Z kilkudniowym opóźnieniem, bo tekst ten ukazał się na blogu Roberta Raczyńskiego „Eduopticun” 9 września, zamieszczamy dziś fragmenty tego posta, zatytułowanego „Wirus stopniowany”. Oczywiście sugerujemy lekturę całości, zamieszczając link do „źródła”:
Nie, nie będzie o SARS-Cov-2. Postanowiłem dziś wreszcie zmierzyć się z wyzwaniem, które dość długo czekało tu na swoją kolej – z wirusem o zdecydowanie większym zasięgu i zaraźliwości. Przyznaję, że jednocześnie toczę walkę z wewnętrznym hipokrytą, próbującym dowodzić, że nie dopuszczam wyjątków od liberalnej tolerancji. Mam z tym kłopot, bo niestety postawa tolerancyjna, której chciałbym hołdować, wymaga do pewnego stopnia akceptacji zjawisk, które uważam za z gruntu złe. I mam je akceptować tylko i wyłącznie dlatego, że są tak mocno związane z tożsamością większości ludzi, że niemal od nich nieodróżnialne? Jeśli nie, musiałbym w tym miejscu przyznać, że nie toleruję, zależnie od definicji, od 80 do 90% populacji tego świata. Przyznacie Państwo, że jest to powód, by się wahać.
Oczywiście, mogę poprawnie politycznie twierdzić, że szanuję wolność wyznawania i kultywowania dowolnych religii, ale tak między nami, wątpię, żebym mówił to szczerze. Musiałbym wtedy z automatu przyznać, że akceptuję (wymieniam zupełnie losowo) np. klitoridektomię, znęcanie się psychiczne, obskurantyzm, mizoginię, czary, dżihad, niewolnictwo, etc., a to z pewnością nie jest prawdą. O, już słyszę oburzone głosy wszystkich prawych wierzących, że chcę przypiąć im łatkę przynależną jakimś religijnym ultrasom, wyznawcom prymitywnych kultów i sekciarzom. Czyżby?
Tak, wiem, słyszałem, podobno większość uczciwych chrześcijan, wyznawców judaizmu, czy islamu (że wymienię tylko trzy, najpopularniejsze wirusy atakujące świadomość) odcina się od wymienionych skrajności. Jednocześnie jednak, owi hipokryci nie mają nic przeciwko masowemu okaleczaniu chłopców, straszą swoje (i nie tylko) dzieci piekłem, gdy te ich nie słuchają (bez powodu, również), zaprzeczają ustaleniom nauki, traktują kobiety jak istoty słabsze intelektualnie, oczekują cudów jako dowodów „świętości”, nie widzą nic zdrożnego w wywyższaniu własnych przesądów ponad inne, ani problemu w mentalnym ubezwłasnowolnieniu wobec dowolnego cielca lub jego cwanych sługusów. Jak widać, ich moralność (której posiadania zwykle odmawiają innym) opiera się na stopniowaniu bzdury, przemocy i świństwa. Na dodatek jest to stopniowanie wymuszone racjonalnością, od której stronią i którą gardzą. Niemal wszyscy „wierzący” nie dostrzegają również jak bardzo są niekonsekwentni i wybredni wobec własnych dogmatów. Wszyscy oni powybierali sobie wygodne cytaty ze swoich świętych ksiąg (objawionych niepiśmiennym) i licytują się między sobą, który ich fragment jest świętszy (i wygodniejszy w użyciu). Gdyby nie ta konformistyczna maniera, wszyscy żyliby dziś jak Amisze. Ci przynajmniej są w swoim zabobonie uczciwi i konsekwentni. I nie narzucają się innym. Szanuję ich za to.[…]
Niestety, tu, gdzie zaczyna się indoktrynacja i ubezwłasnowolnienie ich dzieci, mój szacunek dla Amiszów się kończy. O tym, jak silna jest ta indoktrynacja i jak skuteczne są celowe wyobcowanie i grożący ostracyzm świadczy fakt, że mimo teoretycznej możliwości wyboru drogi życia, ponad 90% młodych Amiszów nigdy nie opuszcza swojej wspólnoty. No cóż, starszyzna doskonale zdaje sobie sprawę, że jest to jedyna szansa na przetrwanie ich wersji percepcji świata.[ […]
