Problem, który postanowiłem podjąć w dzisiejszym felietonie – stopień ingerencji rodziców w funkcjonowanie ich dziecka jako ucznia w środowisku szkoły – zainteresował mnie po przeczytaniu tekstu Jarosława Pytlaka „Kalejdoskop lęków współczesnych”. A dodatkowo zmotywowała mnie do podjęcia tego tematu relacja o przypadku, jaki zdarzył się w pewnej szkole podstawowej w mieście średniej wielkości w Województwie Mazowieckim. Ale o tym napiszę w drugiej kolejności. Teraz wracam do tekstu kolegi Pytlaka.

 

Bezpośrednim bodźcem do napisania owego  posta był „gorący temat” telefonów komórkowych w rękach uczniów, używanych na terenie szkoły. Ale bardzo szybko przeszedł on do postaw rodziców wobec swojego dziecka w roli ucznia, do modelu ich wyobrażeń o powinnościach jako odpowiedzialnych rodziców, i – co jest tego powszechną już prawidłowością – ich nadopiekuńczej postawy.

 

Nie będę tu streszczał owego tekstu – zakładam, że już go czytaliście – a jeżeli nie – możecie to uczynić teraz, klikając

TUTAJ.

 

Na użytek tego felietonu przytoczę  jeden z ostatnich akapitów tego tekstu:

 

„Co wynika z tych odpowiedzi? Że remedium na wiele rodzicielskich lęków jest nabranie dystansu do problemów dziecka, zaufanie jemu i nauczycielom, pozwolenie na swobodny rozwój. Niezwykle ważne jest też kształtowanie u niego tolerancji dla frustracji, czyli poczucia zrozumienia, że nie wszystkie potrzeby muszą być zaspokojone. Jest to dzisiaj bardzo trudne, bo rodzice z jednej strony chcieliby dla swojego potomstwa jasnego programu rozwojowego realizowanego w szkole, ewentualnie w ramach zajęć pozaszkolnych, z drugiej nie radzą sobie z jego frustracjami, gdy napotyka na przeszkody. Nawet w banalnych, domowych sprawach. Natychmiast przechodzą w stan alertu i poszukują środków zaradczych. Tym działaniem uśmierzają swój lęk, natomiast wcale niekoniecznie dobrze służą dziecku.”

 

Napisał to człowiek, który wspomina: „Tak jak za czasów mojej młodości posyłało się po prostu dziecko do szkoły, tak obecnie dla wielu rodziców ta prosta czynność stanowi źródło ogromnej obawy.” Biorąc pod uwagę, że daty naszych urodzin dzieli 18 lat, ja mam podstawy do jeszcze bardziej skrajnych wspomnień. Bo ja poszedłem do I klasy w 1951 roku, a odprowadzany do szkoły byłem tylko kilka pierwszych dni. Gdy rodzice nabrali pewności, że poznałem już drogę i nie zabłądzę – chodziłem już sam. No, nie do końca sam, bo z młodszą o 8 miesięcy cioteczną siostrą, która z rodzicami mieszkała w tym samym domu, ale że była też z rocznika 44  – rozpoczęła naukę razem ze mną.

 

Przez wszystkie lata mojej nauki szkolnej rodzice bywali w szkołach jedynie na wywiadówkach, a ich kontrola sprowadzała się do pytania „Odrobiłeś lekcje?” i – czasami – „Co w szkole?”. Wszystkie problemy, zwłaszcza te „rówieśnicze”, rozwiązywaliśmy sami, nie przypominam sobie, aby musieli ingerować nauczyciele.

 

Z tego co pamiętam, to jeśli zdarzyła się jakaś awanturka, np. ktoś z kimś się pobił i dowiedzieli się o tym nauczyciele, to wezwani rodzice, po wysłuchaniu informacji od wychowawcy – nie dyskutowali z nim, twierdząc: „To niemożliwe! Mój syn na pewno go nie pobił, on się tylko bronił!”, a po powrocie do domu taki chłopak co najmniej  musiał wysłuchać reprymendę, a często także był karany – bywało, że ojcowym pasem…

 

Nie piszę tego, aby gloryfikować ówczesne metody wychowawcze – byłem i jestem przeciwnikiem bicia dzieci – ale by poprzeć intencje kolegi Pytlaka, który cały ten tekst opublikował, aby spuentować, że taka nadgorliwość i nadopiekuń- czość rodziców „niekoniecznie dobrze służą dziecku”.

