W piątek po raz ostatni w tym roku zadzwoniły dzwonki w polskich szkołach. Ponownie zabrzęczą dopiero 7 stycznia przyszłego roku. Jest tak, jak pamiętam z moich szkolnych czasów: wolne od wigilii do Trzech Króli. Ale było tak tylko do 1960 roku, kiedy to władza ludowa uznała, że świętowanie 6 stycznia nie jest konieczne. Tyle tylko, ze wówczas, gdy także przerwa świąteczna tak długo trwała, nikomu do głowy nie przyszło, aby szkoły organizowały w tym czasie zajęcia świetlicowe, choć były to lata, gdy o wiele więcej matek pracowało – i to często na trzy zmiany. Ale za to prawie zawsze był mróz, leżał śnieg, dzieciarnia z sankami spędzała czas w parkach i na pobliskich górkach, albo przykręciwszy do butów łyżwy – ślizgała się po zamarzniętych sadzawkach i większych kałużach, jakie pozostały po deszczowej jesieni.
Ale to działo się w czasach „słusznie minionych”. Dzisiaj nasze demokratyczne państwo prawa, które zapisało w preambule swej Konstytucji, że uchwalają ją „zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary”, działać powinno zgodnie z treścią i duchem art. 25.3, w którego punkcie trzecim czytamy: „Stosunki między państwem a kościołami i innymi związkami wyznaniowymi są kształtowane na zasadach poszanowania ich autonomii oraz wzajemnej niezależności każdego w swoim zakresie, jak również współdziałania dla dobra człowieka i dobra wspólnego.”
Po co o tym napisałem? Bo od dłuższego czasu obserwuję w naszych szkołach publicznych nasilające się zjawisko zacierania granicy owej konstytucyjnej rozdzielności tego co świeckie od tego co boskie.
Zapyta ktoś, czy szkoły są częścią państwa? Moim zdaniem, choć formalnie nie są już państwowe, bo to jednostki samorządu terytorialnego są ich organami prowadzącymi, to fakty, że ich funkcjonowanie zapewnia – będąca częścią budżetu państwa – subwencja oświatowa, ich praca toczy się według – państwowego wszak – prawa oświatowego, a organ władzy państwowej sprawują nad szkołami nadzór, sprawiają, że szkoły publiczne są także małą cząstką naszego państwa. I warto po raz kolejny przypomnieć, że w preambule Ustawy o systemie oświaty, której tekst zredagowano na 6 lat przed tekstem Konstytucji, już w 1991 roku, zapisano, że „Oświata w Rzeczypospolitej Polskiej stanowi wspólne dobro całego społeczeństwa, […] respektując chrześcijański system wartości – za podstawę przyjmuje uniwersalne zasady etyki.”
Dlaczego piszę o tym teraz, w niedzielę poprzedzającą Boże Narodzenie? Bo po raz kolejny w ostatni przed przerwą świąteczną dzień lekcyjny w szkołach wszystkich typów, jak Polska długa i szeroka, organizuje się tzw. „wigilie klasowe”, a po nich ogólnoszkolne „jasełka”, po których nauczyciele – już we własnym gronie – spotykają się przy zastawionym tradycyjnymi wigilijnymi potrawami stole i składają sobie życzenia, łamiąc się opłatkiem. Dzieje się tak, jakby WSZYSCY uczniowie i nauczyciele byli wyznawcami religii rzymskokatolickiej. A tak przecież nie jest. I o ile niewierzący nauczyciel może po prostu z takiego „opłatkowego” spotkania się urwać, to już o wiele trudniej ma uczeń wyznania prawosławnego (mają inne terminy świąt), jeszcze trudniej ma uczeń wychowany w rodzinie niewierzących, a najtrudniej ten, który wraz z rodzicami należy do Chrześcijańskiego Zboru Świadków Jehowy, któremu religia zabrania uczestniczenia w takich praktykach.
Pisałem już o tym problemie w felietonie „Boże Narodzenie w szkole – szanse i zagrożenia”, zamieszczonym przed czterema laty w grudniowym numerze „Głosu Pedagogicznego”. Oto jego fragmenty:
Nie oznacza to, że należy od razu wyciągać pochopne wnioski i całkowicie zaniechać ubierania choinek, czy organizowania spotkań „opłatkowych” – wzorem niektórych szkół, jak choćby szkoły podstawowej w Cremonie (Włochy), gdzie zastąpiono obchody Bożego Narodzenia ceremonią z okazji „Święta Świateł”, czy szkoły w Zaragoza (Hiszpania), w której odwołano wszystkie związane z Bożym Narodzeniem uroczystości, aby nie urażać uczuć dzieci niechrześcijańskich. Jednak już podczas przygotowań do spotkań świątecznych należy w grupie czy klasie dążyć do wytworzenia właściwego klimatu tolerancji i szacunku do przekonań i zwyczajów innych niż te, które podziela większość uczniów. Jest to tym bardziej ważki postulat, im mniej lat mają nasi wychowankowie. […] Wiem, że jest wiele takich przedszkoli i szkół, w których sytuacje o których piszę nie występują. Ale wiem także iż często wolimy ich nie dostrzegać, rozgrzeszając się myślą, że nie warto robić problemu z jednego czy dwu przypadków „odmieńców”. I właśnie z takim podejściem nie wolno się godzić. Jako nauczyciele i wychowawcy mamy moralny i społeczny obowiązek kształtowania u naszych uczniów i wychowanków postaw, będących ich podstawowym wyposażeniem do życia w świecie przyszłości, który jak nigdy dotąd, będzie „globalną wioską”, tyglem ras, religii i obyczajów…
Odsyłam do pełnego tekstu tamtego felietonu z grudnia 2010 roku, prosząc o kilka chwil refleksji, czy „to dotyczy także i mojej szkoły”…
Włodzisław Kuzitowicz
grudzień 22nd, 2014 o godzinie 10:45
Myślę, że najważniejsze to zachować umiar i uniknąć ostentacji. Na pewno nie jest to łatwa droga.