Od czasu, gdy nauka znalazła narzędzia, pozbawiające krążące w mózgach wiriony teologii monopolu na objaśnianie świata, trwa walka o dalsze ograniczenie ich zjadliwości. Z bolesnego doświadczenia wiemy, że walka z jakimkolwiek wirusem, to zmagania z hydrą o nieskończonym potencjale regeneracyjnym. Nawet po zaleczeniu, nie można być pewnym, że nie będzie nowej mutacji, nawrotu choroby, a w rezultacie kolejnej pandemii. Wiemy również, że najbardziej podatne na atak wirusowy są na ogół organizmy osłabione, starsze, lub wprost przeciwnie, bardzo młode. Jednym z oczywistych pomysłów na ograniczenie religijnej pandemii jest swoista kwarantanna – próba oddzielenia od siebie beznadziejnie chorych, od tych, którzy wciąż mają jeszcze szansę na życie, bez toksyny zatruwającej mózg.
Podzielmy ten świat na dwie różne domeny i nie wchodźmy sobie w paradę – tak zdawał się rozumować S.J. Gould, formułując swoją zasadę NOMA (ang. Non-Overlapping Magisteria), proponując niejako zawieszenie broni, a może nawet pełen szacunku dialog między np. kreacjonistami, a ewolucjonistami. Niestety, podobnie jak w walce z wirusami biologicznymi (jeśli traktować wirusy jako część materii ożywionej, do czego się skłaniam), kwarantanna taka ma swoje ograniczenia. Nauka zakłada eksplorację nieznanego i eliminację białych plam na mapie, którą nasz gatunek rysuje od początku swego istnienia. Z kolei religia (jakakolwiek) taką potrzebę ma w pogardzie (dysponując jedną „odpowiedzią” na wszystkie pytania) i nie jest w stanie zrezygnować ze swojej podstawowej strategii przetrwania – bezwzględnej misyjności, nawracania niewiernych na siłę, agresywnego prozelityzmu, wykorzystującego wszelkie dostępne narzędzia ideologiczne, polityczne, ekonomiczne, a nawet militarne, jeśli tylko uzna je za możliwe i użyteczne. Oczekując od nauki (rozumu w ogóle) odstąpienia od analizy kłopotliwych i wstydliwych (bo ujawnionych i obnażonych) niespójności, idiotyzmów i moralnych mielizn swoich założeń, nie waha się udowadniać ich zasadności z użyciem narzędzi, które teoretycznie odrzuca, bo przynależą do magisterium przeciwnika. Na dodatek, narzędzi tych używa częściowo, wybiórczo, łamiąc zasady metodologii i logiki, wykorzystując przy tym naiwność i ignorancję tłumu, nad którym panuje od zarania cywilizacji. Mówiąc krótko, nawet obmierzły, znienawidzony Darwin może się przydać, jeśli tylko uda się wmówić ubogim duchem maluczkim, że Bozia zaprzęgła ewolucjonizm do swojej bryczki. Cel uświęca środki i uświęcać musi, jeśli chce się wchodzić z butami w każdą dziedzinę ludzkiego życia. Konfrontacja z rozumem staje się wtedy nieunikniona i, z przykrością przyznaję, że na większości frontów jest to dla niego walka przegrana. Przestrzeń neutralna praktycznie już nie istnieje, magisteriów nie daje się rozdzielić, zachodzą na siebie, i, jeśli tylko da się temu religijnemu ku temu okazję, natychmiast żarłocznie pochłania drugie, siejąc nietolerancję, ignorancję, zacofanie i totalitaryzm. […]