 

I jeszcze krótko o tym przypadku, jaki zdarzył się w pewnej szkole podstawowej w mieście średniej wielkości na terenie Województwa Mazowieckiego. Pomijając okoliczności, w których posiadłem wiedzę o tej historii, powiem tylko, że stałem się powiernikiem i konsultantem pewnej matki, której córka, aktualnie uczennica VI klasy, od paru lat stała się obiektem  – jak to się teraz mówi – mobbingu ze strony jednej z koleżanek, która dołączyła do klasowej społeczności w klasie III. Na czym  to polegało? Oto fragmenty relacji jej mamy:

 

Od tamtego czasu, z różnymi przerwami, powstawały sytuacje konfliktowe pomiędzy wspomnianymi wcześniej uczennicami a moją córką. W początkowym etapie wychowawczyni klasy, do której problem był zgłaszany, interweniowała. Były prowadzone rozmowy z dziewczynkami, po nich na jakiś czas następował spokój, jednakże wkrótce sytuacja znowu się powtarzała. Osobiście wielokrotnie rozmawiałam z panią wychowawczynią, problem był również zgłaszany rodzicom bliźniaczek. Niestety nie przyniosło to żadnego pozytywnego skutku w zachowaniu dziewczynek. I tak trwało to z różnymi przerwami od III klasy. […]

 

Punkt zwrotny nastąpił w połowie listopada 2022 roku, kiedy  jeszcze bardziej i wyraźniej poznałam cały problem. To wtedy córka nie była w stanie pójść do szkoły. Wieczorami miała bóle głowy, a rano dochodziły jeszcze silne torsje. Wiem, że to wszystko było objawem silnej nerwicy. Kiedy zobaczyłam jak Anielka* cierpi, powiedziałam stanowcze STOP. Zrozumiałam, że muszę wziąć sprawę w swoje ręce,  bo jeśli ja jako rodzic nic w tej sprawie  nie zrobię, to jest duże prawdopodobieństwo, że może dojść do tragedii. […]

 

Przytoczę jeszcze sytuację, która najbardziej obrazująca problem. Otóż kiedy inna koleżanka mojej córki powiedziała, że Anielka wie dużo, bo uczy się najlepiej w klasie,  to Malina* od razu zareagowała wchodząc w rozmowę twierdząc, że to właśnie ona nie Anielka  uczy się najlepiej, bo dostała szóstkę z polskiego, a Anielka tylko 5+.

 

 

Moja córka nie zgłaszała do wychowawczyni tych sytuacji, bonie chciała być uważana za klasową skarżypytę. Twierdzi, że nawet jeśli wychowawczyni zwróci uwagę Malinie, to ona i tak będzie robiła tak samo i się tym nie przejmie.

*Imiona dziewczynek zostały zmienione

 

Dodam, że mama owej lobbowanej Anielki zdecydowała, że przeniesie córkę do innej szkoły, co zostało sfinalizowane 30 stycznia tego roku.

 

x           x           x

 

Opisany powyżej przypadek owej Anielki zasiał wątpliwości w moim – dotychczas jednoznacznym – przekonaniu o tym, że  nadgorliwość i nadopiekuńczość rodziców szkodzi procesowi dojrzewania ich dzieci. Zgodnie z zasadą samodzielnej nauki jazdy na rowerze: „Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz” – dzisiejsi rodzice nie dają swoim dzieciom szansy na uczenie się na błędach, „hartowanie się w bojach”….

 

I sam już nie wiem, czy coraz liczniej diagnozowane wśród uczniów przypadki depresji, a w skrajnych przypadkach – samobójstw, to efekt nadopiekuńczości rodziców, czy jedynie skutek braku owej – w rodzinach zajętych własną karierą i własnymi konfliktami….

 

 

Włodzisław Kuzitowicz



Zostaw odpowiedź