traktowanie nauczyciela jako kogoś realizującego misję społeczną wśród swoich podopiecznych i z tego czerpiącego satysfakcję oraz poczucie zawodowego spełnienia. A że codzienność pedagogicznej profesji przynosi wiele problemów – tak było w czasach Siłaczki, tak jest również obecnie – niemało nauczycieli wykonuje swoją pracę w poczuciu poświęcenia, ale bez specjalnej satysfakcji. Myślę, że zbyt wielu, by po prostu przejść nad tym do porządku dziennego.[,…]
Wybrałem zawód nauczyciela, ponieważ jako nastoletni instruktor harcerski już po kilku miesiącach prowadzenia drużyny byłem pewny, że przebywanie z dziećmi sprawia mi ogromną radość, daleko większą niż towarzystwo rówieśników… Po prostu cieszyłem się, że mogę z nimi pracować. Zbiórki były pierwszym pretekstem do spotkań, potem pojawiły się wycieczki, obozy letnie, zimowiska, a po ukończeniu studiów, na nowym etapie mojej kariery pedagogicznej – lekcje w szkole. Z biegiem lat przekonałem się, że wypatrzona ongiś w „Fotoplastykonie” Krystyny Siesickiej maksyma „Świat lubi ludzi, którzy lubią świat” doskonale potwierdza się w moim doświadczeniu. Otrzymałem i wciąż otrzymuję wiele dowodów sympatii ze strony wychowanków: uśmiechów, cukierków, laurek, przybijania piątki, spontanicznego przytulania się najmłodszych. Wyrazy wdzięczności spotykają mnie także ze strony wielu rodziców. Odbieram to wszystko jako wciąż nowe porcje paliwa dla mojego pedagogicznego napędu.[…]
W bagażu doświadczeń nie mam sukcesów uczniów w konkursach przedmiotowych. Uznaję to za pewną porażkę, choć zarazem logiczne następstwo swojego dość lekkiego podejścia do materii nauczania. I pewnie łatwy do wytknięcia słaby punkt moich poglądów, tym bardziej, że taki sukces ucznia z pewnością stanowi ogromną satysfakcję dla nauczyciela, podobnie jak sportowe mistrzostwo zawodnika dla jego trenera. Mam natomiast inne osobiste doświadczenie z podobnie wysokiej półki. Na plakacie-laurce na moje okrągłe urodziny, przygotowanym z inicjatywy najlepszej z żon zbiorowym wysiłkiem wielu członków rodziny, współpracowników, przyjaciół i wychowanków, jedna z moich dawnych uczennic napisała: „Człowiek, dzięki któremu jestem dzisiaj tym, kim jestem”. A że jest doktorem nauk przyrodniczych, mogę to wyznanie śmiało połączyć z faktem, że przez czas jakiś uczyłem ją biologii, geografii i chemii. Docenienie przez wychowanka śladu nauczyciela odciśniętego na jego drodze życiowej uważam za Mount Everest sukcesu w profesji pedagogicznej.[…]
Prestiż dobrego, twórczego nauczyciela, innowatora, zarówno lokalny, jak na szerszym forum, może być ważnym źródłem osobistej satysfakcji. Ja sam korzystam z niego przede wszystkim w dziedzinie zarządzania szkołą. Dzieląc się swoimi doświadczeniami i refleksjami – publikując felietony na blogu i w kwartalniku „Wokół szkoły”, występując publicznie na konferencjach – często otrzymuję podziękowania oraz inne wyrazy uznania, które stanowią wspaniałą nagrodę i motywują do dalszego wysiłku. W internecie widać najlepiej, że z podobnych źródeł czerpie wielu pedagogów. […]
Nauczycieli jest ponad pół miliona. Już z samej statystyki wynika, że stanowią bardzo zróżnicowaną grupę. Mają różne ambicje i różną motywację. Nie zawsze jest ona tak piękna, jak opisałem wcześniej. Na przykład, niektórzy pracują dla pieniędzy…
To nie żart, ani ironia. Przyjęło się uważać, że zawód nauczyciela jest źle wynagradzany, ale szczególnie w małych ośrodkach pensja wcale nie jest taka marna w stosunku do innych dostępnych możliwości pracy, a pewność zatrudnienia i stosunkowo „czysta” robota z długim urlopem dodatkowo stanowią o jej atrakcyjności. Te argumenty dla wielu okazują się wystarczające, by na zajmowanym stanowisku walczyć o wyniki rankingowe, bo tego pragnie lokalne zwierzchnictwo, posłusznie wykonywać polecenia i nie wychylać się kołysać łódką swojej placówki, żeby przypadkiem nie wypaść za burtę. Tacy nauczyciele współtworzą szkoły, o których kiedyś napisałem, że mają na sztandarze dewizę „Jak najmniej kłopotów”. Raczej nie przyłączą się do wysiłków zmierzających do jakiejś znaczącej zmiany w oświacie, choć na swoim poletku mogą czynić wiele dobrego.
Niebezpieczni są natomiast amatorzy władzy, którym profesja nauczyciela daje rozliczne możliwości działania. Relacja zależności ze strony młodych ludzi, możliwość wydawania poleceń, egzekwowania ich przy pomocy oceniania to pole, na którym ujawniają się autorytarne osobowości. Nierzadko towarzyszy temu poczucie misji nauczenia za wszelką cenę, oczywiście dla dobra uczniów, bowiem od młodych trzeba wymagać! W tej grupie kryją się nauczyciele najbardziej kontrowersyjni, nielubiani przez uczniów i zwalczani przez rodziców. Z niechęcią otoczenia radzą sobie, bo poczucie posłuchu i realizowana misja są dla nich większą wartością, niż czyjakolwiek sympatia. Są zazwyczaj zadowoleni ze swojej pracy, przekonani, że działają w najlepiej pojętym interesie uczniów i społeczeństwa. I wcale nie należą do rzadkości.[…]
I na zakończenie jeszcze jedna myśl, bardzo osobista, która nie zmieściła się w zasadniczej części artykułu. Otóż podobno ktoś zbadał, że nauczyciel może liczyć na szczególnie liczną grupę żałobników na swoim pogrzebie. Oczywiście jeżeli zaskarbił sobie sympatię i wdzięczność dużej grupy uczniów. Kiedy mówię to znajomym, gwoli anegdoty, zdarza mi się zetknąć z reakcją, że zmarłemu już nic po takiej satysfakcji. Nie zgadzam się z tym twierdzeniem i to nawet bez wnikania w ewentualną perspektywę życia pozagrobowego. Mam w pamięci liczną grupę nieznanych mi ludzi, którzy podchodzili do mnie po pogrzebie mojej Mamy, aby powiedzieć, że była ona najlepszym szefem, jakiego mieli w pracy. Przy całym smutku tej uroczystości było to jak promyk słońca – świadomość, że chociaż Mama nie żyje, to żyje dobra pamięć po niej. Może jestem sentymentalny, ale chciałbym zasłużyć na liczną grupę żałobników, których obecność w podobny sposób pomoże moim najbliższym. Nawet jeśli ja w żaden sposób nie będę już tego świadomy.
Cały tekst „Quidquid doces tibi doces!” – TUTAJ
Źródło: www.wokolszkoly.edu.pl
*Pogrubienia fragmentów cytowanego tekstu – redakcja OE