Felieton pisany w Polsce 1 sierpnia, w zasadzie powinien mieć jeden oczywisty temat: kolejną rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Nie będe od tego uciekał, choć nie mam zamiaru dołączać do serii państwowych, a zapewne także wielu „oddolny”, rocznicowych uroczystości.
Jako urodzony w tym samym roku, w którym nasze polskie, mickiewiczowskie „mierz siły na zamiary” kazało dowództwu Armii Krajowej, w zasadzie z pobudek polityczno-patriotycznych a nie taktycznych, wywołać ów armagedon stolicy Polski, mam szereg osobistych refleksji…
Pierwsze mają swoje źródła w dzieciństwie, kiedy to oficjalny przekaz ówczesnych władz, w tym także ten szkolny, był bardzo skąpy lub stronniczy. Jedyna osoba, w gronie dalszych krewnych, będąca „świadkiem historii” – „ciocia Niunia”, która uczestniczyła w Powstaniu jako sanitariuszka i została dwukrotnie odznaczona Krzyżem Walecznych, niewiele zdążyła mi opowiedzieć o tym „jak tam było na prawdę”, gdyż zmarła gdy ja miałem 13 lat. A w ówczesnej szkole, z tamtych gazet i radia niewiele prawdy mogłem się dowiedzieć.
Ale żył w rodzinie mit Powstania i bohaterstwa jego Żołnierzy. Jako że równolegle do przekazu oficjalnych władz, także wśród młodych, funkcjonował nurt „zakazanych” źródeł informacji, głównie z zagłuszanych stacji radiowych „Wolna Europa” i „Głos Ameryki”, a także ze słynnego „bum, bum, bum..”, czyli z Radia BBC, kultywowanie pamięci Powstania Warszawskiego było elementem młodzieńczej przekory. Taka stara zasada „zakazanego owocu”, który właśnie dlatego, że jest zakazany, lepiej smakuje.
Foto:Leszek Łożyński/REPORTER[www.wyborcza.pl]
Dlatego gdy w wieku 25 lat prowadziłem w 1969 roku mój pierwszy kurs dla kandydatów na harcerskich drużynowych w Poddąbiu, gdy „dopiero co” zakończyły się oficjalne obchody XXV-lecia Polski Ludowej, i nadeszła „ta” data – nie miałem wątpliwości, żeby nie tylko napisać krótki, ale o dużym poziomie emocji, tekst okolicznościowy, w czytanym na porannym apelu rozkazie komendanta, ale także poprowadzić wieczorny „kominek przy świecach” (bo z powodu suszy obowiązywał zakaz rozpalania oignisk), na którym śpiewaliśmy, powszechnie wszystkim znane, choć nie uczone w szkołach, powstańcze piosenki: „Marsz Mokotowa”, „Warszawskie dzieci…”, „Pałacyk Michla”, a także „Sanitariuszka Małgorzatka…” i wiele, wiele innych.
Dlaczego tyle o tym piszę? Bo „na tym tle” chcę przejść do wyrażenia moich poglądów o najnowszej inicjatywie Rzecznika Praw Dziecka, a szerzej – ministerialnych zamiarów zwiększenia liczby godzin z historii, jak informują – historii najnowszej. To znaczy tej historii, którą w znaczącym procencie uczniowie znają, lub mogą poznać, z opowieści swoich rodziców, dziadków czy innych krewnych i starszych osób zaprzyjaźnionych. A póki co – oni pamiętają, że to nie Kaczyńscy byli przywódcami strajków sierpniowych w 1980 roku…
Przez chwilę, zanim zacząłem pisać dalej, zastanowiłem się: czy mam – jak należało się spodziewać – głośno protestować przeciw tym projektom, czy… czy może im przyklasnąć?
To prawda – zwiększanie w szkołach średnich liczby godzin historii do 5 – 6 lub więcej godzin w tygodniu (jak to postuluje Kaczyński) to czysty absurd. W tym czasie prawie pełnoletni uczniowie powinni zdobywać niezbędne kompetencje potrzebne im w bliskiej już przyszłości, a nie tracić czas na oglądanie się za siebie i „rozgrzebywanie” martyrologicznej przeszłości swojego narodu.
A czemu miałoby służyć „ukazanie losów najmłodszych ofiar ludobójczej polityki III Rzeszy – także upamiętnienie gehenny dzieci na terenach Polski okupowanej przez ZSRR, powojennych losów sierot wojennych, a także dzieci Żołnierzy Wyklętych, bohaterów polskiego podziemia niepodległościowego”? Czy przymusowe dowiadywanie się przez dzisiejszych uczniów podsatwówek o tym, że przed osiemdziesięcioma laty tamtejsi dorośli zgotowali ówczesnym dzieciom taki tragiczny los, a inni dorośli nie potrafili temu w żaden sposób zaradzić, pomoże im w budowaniu sensu życia w XXI wieku?
Protestowałbym przeciw tym pomysłom, jak tylko potrafię, ale… Ale przecież ten protest, jak i wszystkie inne organizowane przeciw temu co robi rząd, nie ma na nich wpływu. I tak zrobią co zamierzyli, nawet z jeszcze większą determinacją.
Więc może przyklasnąć tym „hiperpatriotycznym” pomysłom? Uczniowie, zmuszani do czytania tych nowych podręczników historii, do „zaliczania” obowiązkowych wycieczek do „miejsc kaźni”, do czczenia „nowych bohaterów” i „bojowników” o „prawo” i o „sprawiedliwość” w wersji PiS, w znakomitej większości (bo oportuniści byli w każdych czasach) wyjdą z tej „obróbki” z przekonaniem, że to „pic na wodę”, i zajmą się, na własną rękę i przy wsparciu mądrych rodziców, realnymi problemami, takimi jak: ich kompetencje przyzłości, rozwój robotyki i sztucznej inteligencji, ale także kryzys klimatyczny, ekologia i problem zaśmiecenia Ziemi… I swoim osobistym szczęściem…
Włodzisław Kuzitowicz