Taką zachłanność, zaborczość i absolutny autorytaryzm religii przyjmuje się na ogół z pełnym zrozumieniem, jako oczywistość, nie podlegającą dyskusji. W konfrontacji z nią, ludzie dobrowolnie wyzbywają się praw, których zaciekle bronią w innych okolicznościach. Raptem nie liczy się wolność wypowiedzi, równość wobec prawa, nietykalność osobista, zawieszeniu ulegają zasady logiki i demokracji. W obliczu domniemanej transcendencji (a raczej pełnej buty bezczelności i/lub przemocy jej funkcjonariuszy) ludzie stają bezwolni, z otwartymi ustami, jako żywe egzemplifikacje stereotypu wioskowego głupka. No, bo jak tu się sprzeciwić? Tradycji, rodzinie, księdzu, rabinowi, imamowi, narodowi? […]
Przerażające jest to, że naszym życiem społecznym i moralnym wciąż kierują paradygmaty wywiedzione wprost z przekonań półnomadów z końca epoki brązu, a w najlepszym razie wczesnego średniowiecza (niewiadomo, co lepsze). Od początku istnienia tej mitologii (powstałej zarówno na bazie źródeł znacznie starszych, mezopotamskich, jak i niemal jej współczesnych, greckich), trwają pełne poświęcenia prace nad jej nieustanną redakcją, poprawianiem jej według co raz to nowych kryteriów, naginaniem do pojawiających się w świadomości faktów. Pierwotne teksty, mające prawdopodobnie znaczenie bardziej polityczno-propagandowe (nigdy nie były nawet mglistym odbiciem prawdy historycznej –archeologia nie potwierdza praktycznie żadnych ich doniesień), niż stricte religijne, obrosły błędami kopiowania (w tym dublowania zapisu), przeinaczeniami, fantastycznymi wątkami, błędnymi tłumaczeniami i interpretacjami. Setki lat funkcjonowania w przekazie (także ustnym), a następnie gwałtowny rozwój literatury sprawiły, że ta „radosna”, anonimowa i zbiorowa (choć z pewnością nie ludowa) twórczość wyszlachetniała i obrosła przypisanymi jej moralitetami. Mimo to, nie trzeba być biblistą, czy znawcą Koranu, by dostrzec grube nici, którymi te rewelacje zszyto. Nie sposób nie zauważyć czegoś, co w żadnym stopniu nie dyskwalifikuje ich jako dzieła kultury, fikcji literackiej, ale totalnie dyskredytuje jako kanony moralne – ich nieprawdopodobnej wprost hipokryzji. Teksty, z których wywiedzione zostały współczesne religie w typie „dla każdego coś miłego”, pełne są przemocy, mordu, gwałtu, nieprzeciętnej mizoginii, sadyzmu, masochizmu, ksenofobii, pogardy dla słabszych, kultu siły i przewrotności, a jednocześnie uniżenia i upokorzenia. Są doskonałym studium epok, z których się wywodzą, mentalności ludzi je tworzących. Stanowiły i stanowią asumpt do rozwoju literatury i filozofii, ukształtowały sposób myślenia na całe stulecia następujące po ich pierwszym spisaniu, czy jest to jednak powód, by nadal w pełni sterowały naszym stosunkiem do życia i otaczającej nas rzeczywistości? Nieunikniona (bo kulturowo immanentna) obecność pewnych wartości ponadczasowych i ustalony odwiecznym warunkowaniem stosunek do zakładanego ich źródła nie powinien nas skłaniać do takiej bezrefleksyjnej uległości – w końcu takich samych (i wielu innych), zawsze aktualnych prawd może dostarczyć nieprzebrane morze utworów, które przy okazji ich czytania, nie wymuszają na nas wiecznego poczucia winy, padania na twarz i niestosowania prezerwatyw. Na dodatek, myśl, że bez mniemanego stenogramu zaleceń dowolnego absolutu nie możemy być moralni, jest wyjątkowo prymitywna. […]
Taka taktyka podtrzymuje wśród gawiedzi wrażenie trwającej debaty, „otwartej kwestii”, docierania do prawdy, która rzekomo jest zupełnie niepoznawalna, a jeśli niepoznawalna, to transcendentna. W zarażonych wirusem łatwych odpowiedzi i nienawykłych do wysiłku umysłach utrwala się przekonanie o nieadekwatności nauki – z jej największej cnoty, czyli świadomości własnych ograniczeń, a jednocześnie ustawicznego poszerzania horyzontu dociekań uczyniono jej największy mankament i argument za bezpiecznym ciepełkiem wszechwiedzącego zabobonu. Jednocześnie, wspomniane umysły niezdolne są do refleksji nad własnymi słabościami i z własnej niewiedzy, czy też raczej z pospolitej głupoty, czynią eksperta, autorytet orzekający o nieistnieniu faktów, których nie pojmują. Z owej ignorancji z kolei, wywodzą istnienie bytu, dającego jej usprawiedliwienie.[…]
Chęć spłaty długu wsparcia politycznego, zaciągniętego wobec Kościoła przez zrekonstruowaną polską klasę polityczną w czasie transformacji ustrojowej, zaowocowała w 1993 r. konkordatem, który, teoretycznie, zatwierdza rozłączność państwa i religii, ale pozostawia wiele furtek, dających sygnatariuszom możliwość wspierania się w razie zaistnienia starej jak świat wspólnoty interesów. Jest jedynie kwestią woli i przyzwoitości, czy z tych furtek się korzysta i czy się ich nie nadużywa. W obecnej sytuacji widać wyraźnie, że zarówno strona rządowa, jak i kościelna powróciły do średniowiecznej zasady wspólnego frontu w zbijaniu kapitału na naiwności, tradycjonalizmie i poddaństwie zarządzanego tłumu. Jednym z jej przejawów jest oficjalne namnażanie i propagowanie wirusa, zwane szkolną katechezą.[…]
Nie mając praktycznie żadnej wartości edukacyjnej i marginalną ewangeliczną, szkolna katecheza wymiernie szkodzi młodym umysłom, szerzy bowiem obskurantyzm oraz prowokuje do myślowego konformizmu i oportunizmu, stojących w jawnej opozycji do fasadowo głoszonych wartości. Ugodowo nastawieni obserwatorzy tego religijnego obsikiwania terytorium zapominają, że przedmiotem działania „nauki Kościoła” nie są jedynie wyemancypowani uczniowie stołecznych, czy krakowskich liceów, ale w zdecydowanej większości małe dzieci, pochodzące ze środowisk, w których najczęściej nie mogą liczyć na wsparcie, jeśli napotkają na rażący dysonans poznawczy, spotka je psychiczny mobbing lub przyjdzie im do głowy jakikolwiek opór wobec wpajanych im bredni.[…]
Kolejny ministerialny pozorant, konserwator (sam ma się za konserwatystę) odpustowego religianctwa, wstecznictwa, obskurantyzmu i nietolerancji dba o to, by nikt nie miał wątpliwości, co w edukacji jest najważniejsze. Otacza się godnymi siebie doradcami, raz po raz pouczającymi naród bądź to o pożądanej zawartości curriculum, bądź to o niepożądanych elementach oświatowej kadry, niegodnych być nauczycielami. Ze strony p. Czarnka należy się więc spodziewać kolejnego prezentu dla partnera strategicznego – uczynienia z religii (lub, łaskawie, religijnie penetrowanej etyki) przedmiotu jeśli już nie obowiązkowego, to być może maturalnego.[…]
Na niekorzyść religii, jako przedmiotu maturalnego, świadczą wszystkie powody, dla których ona w ogóle w szkole świeckiej nie powinna się znaleźć i dla których nie można jej traktować stricte jako przedmiot szkolny (jeśli chodzi nam o zagwarantowanie możliwości wykazania się wiedzą o religii, jej uwarunkowaniach kulturowych, zasadach moralnych i koncepcjach ideologicznych, to jest na to wszystko miejsce w ramach historii, filozofii i etyki – opary kadzidła są do tego zbędne). […]
Nie jestem na tyle naiwny, by próbować rugować rytuały z życia społeczeństwa – chcę jedynie wykazać, że ten konkretny jest świecki i polityczny. Polityczny nie w sensie pejoratywnym, który utarło się u nas przypisywać każdemu działaniu, które komuś nie pasuje i chce je zdyskredytować – to nie jest inwektywa. W walce politycznej nie widzę niczego dziwnego, ani nagannego. Ten rytuał jest natomiast stricte polityczny, a nie ewangeliczny, czy kulturowy, jakby mógł pomyśleć przeciętny wierny. Na dodatek, owa polityczność jest bezczelnie realizowana i dyskontowana przy pomocy argumentu, z którym nie ma dyskusji, nie może być więc przedmiotem uczciwego sporu politycznego, którego areną powinien być parlament, ale nie ołtarz. Jest to po prostu jeszcze jedna kosztowna próba odwrócenia kierunku stopniowania religijnej opresji, w służbie doraźnego interesu politycznych oportunistów, tym bardziej uciążliwa, zbędna i niezrozumiała, że już w perspektywie jednego pokolenia zupełnie daremna.
Nie jestem też aż tak naiwny, by roić tu sobie, że właśnie kogoś przekonałem, że jego ukochany Święty Mikołaj nie istnieje. Że w tym roku nie przyniesie kolejnej, czteroletniej fuchy, ani rózgi dla sąsiada, któremu się powodzi, a który na mszę nie chodzi. Byłby to wysiłek próżny, żeby nie powiedzieć głupi. Zdaję sobie sprawę, że wywód który prowadzę trafić może jedynie do ludzi podzielających „moje magisterium” – wierzący, przekonani do roli marionetek wiszących na miriadach sznurków w garści dowolnego arcylalkarza, mogą jedynie udawać, że słuchają argumentów, zbywając je następnie swoim credo. Zdając sobie sprawę z niemożliwości porozumienia, od pełnych cnót wszelakich wyznawców bytów nadnaturalnych oczekiwałbym tylko jednego: Nie nawracajcie mnie. Nie róbcie dla mnie nic w imię swego boga, bogini, czy innego chochlika – przekonani do swoich pomysłów, wprowadzajcie je w życie w imieniu własnym, nawet jeśli uważacie, że zesłał wam je wasz wszechwiedzący idol. Będzie wam łatwiej nadal w jego wszechwiedzę i wszechmoc wierzyć, gdy się okaże, że znów wyszło jak zawsze. Dajcie innym pomartwić się trochę o ich własne zbawienie – dbajcie o swoje. Odpuście politykę, telewizję, szpitale i szkoły, przestańcie wykorzystywać ludzkie słabości, choroby, wiek, niedostatki wiedzy. Żyjcie na własny rachunek – inni nie mogą liczyć na mannę z nieba i wino z kranu. Świećcie przykładem na miarę moralności podobno wam nadanej i nieomylnej, czyż można sobie wyobrazić lepszy sposób głoszenia chwały najwyższego kogoś? Czy nie byłaby to misyjność najwyższej próby? Gdybym tylko mógł doświadczyć takiej łaski z waszej strony, mógłbym znów uwierzyć… w człowieka. I nie musiałbym się zastanawiać, czy moja tolerancja wytrzymuje liberalną próbę. Chyba jednak jestem naiwny…
Cały tekst „Wirus stopniowany” – TUTAJ
Źródło: www.eduopticum.wordpress.com